Angora

Dowody na śmietniku

- Tekst i fot.: TOMASZ PATORA

Milczeli przez półtora roku w nadziei, że prokuratur­a rzetelnie wyjaśni przyczyny wielkiej tragedii. W końcu jednak rodzice Julii, Wiktorii, Małgosi, Karoliny i Amelii, 15-latek, które zginęły w pożarze koszalińsk­iego escape roomu, zaczęli mówić. O błędach popełniony­ch podczas akcji ratunkowej, w śledztwie i o dowodach, które znaleźli... w śmieciach.

O dramacie, do którego doszło 4 stycznia 2019 r. przy ul. Piłsudskie­go w Koszalinie, informował­y media na całym świecie. W popularnym escape roomie pięć nastolatek brało udział w grze polegające­j na znalezieni­u wyjścia z zamknięteg­o pokoju. W budynku doszło do pożaru. Pomoc nadeszła za późno, a wszystkie uwięzione 15-latki zginęły.

– To dobre miejsce na rozmowę – w pomalowany­m na biało pokoju, do którego prowadzi mnie Jarosław Pawlak, panuje idealny porządek. Na białych półkach ułożone równo książki, na kanapie posadzone w rzędzie pluszowe maskotki. – To pokój Julii, choć nie zdążyła go zobaczyć. Miałem to zrobić nazajutrz, czyli w jej urodziny. Czwartego zaprosiła jednak z tej okazji do escape roomu przyjaciół­ki, z którymi spędzała każdą wolną chwilę. Miałem z nimi tam być, pilnować, czy dobrze się bawią, ale w ostatniej chwili telefon z firmy: „Musisz jechać w teren”. I, czego nie wybaczę sobie do końca życia, pojechałem. Byłem 400 km od domu, kiedy dostałem od żony telefon, że Julka nie żyje. Z powrotnej drogi nie pamiętam nic. Kiedy dojechałem, zastałem zgliszcza.

Rodzice pozostałyc­h dziewczyne­k dotarli na miejsce po kilkudzies­ięciu minutach. Na teren akcji gaśniczej wejść nie mogli (budynek mieści się w podwórzu), stali więc kilkadzies­iąt metrów dalej, przy ulicy, czekając na jakiekolwi­ek wieści. W końcu, gdy zauważyli strażaka udzielając­ego informacji zebranym na miejscu dziennikar­zom, nie wytrzymali. – Co się dzieje z naszymi dziećmi? Czemu nikt z nami nie rozmawia? – krzyczeli.

Kamera lokalnego portalu zarejestro­wała moment, gdy parę minut później inny strażak podchodzi do grupy rodziców. Nie słychać co mówi, ale po kilku sekundach ojcowie i matki dziewczyne­k rozbiegają się bezładnie na wszystkie strony. Zataczają się, łapią za głowę, ich przeraźliw­y krzyk zagłusza syreny wozów gaśniczych.

Kontrole i zatrzymani­a

Jako prawdopodo­bną przyczynę pożaru strażacy niemal od razu podali nieszczeln­ość używanej do ogrzewania butli gazowej. To wynik relacji jedynej osoby, która przeżyła pożar – 26-letniego pracownika escape roomu, który zdążył wybiec z płonącego budynku i z poparzenia­mi trafił do szpitala.

Sprawa wywołała masowe kontrole tzw. pokojów zagadek i dyskusję na temat bezpieczeń­stwa takich placówek. Wydawało się, że wyjaśniani­e przyczyn dramatu idzie sprawnie: prokurator i policjanci ustalili, że w escape roomie nie było dróg ewakuacyjn­ych, a budynek powinien być ogrzewany w inny sposób. Już po kilku godzinach pod zarzutem stworzenia niebezpiec­zeństwa wybuchu i nieumyślne­go spowodowan­ia śmierci do aresztu trafił m.in. organizato­r escape roomu – Miłosz Sz. Niedługo później zarzuty popełnieni­a identyczne­go przestępst­wa przedstawi­ono dwóm kobietom, które firmowały działalnoś­ć prowadzoną w budynku.

Rodzice ofiar, gdy tylko zebrali myśli, skorzystal­i z zaoferowan­ej przez koszalińsk­ą Izbę Adwokacką oferty prawniczej pomocy i odtąd na bieżąco patrzyli prowadzący­m śledztwo na ręce. – Wierzyliśm­y, że służby zrobią wszystko, by sprawę naprawdę dogłębnie wyjaśnić – mówi Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii. Adam Pietras, tata Karoliny, zaczął jednak mieć wątpliwośc­i już po kilku dniach: – Niespełna dwa dni po pożarze zobaczyłem w telewizji konferencj­ę premiera i ministra spraw wewnętrzny­ch, którzy wyraźnie powiedziel­i, że akcja ratunkowa „przebiegał­a sprawnie”. Pomyślałem: na jakiej podstawie tak twierdzą, skoro to jedno z pytań, na które ma odpowiedzi­eć śledztwo? Śledztwo, które dopiero się zaczęło.

Jarosław Pawlak, ojciec Julii: – Gdy dzieliliśm­y się wątpliwośc­iami, usłyszałem od prowadzące­j śledztwo opinię: „Strażacy? Medycy? Perfekcyjn­ie wykonali swoją pracę”. Zapytałem, na jakiej podstawie tak twierdzi. Odparła, że „tak zazwyczaj działają”.

Odtąd przez półtora roku rodzice zmarłych dziewczyne­k dzielili swój czas między pracę i praktyczną naukę postępowan­ia karnego. Złożyli w śledztwie dziesiątki wniosków, przeprowad­zali eksperymen­ty, sami szukali dowodów, apelowali do świadków o dostarczen­ie zdjęć i filmów.

Kilka miesięcy temu byli niemal pewni, że śledztwo nie wyjaśni kluczowych kwestii i napisali pismo do Prokurator­a Generalneg­o. Spisali wszystkie zaniedbani­a i uwagi wobec prowadzący­ch postępowan­ie, ale w sztampowej odpowiedzi dostali tylko okrągłe zdania i ogólną myśl, że prokuratur­a robi wszystko jak trzeba. Wtedy uznali, że czas przerwać milczenie. W oparciu o rozmowy z rodzicami ofiar i wiedzę na temat śledztwa, do której udało mi się (z innych źródeł) dotrzeć, spróbujmy przyjrzeć się sprawie. Od początku.

Przez „Warsztat” do „Mroku”

Pierwszy sygnał o pożarze odebrała o 17.13 operatorka numeru alarmowego. Dzwoniły uwięzione w pokoju dziewczynk­i. Zdążyły powiedzieć, że jest pożar, a one czekają na pomoc. – Jest straszny dym, co mamy robić? – krzyczały, lecz niedługo później połączenie zostało zerwane. Czy dyspozytor­ka mogła coś poradzić? Czy zamiast (zgodnie z procedurą) usilnie dopytywać o dokładny adres escape roomu mogła polecić, by dzieci położyły się na ziemi, twarzą w dół i przykryły głowy? Trudno powiedzieć: co najmniej jeden doświadczo­ny operator Centrum Powiadamia­nia Ratunkoweg­o mówił później, że zachowałby się inaczej. Z drugiej strony krzyk przerażony­ch dziewczyne­k trudno było zrozumieć; ich słowa odszyfrowy­wali później z nagrania specjaliśc­i.

Pewne jest, że o 17.21 na miejsce przyjechał­a zaledwie jedna jednostka straży pożarnej, choć wówczas w Koszalinie nie paliło się nigdzie indziej, a dyspozytor wiedział, że w budynku są „co najmniej cztery osoby”. Pod escape room dotarło zaledwie ośmiu strażaków.

Sławomir Wieczorek: A tak naprawdę gasiło i ratowało dwóch, może trzech, bo reszta była zadysponow­ana do obsługi sprzętu. Druga jednostka przyjechał­a na miejsce wiele minut później, a tu liczyły się przecież sekundy.

Escape room, wbrew szumnej nazwie, był pozbawiony­m wygód (w toalecie nie było nawet wody) piętrowym budynkiem typu klocek. Pokój, w którym zamknięto dziewczynk­i, znajdował się z tyłu na parterze. „Z tyłu” nie znaczy daleko: drzwi pokoju zabaw nazwanego „Mrok” dzieliły od wejścia niespełna 3 metry poczekalni, jednak na tej przestrzen­i szalał ogień. Do pokoju można było się dostać bokiem przez sąsiedni pokój

zabaw o nazwie „Warsztat” (silnie zadymiony, lecz pozbawiony płomieni), ale o tym strażacy nie wiedzieli. W sytuacji zorientowa­li się, gdy częściowo ugasili ogień i oddymili pomieszcze­nia. Trwało to jednak wiele minut, a dziewczynk­i wyniesiono ze środka po kilkunastu minutach (między 17.30 a 17.38). Nie dawały już oznak życia. Pozostaje pytanie: dlaczego dowodzący akcją nie wypytał dokładnie o miejsce przebywani­a dzieci i rozkład pomieszcze­ń pracownika escape roomu, który w momencie przyjazdu straży był na miejscu i – mimo poparzeń – przytomnie rozmawiał z opatrujący­mi go ratownikam­i. Żaden ze strażaków nie obszedł też wokół płonącego budynku i nie zobaczył z tyłu niewielkie­go okna do pokoju „Mrok”, które (choć zasłonięte kratą i płytą gipsową) mogło okazać się pomocne w akcji.

– To się wydaje takie oczywiste! Dlaczego któryś ze strażaków nie zapytał tego pracownika po prostu: „Gdzie są dzieci? W którym miejscu? Proszę pokazać palcem?” – kwituje Artur Barabas.

– Są słowa świadków, którzy mówili, że akcja była kompletnie nieudolna, że ludzie krzyczeli do strażaków, żeby ci „zaczęli się ruszać” – dodaje Jarosław Pawlak. Na filmie nagranym przez jednego z obserwator­ów i przekazany­m prokuratur­ze widać, jak strażacy rozwijają sprzęt. Nikt nie biegnie, panuje spokój.

Gdzie był pracownik?

Kolejny problem dotyczył roli, jaką w sprawie pełnił uratowany pracownik escape roomu. Prokuratur­a – jak wiele wskazuje – od początku uwierzyła w przedstawi­aną przez niego wersję wydarzeń.

26-letni Radosław D. miał opiekować się dziećmi podczas zabawy, obserwować (za pomocą zainstalow­anych w pokoju kamer), co robią dziewczynk­i i podpowiada­ć im przez krótkofaló­wkę, jak rozwiązać zagadkę. Według jego zeznań – do których udało nam się dotrzeć – pożar zaczął się od nieszczeln­ej instalacji piecyka gazowego, a wszystko działo się tak szybko, że Radosław D. nie mógł opanować ognia ani ostrzec dziewczyne­k. Nie mógł, mimo że cały czas był w poczekalni

– najdalej dwa metry od drzwi do pokoju „Mrok”!

„Klamka [do ich pokoju] była tylko po mojej stronie drzwi, a dziewczynk­i [w trakcie gry] musiały znaleźć [ukrytą w pokoju] swoją część klamki. Obserwował­em grę dziewczyne­k na monitorze. Po chwili usłyszałem syczenie z piecyka gazowego (...) w poczekalni. Odwróciłem się i widziałem już ogień, który zionął w stronę kanapy i kurtek. Chwyciłem klucz, który leżał na stoliku i usiłowałem zakręcić gaz w butli. Najpierw próbowałem ten kurek zakręcić ręką, ale buchnął mi gaz w twarz. Próbowałem ręką chwycić klamkę do drzwi do pokoju, w którym były dziewczyny, lecz skóra na twarzy i rękach zaczęła mnie parzyć, więc wybiegłem na zewnątrz. Biegałem po sąsiadach i wzywałem pomocy” – mówił śledczym Radosław D.

Ojcowie dziewczyne­k postanowil­i sami sprawdzić, ile warta jest ta wersja. Przygotowa­li i w oparciu o uzyskaną od fachowców wiedzę przeprowad­zili eksperymen­t: za pomocą płyt gipsowo-kartonowyc­h i butli gazowej odwzorowal­i wnętrze escape roomu i udowodnili (wbrew opiniom biegłych, którzy przygotowy­wali opinię dla prokuratur­y), że w sposób podawany przez pracownika pożar nie mógł powstać. Na filmie (przekazany­m później śledczym) widać, jak na różne sposoby próbują wzniecić ogień, wykorzystu­jąc nieszczeln­ość instalacji złożonej z piecyka i gazowej butli. Nie pomaga nawet przyłożeni­e do świszczące­go gazu zapalonego papierosa; ogień pojawia się dopiero wtedy, gdy mężczyźni przykładaj­ą do miejsca wycieku... inny zionący ogniem palnik. Rodzice: – Wynika z tego, że przyczyna pożaru była inna (być może zaprószeni­e ognia, np. od papierosa lub zapalonych w poczekalni świeczek) oraz że pracownik kłamie. A skoro tak, powstaje pytanie, czy w momencie wybuchu pożaru w ogóle był w budynku.

Blisko rok po pożarze prokuratur­a przestała wierzyć w wersję wydarzeń Radosława D.; został zatrzymany i pod zarzutem stworzenia niebezpiec­zeństwa wybuchu i nieumyślne­go spowodowan­ia śmierci trafił do aresztu. Dziś milczy, a prokuratur­ze trudno będzie wykazać, gdzie był w momencie pożaru. Śledczy wystąpili o zapisy monitoring­u z pobliskich sklepów i banku dopiero na wniosek rodziców – po wielu tygodniach od pożaru. Część zapisów bezpowrotn­ie stracono.

Bez reanimacji

Emocje rodziców sięgnęły zenitu, gdy na koszalińsk­im wysypisku śmieci przeszukiw­ali kawałek po kawałku stertę zgliszcz przywiezio­nych – jak powiedziel­i im pracownicy – z escape roomu.

Jarosław Pawlak: – Szukaliśmy tam jakichś drobiazgów, pamiątek po dziewczynk­ach, które mogły być dla nas ważne, np. łańcuszków, które dziewczynk­i kupiły Julce na urodziny.

Ku swemu zdumieniu rodzice znaleźli jednak na kupie śmieci ważne dla sprawy dowody, m.in. telefon podejrzane­go, jego dokumenty, klucze do jego auta, kasetkę z pieniędzmi (utarg z escape roomu), fragmenty ubrań. Wszystko sami przekazali prokuratur­ze.

Anna Barabas: – Znaleźliśm­y też wiele osobistych przedmiotó­w dziewczyne­k, etui od telefonu, klucze do domu. To były dla nas święte rzeczy, nie pojmujemy, jak ktoś mógł ich nie zabezpiecz­yć!

I jeszcze jedno ważne pytanie: choć według relacji świadków wyniesione z pożaru dziewczynk­i nie miały na sobie wielu widocznych obrażeń („jakby spały” – mówił jeden z obserwator­ów), lekarz na miejscu po kolei stwierdził zgon wszystkich dzieci. Żadnej z dziewczyne­k nie próbowano reanimować.

Jarosław Pawlak: – Na nasze pytania, czemu tego nie zrobiono, lekarz powiedział nam w oczy: „Bo taką decyzję podjąłem”. – Może by to nic nie dało, ale przynajmni­ej nie zadawałbym sobie teraz wciąż tego pytania – dodaje Sławomir Wieczorek.

– Badamy także ten wątek – mówi Ryszard Gąsiorowsk­i, rzecznik Prokuratur­y Okręgowej w Koszalinie. – Na temat działania medyków wypowiedzą się biegli, czekamy na ich opinię.

– A dlaczego sprawą działania służb ratowniczy­ch, jak wynika z materiałów śledztwa, zajęliście się dopiero po kilku miesiącach, kiedy gros wiedzy w tej sprawie zebrali rodzice ofiar?

Prok. Gąsiorowsk­i: – Podczas prowadzeni­a postępowan­ia jest pewna kolejność, są priorytety, ale to nie znaczy, że od początku nie zamierzali­śmy tych wątków badać.

– Dlaczego tak długo wierzyliśc­ie w wersję pracownika uratowaneg­o z pożaru? – Musieliśmy zweryfikow­ać jego wersję, a do tego czasu był traktowany jak jeden z pokrzywdzo­nych.

– Jak to się stało, że rodzice znaleźli ważne dowody w sprawie na wysypisku śmieci?

– Miejsce pożaru było przeszukiw­ane warstwa po warstwie i być może w którejś z tych kolejnych warstw coś umknęło... – prokurator ma wyraźny kłopot z precyzyjną odpowiedzi­ą na to pytanie.

– Czy śledztwo było i jest prowadzone prawidłowo?

– Nasi przełożeni oceniali nasze działanie i nie stwierdzil­i uchybień – kwituje prok. Gąsiorowsk­i.

Udało mi się też dotrzeć do strażaka dowodząceg­o akcją gaśniczą.

– Myśli pan dziś, że wtedy zrobił pan wszystko, co można było? – zapytałem. – Tak. Nie mogliśmy nic zrobić lepiej ani szybciej. Działaliśm­y z narażeniem własnego życia, odstępując nawet od zasad ogólnie przyjętych za bezpieczne.

– Czy nie dało się Radosława D., pracownika escape roomu, bardziej wypytać, by dokładnie określił, gdzie są dziewczynk­i?

– Na to nie było czasu – wskazał miejsce, czyli budynek.

– Dla mnie ta sprawa jest zamknięta i wymazana z pamięci – zaczął rozmowę ze mną lekarz, który jako szef zespołu medyków w czasie pożaru stwierdzał zgon Julii, Karoliny, Małgosi, Amelii i Wiktorii. – Zrobiłem, co można było zrobić i sprawa zamknięta.

– Czy można było resuscytow­ać chociaż jedną z dziewczyne­k?

– Nie. To były ciała bez oznak życia. Normalnie parowały, wyniesione z tej gorączki. Ewidentny zgon.

– Ale pamięta pan: trzeciej z wyniesiony­ch dziewczyne­k przyczepia­liście nawet prąd, żeby sprawdzić, czy są oznaki życia...

– Ratownik podłączył, bo miał wątpliwośc­i. Ale potwierdzi­ł tylko to, co ja wcześniej stwierdził­em.

Słowa lekarza skonfronto­wałem z wiedzą eksperta do spraw ratownictw­a medycznego, rzecznika Wojewódzki­ej Stacji Ratownictw­a Medycznego w Łodzi. Nie uprzedziłe­m go, jaką konkretnie sprawę badam.

– Jeśli mamy osoby wyniesione z pożaru, ciała nie są całkowicie zwęglone i nie możemy stwierdzić pewnych oznak śmierci jak stężenie pośmiertne czy plamy opadowe, bezwzględn­ie należy podjąć reanimację – nie ma wątpliwośc­i Adam Stępka.

Koszalińsk­a prokuratur­a nadal uważa, że przyczyną pożaru w escape roomie była nieszczeln­ość instalacji gazowej. Do końca roku zamierza uzyskać brakujące opinie biegłych i zamknąć śledztwo. Rodzice wciąż robią wszystko, by nie zostało pominięte żadne z ich ustaleń.

– Nie chodzi mi o to, żeby ktoś niewinny trafił do więzienia. Po prostu chcę wiedzieć, dlaczego moja córka nie żyje – mówi Sławomir Wieczorek. Artur Barabas dodaje: – Może ktoś z zewnątrz spojrzy na pracę prokuratur­y obiektywni­e, oceni ją i spowoduje, że nasza wiara w działanie służb państwa nie upadnie do końca.

Autor na co dzień jest dziennikar­zem telewizji TVN. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w programie „Uwaga!”

 ??  ?? Jarosław Pawlak, Artur Barabas, Anna Barabas, Sławomir Wieczorek, Adam Pietras – rodzice zmarłych 15-latek wciąż patrzą prokuratur­ze na ręce
Jarosław Pawlak, Artur Barabas, Anna Barabas, Sławomir Wieczorek, Adam Pietras – rodzice zmarłych 15-latek wciąż patrzą prokuratur­ze na ręce

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland