Dowody na śmietniku
Milczeli przez półtora roku w nadziei, że prokuratura rzetelnie wyjaśni przyczyny wielkiej tragedii. W końcu jednak rodzice Julii, Wiktorii, Małgosi, Karoliny i Amelii, 15-latek, które zginęły w pożarze koszalińskiego escape roomu, zaczęli mówić. O błędach popełnionych podczas akcji ratunkowej, w śledztwie i o dowodach, które znaleźli... w śmieciach.
O dramacie, do którego doszło 4 stycznia 2019 r. przy ul. Piłsudskiego w Koszalinie, informowały media na całym świecie. W popularnym escape roomie pięć nastolatek brało udział w grze polegającej na znalezieniu wyjścia z zamkniętego pokoju. W budynku doszło do pożaru. Pomoc nadeszła za późno, a wszystkie uwięzione 15-latki zginęły.
– To dobre miejsce na rozmowę – w pomalowanym na biało pokoju, do którego prowadzi mnie Jarosław Pawlak, panuje idealny porządek. Na białych półkach ułożone równo książki, na kanapie posadzone w rzędzie pluszowe maskotki. – To pokój Julii, choć nie zdążyła go zobaczyć. Miałem to zrobić nazajutrz, czyli w jej urodziny. Czwartego zaprosiła jednak z tej okazji do escape roomu przyjaciółki, z którymi spędzała każdą wolną chwilę. Miałem z nimi tam być, pilnować, czy dobrze się bawią, ale w ostatniej chwili telefon z firmy: „Musisz jechać w teren”. I, czego nie wybaczę sobie do końca życia, pojechałem. Byłem 400 km od domu, kiedy dostałem od żony telefon, że Julka nie żyje. Z powrotnej drogi nie pamiętam nic. Kiedy dojechałem, zastałem zgliszcza.
Rodzice pozostałych dziewczynek dotarli na miejsce po kilkudziesięciu minutach. Na teren akcji gaśniczej wejść nie mogli (budynek mieści się w podwórzu), stali więc kilkadziesiąt metrów dalej, przy ulicy, czekając na jakiekolwiek wieści. W końcu, gdy zauważyli strażaka udzielającego informacji zebranym na miejscu dziennikarzom, nie wytrzymali. – Co się dzieje z naszymi dziećmi? Czemu nikt z nami nie rozmawia? – krzyczeli.
Kamera lokalnego portalu zarejestrowała moment, gdy parę minut później inny strażak podchodzi do grupy rodziców. Nie słychać co mówi, ale po kilku sekundach ojcowie i matki dziewczynek rozbiegają się bezładnie na wszystkie strony. Zataczają się, łapią za głowę, ich przeraźliwy krzyk zagłusza syreny wozów gaśniczych.
Kontrole i zatrzymania
Jako prawdopodobną przyczynę pożaru strażacy niemal od razu podali nieszczelność używanej do ogrzewania butli gazowej. To wynik relacji jedynej osoby, która przeżyła pożar – 26-letniego pracownika escape roomu, który zdążył wybiec z płonącego budynku i z poparzeniami trafił do szpitala.
Sprawa wywołała masowe kontrole tzw. pokojów zagadek i dyskusję na temat bezpieczeństwa takich placówek. Wydawało się, że wyjaśnianie przyczyn dramatu idzie sprawnie: prokurator i policjanci ustalili, że w escape roomie nie było dróg ewakuacyjnych, a budynek powinien być ogrzewany w inny sposób. Już po kilku godzinach pod zarzutem stworzenia niebezpieczeństwa wybuchu i nieumyślnego spowodowania śmierci do aresztu trafił m.in. organizator escape roomu – Miłosz Sz. Niedługo później zarzuty popełnienia identycznego przestępstwa przedstawiono dwóm kobietom, które firmowały działalność prowadzoną w budynku.
Rodzice ofiar, gdy tylko zebrali myśli, skorzystali z zaoferowanej przez koszalińską Izbę Adwokacką oferty prawniczej pomocy i odtąd na bieżąco patrzyli prowadzącym śledztwo na ręce. – Wierzyliśmy, że służby zrobią wszystko, by sprawę naprawdę dogłębnie wyjaśnić – mówi Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii. Adam Pietras, tata Karoliny, zaczął jednak mieć wątpliwości już po kilku dniach: – Niespełna dwa dni po pożarze zobaczyłem w telewizji konferencję premiera i ministra spraw wewnętrznych, którzy wyraźnie powiedzieli, że akcja ratunkowa „przebiegała sprawnie”. Pomyślałem: na jakiej podstawie tak twierdzą, skoro to jedno z pytań, na które ma odpowiedzieć śledztwo? Śledztwo, które dopiero się zaczęło.
Jarosław Pawlak, ojciec Julii: – Gdy dzieliliśmy się wątpliwościami, usłyszałem od prowadzącej śledztwo opinię: „Strażacy? Medycy? Perfekcyjnie wykonali swoją pracę”. Zapytałem, na jakiej podstawie tak twierdzi. Odparła, że „tak zazwyczaj działają”.
Odtąd przez półtora roku rodzice zmarłych dziewczynek dzielili swój czas między pracę i praktyczną naukę postępowania karnego. Złożyli w śledztwie dziesiątki wniosków, przeprowadzali eksperymenty, sami szukali dowodów, apelowali do świadków o dostarczenie zdjęć i filmów.
Kilka miesięcy temu byli niemal pewni, że śledztwo nie wyjaśni kluczowych kwestii i napisali pismo do Prokuratora Generalnego. Spisali wszystkie zaniedbania i uwagi wobec prowadzących postępowanie, ale w sztampowej odpowiedzi dostali tylko okrągłe zdania i ogólną myśl, że prokuratura robi wszystko jak trzeba. Wtedy uznali, że czas przerwać milczenie. W oparciu o rozmowy z rodzicami ofiar i wiedzę na temat śledztwa, do której udało mi się (z innych źródeł) dotrzeć, spróbujmy przyjrzeć się sprawie. Od początku.
Przez „Warsztat” do „Mroku”
Pierwszy sygnał o pożarze odebrała o 17.13 operatorka numeru alarmowego. Dzwoniły uwięzione w pokoju dziewczynki. Zdążyły powiedzieć, że jest pożar, a one czekają na pomoc. – Jest straszny dym, co mamy robić? – krzyczały, lecz niedługo później połączenie zostało zerwane. Czy dyspozytorka mogła coś poradzić? Czy zamiast (zgodnie z procedurą) usilnie dopytywać o dokładny adres escape roomu mogła polecić, by dzieci położyły się na ziemi, twarzą w dół i przykryły głowy? Trudno powiedzieć: co najmniej jeden doświadczony operator Centrum Powiadamiania Ratunkowego mówił później, że zachowałby się inaczej. Z drugiej strony krzyk przerażonych dziewczynek trudno było zrozumieć; ich słowa odszyfrowywali później z nagrania specjaliści.
Pewne jest, że o 17.21 na miejsce przyjechała zaledwie jedna jednostka straży pożarnej, choć wówczas w Koszalinie nie paliło się nigdzie indziej, a dyspozytor wiedział, że w budynku są „co najmniej cztery osoby”. Pod escape room dotarło zaledwie ośmiu strażaków.
Sławomir Wieczorek: A tak naprawdę gasiło i ratowało dwóch, może trzech, bo reszta była zadysponowana do obsługi sprzętu. Druga jednostka przyjechała na miejsce wiele minut później, a tu liczyły się przecież sekundy.
Escape room, wbrew szumnej nazwie, był pozbawionym wygód (w toalecie nie było nawet wody) piętrowym budynkiem typu klocek. Pokój, w którym zamknięto dziewczynki, znajdował się z tyłu na parterze. „Z tyłu” nie znaczy daleko: drzwi pokoju zabaw nazwanego „Mrok” dzieliły od wejścia niespełna 3 metry poczekalni, jednak na tej przestrzeni szalał ogień. Do pokoju można było się dostać bokiem przez sąsiedni pokój
zabaw o nazwie „Warsztat” (silnie zadymiony, lecz pozbawiony płomieni), ale o tym strażacy nie wiedzieli. W sytuacji zorientowali się, gdy częściowo ugasili ogień i oddymili pomieszczenia. Trwało to jednak wiele minut, a dziewczynki wyniesiono ze środka po kilkunastu minutach (między 17.30 a 17.38). Nie dawały już oznak życia. Pozostaje pytanie: dlaczego dowodzący akcją nie wypytał dokładnie o miejsce przebywania dzieci i rozkład pomieszczeń pracownika escape roomu, który w momencie przyjazdu straży był na miejscu i – mimo poparzeń – przytomnie rozmawiał z opatrującymi go ratownikami. Żaden ze strażaków nie obszedł też wokół płonącego budynku i nie zobaczył z tyłu niewielkiego okna do pokoju „Mrok”, które (choć zasłonięte kratą i płytą gipsową) mogło okazać się pomocne w akcji.
– To się wydaje takie oczywiste! Dlaczego któryś ze strażaków nie zapytał tego pracownika po prostu: „Gdzie są dzieci? W którym miejscu? Proszę pokazać palcem?” – kwituje Artur Barabas.
– Są słowa świadków, którzy mówili, że akcja była kompletnie nieudolna, że ludzie krzyczeli do strażaków, żeby ci „zaczęli się ruszać” – dodaje Jarosław Pawlak. Na filmie nagranym przez jednego z obserwatorów i przekazanym prokuraturze widać, jak strażacy rozwijają sprzęt. Nikt nie biegnie, panuje spokój.
Gdzie był pracownik?
Kolejny problem dotyczył roli, jaką w sprawie pełnił uratowany pracownik escape roomu. Prokuratura – jak wiele wskazuje – od początku uwierzyła w przedstawianą przez niego wersję wydarzeń.
26-letni Radosław D. miał opiekować się dziećmi podczas zabawy, obserwować (za pomocą zainstalowanych w pokoju kamer), co robią dziewczynki i podpowiadać im przez krótkofalówkę, jak rozwiązać zagadkę. Według jego zeznań – do których udało nam się dotrzeć – pożar zaczął się od nieszczelnej instalacji piecyka gazowego, a wszystko działo się tak szybko, że Radosław D. nie mógł opanować ognia ani ostrzec dziewczynek. Nie mógł, mimo że cały czas był w poczekalni
– najdalej dwa metry od drzwi do pokoju „Mrok”!
„Klamka [do ich pokoju] była tylko po mojej stronie drzwi, a dziewczynki [w trakcie gry] musiały znaleźć [ukrytą w pokoju] swoją część klamki. Obserwowałem grę dziewczynek na monitorze. Po chwili usłyszałem syczenie z piecyka gazowego (...) w poczekalni. Odwróciłem się i widziałem już ogień, który zionął w stronę kanapy i kurtek. Chwyciłem klucz, który leżał na stoliku i usiłowałem zakręcić gaz w butli. Najpierw próbowałem ten kurek zakręcić ręką, ale buchnął mi gaz w twarz. Próbowałem ręką chwycić klamkę do drzwi do pokoju, w którym były dziewczyny, lecz skóra na twarzy i rękach zaczęła mnie parzyć, więc wybiegłem na zewnątrz. Biegałem po sąsiadach i wzywałem pomocy” – mówił śledczym Radosław D.
Ojcowie dziewczynek postanowili sami sprawdzić, ile warta jest ta wersja. Przygotowali i w oparciu o uzyskaną od fachowców wiedzę przeprowadzili eksperyment: za pomocą płyt gipsowo-kartonowych i butli gazowej odwzorowali wnętrze escape roomu i udowodnili (wbrew opiniom biegłych, którzy przygotowywali opinię dla prokuratury), że w sposób podawany przez pracownika pożar nie mógł powstać. Na filmie (przekazanym później śledczym) widać, jak na różne sposoby próbują wzniecić ogień, wykorzystując nieszczelność instalacji złożonej z piecyka i gazowej butli. Nie pomaga nawet przyłożenie do świszczącego gazu zapalonego papierosa; ogień pojawia się dopiero wtedy, gdy mężczyźni przykładają do miejsca wycieku... inny zionący ogniem palnik. Rodzice: – Wynika z tego, że przyczyna pożaru była inna (być może zaprószenie ognia, np. od papierosa lub zapalonych w poczekalni świeczek) oraz że pracownik kłamie. A skoro tak, powstaje pytanie, czy w momencie wybuchu pożaru w ogóle był w budynku.
Blisko rok po pożarze prokuratura przestała wierzyć w wersję wydarzeń Radosława D.; został zatrzymany i pod zarzutem stworzenia niebezpieczeństwa wybuchu i nieumyślnego spowodowania śmierci trafił do aresztu. Dziś milczy, a prokuraturze trudno będzie wykazać, gdzie był w momencie pożaru. Śledczy wystąpili o zapisy monitoringu z pobliskich sklepów i banku dopiero na wniosek rodziców – po wielu tygodniach od pożaru. Część zapisów bezpowrotnie stracono.
Bez reanimacji
Emocje rodziców sięgnęły zenitu, gdy na koszalińskim wysypisku śmieci przeszukiwali kawałek po kawałku stertę zgliszcz przywiezionych – jak powiedzieli im pracownicy – z escape roomu.
Jarosław Pawlak: – Szukaliśmy tam jakichś drobiazgów, pamiątek po dziewczynkach, które mogły być dla nas ważne, np. łańcuszków, które dziewczynki kupiły Julce na urodziny.
Ku swemu zdumieniu rodzice znaleźli jednak na kupie śmieci ważne dla sprawy dowody, m.in. telefon podejrzanego, jego dokumenty, klucze do jego auta, kasetkę z pieniędzmi (utarg z escape roomu), fragmenty ubrań. Wszystko sami przekazali prokuraturze.
Anna Barabas: – Znaleźliśmy też wiele osobistych przedmiotów dziewczynek, etui od telefonu, klucze do domu. To były dla nas święte rzeczy, nie pojmujemy, jak ktoś mógł ich nie zabezpieczyć!
I jeszcze jedno ważne pytanie: choć według relacji świadków wyniesione z pożaru dziewczynki nie miały na sobie wielu widocznych obrażeń („jakby spały” – mówił jeden z obserwatorów), lekarz na miejscu po kolei stwierdził zgon wszystkich dzieci. Żadnej z dziewczynek nie próbowano reanimować.
Jarosław Pawlak: – Na nasze pytania, czemu tego nie zrobiono, lekarz powiedział nam w oczy: „Bo taką decyzję podjąłem”. – Może by to nic nie dało, ale przynajmniej nie zadawałbym sobie teraz wciąż tego pytania – dodaje Sławomir Wieczorek.
– Badamy także ten wątek – mówi Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie. – Na temat działania medyków wypowiedzą się biegli, czekamy na ich opinię.
– A dlaczego sprawą działania służb ratowniczych, jak wynika z materiałów śledztwa, zajęliście się dopiero po kilku miesiącach, kiedy gros wiedzy w tej sprawie zebrali rodzice ofiar?
Prok. Gąsiorowski: – Podczas prowadzenia postępowania jest pewna kolejność, są priorytety, ale to nie znaczy, że od początku nie zamierzaliśmy tych wątków badać.
– Dlaczego tak długo wierzyliście w wersję pracownika uratowanego z pożaru? – Musieliśmy zweryfikować jego wersję, a do tego czasu był traktowany jak jeden z pokrzywdzonych.
– Jak to się stało, że rodzice znaleźli ważne dowody w sprawie na wysypisku śmieci?
– Miejsce pożaru było przeszukiwane warstwa po warstwie i być może w którejś z tych kolejnych warstw coś umknęło... – prokurator ma wyraźny kłopot z precyzyjną odpowiedzią na to pytanie.
– Czy śledztwo było i jest prowadzone prawidłowo?
– Nasi przełożeni oceniali nasze działanie i nie stwierdzili uchybień – kwituje prok. Gąsiorowski.
Udało mi się też dotrzeć do strażaka dowodzącego akcją gaśniczą.
– Myśli pan dziś, że wtedy zrobił pan wszystko, co można było? – zapytałem. – Tak. Nie mogliśmy nic zrobić lepiej ani szybciej. Działaliśmy z narażeniem własnego życia, odstępując nawet od zasad ogólnie przyjętych za bezpieczne.
– Czy nie dało się Radosława D., pracownika escape roomu, bardziej wypytać, by dokładnie określił, gdzie są dziewczynki?
– Na to nie było czasu – wskazał miejsce, czyli budynek.
– Dla mnie ta sprawa jest zamknięta i wymazana z pamięci – zaczął rozmowę ze mną lekarz, który jako szef zespołu medyków w czasie pożaru stwierdzał zgon Julii, Karoliny, Małgosi, Amelii i Wiktorii. – Zrobiłem, co można było zrobić i sprawa zamknięta.
– Czy można było resuscytować chociaż jedną z dziewczynek?
– Nie. To były ciała bez oznak życia. Normalnie parowały, wyniesione z tej gorączki. Ewidentny zgon.
– Ale pamięta pan: trzeciej z wyniesionych dziewczynek przyczepialiście nawet prąd, żeby sprawdzić, czy są oznaki życia...
– Ratownik podłączył, bo miał wątpliwości. Ale potwierdził tylko to, co ja wcześniej stwierdziłem.
Słowa lekarza skonfrontowałem z wiedzą eksperta do spraw ratownictwa medycznego, rzecznika Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi. Nie uprzedziłem go, jaką konkretnie sprawę badam.
– Jeśli mamy osoby wyniesione z pożaru, ciała nie są całkowicie zwęglone i nie możemy stwierdzić pewnych oznak śmierci jak stężenie pośmiertne czy plamy opadowe, bezwzględnie należy podjąć reanimację – nie ma wątpliwości Adam Stępka.
Koszalińska prokuratura nadal uważa, że przyczyną pożaru w escape roomie była nieszczelność instalacji gazowej. Do końca roku zamierza uzyskać brakujące opinie biegłych i zamknąć śledztwo. Rodzice wciąż robią wszystko, by nie zostało pominięte żadne z ich ustaleń.
– Nie chodzi mi o to, żeby ktoś niewinny trafił do więzienia. Po prostu chcę wiedzieć, dlaczego moja córka nie żyje – mówi Sławomir Wieczorek. Artur Barabas dodaje: – Może ktoś z zewnątrz spojrzy na pracę prokuratury obiektywnie, oceni ją i spowoduje, że nasza wiara w działanie służb państwa nie upadnie do końca.
Autor na co dzień jest dziennikarzem telewizji TVN. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w programie „Uwaga!”