Wygrałam walkę z Polskim Komitetem Olimpijskim
Rozmowa z szablistką ALEKSANDRĄ SHELTON – byłą mistrzynią Europy, obecnie reprezentantką USA
– W świecie sportu bardziej znana jest pani jako Aleksandra Socha.
– Po wyjściu za mąż za Amerykanina, jeszcze startując dla Polski, zmieniłam nazwisko na Shelton, ale inicjały pozostały takie same.
– W miniony poniedziałek otrzymała pani werdykt Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu w Lozannie. Może już pani bez kłopotów startować w barwach USA.
– Czekałam z niecierpliwością na tę wiadomość i byłam bardzo mile zaskoczona, kiedy 28 września otrzymałam mail z werdyktem Trybunału. To bardzo pozytywne dla mnie orzeczenie będzie niedługo opublikowane w całości; do tego czasu nie mogę informować o szczegółach. Spojrzałam, przeczytałam kilka razy, zrobiłam zdjęcie, bo nie dowierzałam, że to koniec blisko dwuletniej prawnej batalii. Bałam się, że ten wyrok niespodziewanie może zniknąć. Pomyślałam, że chociaż na pamiątkę zostanie właśnie zdjęcie. – O co toczył się spór? – Nie mogę zdradzać jeszcze szczegółów, ale chodziło o prawo występu w narodowym zespole Stanów Zjednoczonych na igrzyskach olimpijskich. Mam ze względu na małżeństwo obywatelstwo amerykańskie i od wielu lat trenowałam w USA; także wtedy, gdy reprezentowałam Polskę. – Nie mogło to trwać dalej? – Szczegóły werdyktu wiele wyjaśnią. Nikt mnie nie pytał, dlaczego chcę odejść. Ostatecznie Polski Związek Szermierczy wydał w styczniu 2019 roku zgodę na moje występy w zespole USA. Przez kilka miesięcy oficjalnie występowałam w barwach amerykańskich i nawet na mistrzostwach świata walczyłam... z Polską.
– Ważna była jednak zgoda na pani występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio.
– I pojawił się z tym problem, bo Polski Komitet Olimpijski zablokował moje występy. Musiałabym odbyć trzyletnią karencję, a tak długa przerwa w startach nie była dla mnie do zaakceptowania. 8 stycznia tego roku pozwałam PKOl oraz PZSz do Trybunału Arbitrażowego w Lozannie, najwyższej instancji do rozstrzygania sportowych sporów. W Polsce – mimo starań, próśb, pism kierowanych do różnych instytucji – nie znalazłam żadnego wsparcia.
– Dlatego sąd arbitrażowy pozostał ostatecznym rozwiązaniem?
– Zanim podjęłam trudną decyzję o zmianie barw narodowych, to musiałam wiele spraw przeanalizować. Długo dojrzewałam, ale igrzyska przeważyły, one są dla mnie sensem sportu. Dlatego zmieniłam federację, reprezentację, a następnie podjęłam walkę o prawo do startu na igrzyskach. Dojrzałam i poznałam swoją wartość – i jako kobieta, i jako sportowiec. Zmieniłam spojrzenie na świat dzięki mężowi. To typowy
Amerykanin z pozytywnym nastawieniem do świata. – Jak przebiegło postępowanie? – Było jedno posiedzenie, a ze względu na pandemię odbyło się w trybie zdalnym. O szczegółach rozprawy i werdyktu jeszcze nie mogę informować...
– ...ale najważniejsze jest uzyskanie możliwości występu na igrzyskach olimpijskich.
– Taki mam cel. Muszę się jednak zakwalifikować na igrzyska – to mój plan, z którego wynika wielka motywacja. Pandemia przerwała międzynarodowe kwalifikacje, pozostały dwa turnieje, a różnice w rankingach są niewielkie.
– Wygrała pani walkę o prawa sportowca.
– Nikomu nie życzę, by musiał przechodzić przez takie etapy dochodzenia prawdy i walczyć o sportowe prawa. Sport jest nośnikiem wielu wartości – chodzi o prawdę, moralność, etyczność, szacunek dla drugiego człowieka. Chciałabym, by te wartości nigdy nie zostały ze sportu wyparte.
– W igrzyskach olimpijskich startowała pani już cztery razy.
– Bardzo chciałam wystąpić na kolejnych, bo sport jest nie tylko moją pasją, ale i całym życiem. Jeżeli ktoś zabiera mi moje marzenia, mój sportowy tlen, to muszę walczyć o sprawiedliwość dla siebie. Była to walka wyczerpująca, pełna emocji i mocno to odczułam. – Gdzie pani trenuje w USA? – W Portland mam świetnego szkoleniowca – Edwarda Korfantego, który przed laty musiał wyjechać z Polski w poszukiwaniu lepszego życia. To jeden z najlepszych szkoleniowców szermierczych na świecie. W reprezentacji USA język polski jest niemal podstawowy, bo jestem ja, Ed, a także Dagmara Woźniak z Nowego Jorku. Dostać się do reprezentacji USA jest zdecydowanie trudniej niż w Polsce. Tam w turniejach krajowych występuje kilka razy więcej zawodniczek i choć mam wiele medali mistrzostw Europy i świata, to musiałam rozpoczynać właściwie od początku, ale wywalczyłam sobie miejsce w amerykańskiej czołówce.
– Widziałem, jak bardzo starannie przygotowywała się pani do występu na igrzyskach w Rio w 2016 roku.
– Od lat marzę o medalu olimpijskim. W Rio było bardzo blisko, w walce o awans do finałowej czwórki przegrałyśmy tylko dwoma trafieniami 43:45... z Amerykankami. Igrzyska to magia sportu. Wielokrotnie myślałam o końcu kariery, ale w sporcie tylko cierpliwi odnoszą sukcesy. Jest wiele momentów zwątpienia, ale fajnie mieć wtedy wokół siebie ludzi, którzy wspierają. Przygotowania do Rio były wyjątkowo wyczerpujące i podporządkowałam temu startowi niemal wszystko.
– Po nich miała pani przerwę macierzyńską.
– Bycie sportowcem to jest praca na cały etat, ale bycie mamą to zajęcie na 24 godziny. Nie było łatwo. Musiałam zmienić mentalność, bo jako sportowiec byłam nastawiona tylko na siebie, a z chwilą pojawienia się Henia zmieniło się wszystko. Nie wyobrażam sobie jednak życia bez sportu i zdecydowałam o powrocie. Wiadomo, że zegar biologiczny zadzwoni niczym budzik, ale na razie warto podążać za marzeniami, realizować swoje kolejne sportowe cele.
– Wszystko zaczęło się w rodzinnych Pabianicach.
– Mama była florecistką i przypadkowo zobaczyłam w telewizji, jak walczy w turnieju weteranów w Łodzi. Spodobało mi się jej wymachiwanie nieznaną mi bronią. Chciałam jak mama walczyć „na dzidy” i zaczęłam trenować w małym klubie Zjednoczeni Pabianice. Początkowo ćwiczyłam walki floretowe, bo szabli kobiet nie było jeszcze na sportowych mapach świata.
– Pierwszy w Polsce turniej kobiet w tej dyscyplinie szermierczej odbył się ponad 20 lat temu w Łodzi.
– Wygrałam te zawody. Od tego momentu zaczęłam już specjalizować się wyłącznie w szabli. Jest bardzo dynamiczna, soczysta, odpowiednia do mojego charakteru. Były sukcesy, zostałam mistrzynią Europy indywidualnie i drużynowo, zdobywałam medale na mistrzostwach świata, wygrywałam zawody Pucharu Świata. Szermierka idealnie kształtuje charakter, nabywa się umiejętności podejmowania szybkich decyzji, niekiedy w olbrzymim stresie. Jestem osobą wrażliwą, a ważne jest, by poznać samego siebie, bo sport to wyzwanie, żeby każdego dnia być lepszym, eliminować minusy.
– A ten największy minus w dotychczasowej karierze?
– Na igrzyskach olimpijskich w Atenach. Nie poradziłam sobie z presją, emocjami, a przecież w tym samym roku wywalczyłam tytuł mistrzyni Europy, a rok wcześniej zdobyłam brązowy medal mistrzostw świata. W 1/8 finału przegrałam 12:15 z szablistką z Rumunii, z którą zawsze wcześniej wygrywałam, a i później nigdy mnie nie pokonała. W Atenach nałożyłam na siebie zbyt dużą presję, przed wyjazdem nie spałam przez tydzień, wymiotowałam, nawet w czasie lotu do Grecji już od startu musiałam siedzieć w toalecie. Stres mnie zżerał i nie poradziłam sobie w walce. A przecież istotne jest, by się z nim zaprzyjaźnić.
– Pandemia zatrzymała panią w Polsce.
– Na rozprawę w Lozannie czekałam w Warszawie. Uczestniczyłam w zajęciach online, ale od dwóch miesięcy jestem już w rytmie treningowym. Ćwiczę w siłowni, obudowuję ciało w mięśnie, muszę przygotować organizm do ciężkiej pracy. Siła jest podstawą całej motoryki, bo muszę być silna, skoczna, a kiedy wrócę do USA, to bez problemów przystąpię do specjalistycznych zajęć szermierczych. A potem walka o igrzyska w Tokio.