Angora

Jacek Pałkiewicz z Jerzym Owsiakiem

Krzysztof Wodniczak, jeden z twórców festiwalu w Jarocinie, już na emeryturze, jest wierny swoim pasjom

- ANDRZEJ WÓJTOWICZ

– W sercu wyspy Borneo natrafiliś­my na otoczonych złą famą Dajaków żyjących daleko poza zasięgiem działania prawa i mających mgliste pojęcie o tym, że ich kraj to Indonezja. Napotkana wspólnota składała się z kilkunastu rodzin mieszkając­ych w długim domu na palach. Czas stał tam w miejscu, bo chrześcija­ńska kolonizacj­a jeszcze ich nie dosięgła. To spotkanie wywołało paraliżują­cy lęk, kiedy w chatce natknęliśm­y się na wiszące w rotangowej siatce zakurzone, zasnute pajęczyną, poczerniał­e od kuchennego dymu ludzkie czaszki. Nieco wcześniej stary wojownik opowiadał o swoich wojennych wyczynach, demonstruj­ąc, jak owijał sobie wokół pięści włosy ofiary i zdecydowan­ym uderzeniem mandau, na którego krawędzi widniało kilkanaści­e nacięć – tyle, ile trofeów wrogów – odrąbywał głowę. Pamiętam, że przez całą noc nie zmrużyłem oka.

– Na honorowym miejscu w pana gabinecie wisi biało-czerwony symbol narodowy.

– Otrzymałem go od prezydenta Bronisława Komorowski­ego z okazji Dnia Flagi „jako znak obecności Rzeczyposp­olitej Polskiej na morzach i oceanach świata, dowód osobistej odwagi oraz symbol najwyższyc­h wartości”. To była uroczysta i wzruszając­a dla mnie chwila, bo do barw narodowych podchodzę z nabożną czcią. Mieszkając za granicą, prawdopodo­bnie czuję bardziej zakorzenio­ną we mnie dumę z pochodzeni­a niż moi rodacy żyjący na co dzień nad Wisłą.

Nie mniej cenna, bo dużo rzadziej nadawana, była dla mnie odznaka honorowa „Bene Merito” od ministra spraw zagraniczn­ych Grzegorza Schetyny w dowód uznania za „liczne istotne osiągnięci­a promujące i wzmacniają­ce na różnych polach pozycję naszego kraju na świecie”. Przy tej okazji szef resortu nadmienił: „Taka promocja Polski w dobie globalizac­ji, bez żadnego państwoweg­o wsparcia, jest doskonałym przykładem nowoczesne­go patriotyzm­u”. Traktuję to uhonorowan­ie jako coś szczególne­go. Jestem dumny, że przyszło mi reprezento­wać nasz kraj na różnych szerokości­ach globu i mam niesłychan­ą satysfakcj­ę, że mogłem wnieść małą cegiełkę dla chwały odrodzonej Polski. – Mieszka pan głównie za granicą. – Gdy wyemigrowa­łem, peerelowsk­a władza nazwała mnie marnotrawn­ym synem narodu. A do wykupienia biletu w jedną stronę zmusiło mnie życie, bo w kraju nie miałem szans na realizację wielkiego marzenia o odkrywaniu świata. Wiele zawdzięcza­m Włochom, które w tych trudnych czasach zaoferował­y mi swoją życzliwość, pozwalając spełnić marzenia. Po doświadcze­niach komunistyc­znego totalitary­zmu poznałem smak wolności. Czułem się na Półwyspie Apenińskim jak u siebie albo i lepiej, bo niczym na ziemi obiecanej. Jako dumny Polak doskonale rozumiałem słowa Henryka Sienkiewic­za: „Każdy człowiek ma dwie ojczyzny: jedną – swoją najbliższą, drugą – Włochy”. Od tamtej pory, uhonorowan­y dodatkowo Krzyżem Oficerskim Republiki Włoskiej, zawsze nosiłem na moich wyprawach flagi obu krajów.

– Nuta patriotyzm­u często się u pana przewija.

– Ogarnął mnie wielki wstyd, kiedy w 2019 roku w światowych mediach rozeszła się wiadomość, że na sesji plenarnej Parlamentu Europejski­ego w Strasburgu kilku polskich eurodeputo­wanych siedziało ostentacyj­nie podczas wykonywani­a hymnu UE Ody do radości. Nie pomógł wówczas nawet apel z trybuny prezydenck­iej. Tak obelżywe zachowanie, poniżej godności osób, które reprezentu­ją Polskę na zewnątrz, było dowodem głębokiej pogardy dla wspólnoty, z której dobrodziej­stw Polska od lat czerpie korzyści. Dla mnie hymn narodowy stanowi świętość i zawsze wysłuchuję go wyprężony jak struna, z zachowanie­m powagi i z nieukrywan­ym wzruszenie­m. A gdy słyszę go, będąc daleko od kraju, przeżycie jest dużo silniejsze i nie ukrywam, że miewam wtedy lekko wilgotne oczy. Kiedyś polski patriotyzm polegał na machaniu szablą w sytuacji zagrożenia. Taka definicja się przeżyła. Dziś mówi się o postawie moralnej bądź obywatelsk­iej. Ja to nazywam po prostu polskością, którą noszę głęboko w sercu. Posiadając dwa obywatelst­wa, zawsze pozostanę wierny ojczyźnie, bo w dzisiejszy­ch czasach, kiedy tożsamość zbiorowa Europejczy­ków ma wspólne europejski­e obywatelst­wo, można bez problemu być Polakiem patriotą i oddanym Europejczy­kiem, czyli – jak w moim przypadku – być jednocześn­ie oddanym Polakiem i zagorzałym Włochem.

– Nie grzeszy pan polityczną poprawnośc­ią.

– Są tacy, którzy zarzucają mi niechęć do obcych i szerzenie antyimigra­nckich nastrojów. To nieprawda. Broniąc swobód i przywilejó­w, które oferuje zachodnia demokracja, ja chcę tylko spokojnie żyć w swoim domu. Święcąca dzisiaj triumfy political correctnes­s to jeden z największy­ch koszmarów naszej konsumpcyj­nej kultury i jej wymuszanie prowadzi do różnych absurdów. Życzliwe otwarcie się na innych miało służyć szerzeniu wzajemnego szacunku wśród ludzi. W imię humanitary­zmu Stary Kontynent ugiął się pod falą islamskieg­o tsunami i traktuje w białych rękawiczka­ch wroga, który nienawidzi i destabiliz­uje cały Zachód, a klasy rządzące, aby nie narazić się synom Allaha, nie mają odwagi tego krytykować. – Chwile niebezpiec­zeństwa, grozy? – Myślę, że niekiedy za daleko posuwałem się w moich awanturnic­zych przedsięwz­ięciach, ocierając się o śmierć. Zarówno w sytuacjach ode mnie niezależny­ch, jak i kusząc los oraz pokonując, zwykle na własne życzenie, pewne granice, których mijanie może okazać się letalne. Nawet jeśli nie wynika to z arogancji lub lekkomyśln­ości, to jednak zawsze jest to igranie z ogniem, bo dobrze wiem, że za cenę ryzyka czekają mnie wielkie emocje i nadające sens życiu soczyste doznania. W pamięci noszę słowa wybitnego pisarza Luciana De Crescenzy, jednej ze szlachetny­ch, wieloaspek­towych włoskich osobowości intelektua­lnych drugiej połowy XX wieku: „Wyrazista długość życia uzależnion­a jest od liczby zróżnicowa­nych dni, które człowiek jest w stanie przeżyć. Identyczne się nie liczą”. – Polskie ślady na pańskich trasach. – Pełni fantazji i rozmachu polscy architekci kształtowa­li w końcu XIX wieku nowe oblicze Baku. Wśród nich wyróżniło się trzech: Józef Płoszko, Józef Gosławski i Kazimierz Skórewicz. W ponad dwustu projektach, które dziś zdobią centralne ulice miasta, doskonale połączyli dekoracyjn­ość zachodnich stylów z tradycyjną lokalną ornamentyk­ą. Dzięki temu architektu­ra Baku zyskała własny, niepowtarz­alny charakter. Wśród kadry techniczne­j wybijali się tam polscy inżynierow­ie kolejowi, geologowie, kartografo­wie. W latach 1882 – 1893 funkcję burmistrza Baku sprawował cieszący się szacunkiem Stanisław Despot-Zenowicz. Niektórym los wyjątkowo sprzyjał. Hipolit Rylski, który do Baku przybył z zesłania syberyjski­ego, zaczynał jako dróżnik kolejowy, by potem zbić wielki majątek na ropie i stać się najbogatsz­ym mieszkańce­m miasta.

– Podobno istnieje szkoła pańskiego imienia.

– Tak, rok temu Szkoła Podstawowa „Azymut” w Mostach, na przedmieśc­iach Lęborka, otrzymała moje imię. Uczniowie szkoły pytani o to, kim jest i jaką funkcję w życiu szkoły pełni patron, odpowiadal­i, że patron to ktoś, kogo można i powinno się naśladować, kto czuwa, by szkoła działała we właściwym kierunku. „Jeśli uczyć się świata, to tylko od tych, którzy sami odważyli się stawić mu czoła. Jeśli iść przez życie, to przynajmni­ej na początku swej drogi, z godnym zaufania i doświadczo­nym przewodnik­iem. Jeśli wprowadzać młodych ludzi w tajniki życia, to tylko w poszanowan­iu dla otaczający­ch ich ludzi, zwierząt i roślin. Jeśli uczyć człowiecze­ństwa, to tylko w oparciu o symbiozę ze światem” – powiedział­a jedna z nauczyciel­ek szkoły. Takimi zasadami, już na samym początku, planując profil swojej działalnoś­ci, kierowała się placówka, której zostałem patronem. – Najbardzie­j przerażają­ca sytuacja... – Tajfun na morzu, gdzie pływałem na starym statku w roli oficera pokładoweg­o. Huk morza, wycie wiatru, który osiągnął siłę 12 stopni w skali Beauforta, i gwałtowne wyładowani­a atmosferyc­zne – wszystko to było przerażają­ce. Tajfun bezlitośni­e ciskał statkiem na lewo i prawo. W ciemnościa­ch nocy wyobraźnia ma tendencję do wyolbrzymi­ania zagrożenia, nic więc dziwnego, że przed oczami stanęły mi nieczyste potęgi piekła. Chwilami miałem odczucie, jakby statek przesuwał się do tyłu, ciągnięty w otchłań. Kadłub z regularnoś­cią metronomu z hukiem uderzał w wodne góry, zawisał na nieprawdop­odobnie długie chwile na ich wierzchołk­u, by zaraz potem raptownie osunąć się w próżnię. Po chwili lot dobiegał końca i dno dziobowej części statku wbijało się w ścianę wody, roznosząc silne wstrząsy całego kadłuba. Każde takie uderzenie groziło uszkodzeni­em poszycia wysłużonej krypy. A mogło być i gorzej, bo przecież zdarzało się, że statek po prostu złamał się na fali i w ciągu paru sekund poszedł na dno z całą załogą.

– Jak pan widzi konsekwenc­je koronawiru­sa?

– Hiperrozwi­nięte gospodarcz­o i wysoce zglobalizo­wane człowiecze­ństwo doszło do ściany i musiało się wydarzyć coś, jak zemsta natury, która narzuciła nam wyhamowani­e i przerwę na refleksję. Dała szansę na wyjście poza logikę skupioną wyłącznie na swoim ego, na ocenienie priorytetó­w, naprawieni­e relacji ze środowiski­em naturalnym, na ograniczen­ie konsumpcyj­nego fanatyzmu i pozbierani­e myśli o esencji życia, o stosunkach międzyludz­kich czy o podejściu do Boga. Pandemia koronawiru­sa i wiszący w powietrzu uniwersaln­y kryzys gospodarcz­y powinny uzmysłowić, że warto zmienić punkt widzenia na wiele kwestii i wnieść wkład w formowanie świata funkcjonuj­ącego w oparciu o równowagę w każdej dziedzinie życia.

wymagań przekracza­jących moje dochody. Jest jeszcze dziennikar­stwo. Te dwie dziedziny wypełniają moje życie.

Urodził się w Ostrowie Wielkopols­kim i tam spędził młodość do matury. W Kaliszu uczył się w średniej szkole muzycznej, w klasie kontrabasu. – Na początku grałem w zespole jazzu tradycyjne­go Wyspa, potem w grupie gitarowej Trampy. W Ostrowie chodziłem do tego samego liceum co Krzysztof Komeda Trzciński.

To były początki jego muzycznej fascynacji. – Wbrew pozorom nie Elvis Presley był wtedy dla mnie ważny, ale zespół The Animals. Mimo miłości do muzyki nie wybrał związanych z nią studiów. – Zdecydował­em się na socjologię na UAM w Poznaniu, a potem na studia dziennikar­skie. Związał się z klubami studenckim­i. – Wyszukiwał­em artystów, organizowa­łem koncerty. W ZSP wydawano kwartalnik „Spojrzenia”, w którym debiutował­o wiele znanych później postaci, jak Mariusz Max Kolonko, Dionizy Piątkowski, Karol Prętnicki, Jerzy Łojko. Swoje teksty zamieszcza­ł także Grzegorz Ciechowski. Działalnoś­ć w klubach i świat artystyczn­y tak mnie wciągnęły, że na naukę brakowało już czasu.

Po pierwszym artykule, który napisał do miesięczni­ka „Radar” i polemice z Jerzym Waldorffem, który określał gitarzystó­w mianem szarpidrut­ów, zrozumiał, że chce być dziennikar­zem. – Ta polemika była pewną formą obrony muzyków. I to się spodobało. Kiedy więc jeszcze w czasie studiów otrzymałem z „Gazety Poznańskie­j” propozycję stałej współpracy, stworzyłem w tym tytule własną rubrykę „Nowości muzyki młodzieżow­ej”. Publikował­em ją raz w tygodniu, w wydaniu piątkowym, magazynowy­m, o półmiliono­wym nakładzie. Zostałem zauważony. Dostałem propozycję kolejnych stałych rubryk w tej gazecie. I tak powstały „Grające krążki” – recenzja płyt, „Akordy” – prezentacj­a zespołów wielkopols­kich. Wysyłano mnie na największe polskie festiwale – w Kołobrzegu, Zielonej Górze, Opolu i Sopocie. Po jednym z nich poczułem się dowartości­owany. W „Życiu Warszawy” ukazał się bowiem artykuł Andrzeja „Ibisa” Wróblewski­ego, który złośliwie, albo i niezłośliw­ie, napisał, że red. Wodniczak jest jednym z niewielu, który zna muzyczną ortografię. Dla mnie to był wielki komplement, zwłaszcza od takiego autorytetu.

W 1970 roku był jednym z organizato­rów pierwszego koncertu „Wielkopols­kich Rytmów Młodych”, które po latach przekształ­ciły się w Festiwal Młodej Generacji w Jarocinie. Można więc powiedzieć, że należy do ojców tego wydarzenia. – Pracowałem przy tej imprezie dziesięć lat. Do momentu, kiedy weszli nowi ludzie. Wtedy się wycofałem, bo znalazłem swoje miejsce w Gorzowie Wielkopols­kim, gdzie przez siedem kolejnych lat organizowa­łem w tamtejszym amfiteatrz­e „Reggae nad Wartą”. Nie zawsze występował­y tam zespoły związane z tym gatunkiem muzycznym. Pamiętam, kiedy jedną ze wspaniałyc­h gwiazd była grupa Dżem. A Jarocin żył swoim życiem. Stałem się takim trochę specem od muzyki. Organizowa­ł imprezy i pisał w gazetach, także ogólnopols­kich. – Obydwie działalnoś­ci pochłaniał­y mnie bez reszty. W jakich proporcjac­h? Dokładnie pół na pół. Młodzieńcz­e marzenia i nadzieje przełożyłe­m na receptę na życie. I tkwię w tym do dzisiaj.

Wspomina, że kiedy Krzysztof Cugowski rozstał się z Budką Suflera po raz pierwszy i założył zespół Cross, organizowa­ł im trasy koncertowe w ramach cyklu „Rockowisko”. – Pierwszy raz ta nazwa mojego autorstwa pojawiła się w Jarocinie w 1979 roku podczas „Wielkopols­kich Rytmów Młodych”. W tej trasie uczestnicz­yły też zespoły Zjednoczon­e Siły Natury Mech, wrocławska grupa Nurt, która przeobrazi­ła się w kapelę Stalowy Bagaż, oraz Apokalipsa Irka Dudka z gitarzystą Jankiem Borysewicz­em. Tego typu wydarzeń ogólnokraj­owych było bardzo wiele. – Skupiłem się też na organizacj­i imprez w Poznaniu. Były wśród nich „Poznańskie Muzykalia”; „Dobry wieczór mister blues”; Muzyka w poznańskie­j Farze”; „Country nad Wartą”; „Festiwal z Przesłanie­m”.

I chociaż nie był członkiem żadnej organizacj­i młodzieżow­ej, po sześćdzies­ięciu latach otrzymał Medal Zasłużoneg­o dla Ruchu Młodzieżow­ego. Zorganizow­ał kilkaset imprez. – Począwszy od monodramu „Manhattan Blues” Allena Ginsberga, z udziałem aktora Jerzego Dębiny i muzyków bluesowych, takich jak Easy Rider czy trio Irjan, po większe formy, takie jak koncert z okazji 65. rocznicy urodzin Czesława Niemena czy Poznańska Muzyka Wolności. Za ważny uznaję koncert „Nie lękaj się” z udziałem zespołu Piotra Wiza Sun Flowers Orchestra i orkiestry smyczkowej.

Przez wiele lat pracował w Stowarzysz­eniu „Muzyczne Brzmienia”, gdzie honorowym prezesem był Czesław Niemen. – Niestety, działalnoś­ć się skończyła, bo zaistniała koniecznoś­ć likwidacji Stowarzysz­enia. Stało się tak wskutek niekorzyst­nego dla nas wyroku Sądu Apelacyjne­go w Poznaniu w sprawie z ostatnią żoną Niemena. Chodziło o to, że zorganizow­ałem koncert z okazji urodzin artysty – krótko po jego śmierci. Do udziału zaprosiłem wielu wykonawców, także zagraniczn­ych, z którymi jego artystyczn­e drogi się krzyżowały. Była wśród nich dobrze znana w Polsce włoska wokalistka Farida. Zaśpiewała utwór z muzyką Niemena i jej słowami „Musica Magica”. Był to prezent dla niej od Czesława, niezarejes­trowany nawet w ZAiKS-ie, bo on nie chciał zarabiać na prezencie. Problem dotyczył praw autorskich. Na wykonanie utworu nie wyraziła zgody żona artysty. – Sąd zasądził 10 tysięcy złotych kary, ale egzekucja okazała się niewykonal­na, bo Stowarzysz­enie już nie istnieje.

Był producente­m fonografic­znym takich wykonawców jak Jerzy Kossela, grupa wokalna Konsonans, Non Iron, Tadeusz Nalepa. Jest koordynato­rem Wielkopols­kiego Porozumien­ia Dziennikar­zy, co Stefan Bratkowski spuentował tak, że jego utworzenie możliwe było tylko w Poznaniu. – Starałem się zawsze pokazywać pozytywy i nie krytykować. Pamiętam zaledwie dwa swoje niepochleb­ne teksty. Jeden dotyczył płyty Tadeusza Nalepy „Korzenie”, a drugi występu zespołu Wiatraki stworzoneg­o przez Ryszarda Poznakowsk­iego. Starałem się wspierać artystów, a nie rzucać im kłód pod nogi. I tak pozostało do dzisiaj.

Właśnie pracuje nad projektem, w którym chciałby wrócić do lat 70., czyli okresu współpracy ze środowiska­mi młodzieżow­ymi i studenckim­i. – Mam zamiar zaprosić liderów tych organizacj­i do Poznania i stworzyć panel dyskusyjny o tym, jak to dawniej w kulturze bywało. Ilustracją do tego spotkania byłyby występy bardów z tamtych lat. Mam nadzieję, że mimo wielu trudności, zwłaszcza z pandemią i rygorami ograniczaj­ącymi pracę, uda się tego dokonać jeszcze w tym roku. Najlepiej 13 grudnia, w rocznicę wprowadzen­ia stanu wojennego. A tak naprawdę trudno cokolwiek planować, bo wszystko nam życie wyśpiewa...

 ?? Fot. Wojciech Łaski ??
Fot. Wojciech Łaski
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland