Jacek Pałkiewicz z Jerzym Owsiakiem
Krzysztof Wodniczak, jeden z twórców festiwalu w Jarocinie, już na emeryturze, jest wierny swoim pasjom
– W sercu wyspy Borneo natrafiliśmy na otoczonych złą famą Dajaków żyjących daleko poza zasięgiem działania prawa i mających mgliste pojęcie o tym, że ich kraj to Indonezja. Napotkana wspólnota składała się z kilkunastu rodzin mieszkających w długim domu na palach. Czas stał tam w miejscu, bo chrześcijańska kolonizacja jeszcze ich nie dosięgła. To spotkanie wywołało paraliżujący lęk, kiedy w chatce natknęliśmy się na wiszące w rotangowej siatce zakurzone, zasnute pajęczyną, poczerniałe od kuchennego dymu ludzkie czaszki. Nieco wcześniej stary wojownik opowiadał o swoich wojennych wyczynach, demonstrując, jak owijał sobie wokół pięści włosy ofiary i zdecydowanym uderzeniem mandau, na którego krawędzi widniało kilkanaście nacięć – tyle, ile trofeów wrogów – odrąbywał głowę. Pamiętam, że przez całą noc nie zmrużyłem oka.
– Na honorowym miejscu w pana gabinecie wisi biało-czerwony symbol narodowy.
– Otrzymałem go od prezydenta Bronisława Komorowskiego z okazji Dnia Flagi „jako znak obecności Rzeczypospolitej Polskiej na morzach i oceanach świata, dowód osobistej odwagi oraz symbol najwyższych wartości”. To była uroczysta i wzruszająca dla mnie chwila, bo do barw narodowych podchodzę z nabożną czcią. Mieszkając za granicą, prawdopodobnie czuję bardziej zakorzenioną we mnie dumę z pochodzenia niż moi rodacy żyjący na co dzień nad Wisłą.
Nie mniej cenna, bo dużo rzadziej nadawana, była dla mnie odznaka honorowa „Bene Merito” od ministra spraw zagranicznych Grzegorza Schetyny w dowód uznania za „liczne istotne osiągnięcia promujące i wzmacniające na różnych polach pozycję naszego kraju na świecie”. Przy tej okazji szef resortu nadmienił: „Taka promocja Polski w dobie globalizacji, bez żadnego państwowego wsparcia, jest doskonałym przykładem nowoczesnego patriotyzmu”. Traktuję to uhonorowanie jako coś szczególnego. Jestem dumny, że przyszło mi reprezentować nasz kraj na różnych szerokościach globu i mam niesłychaną satysfakcję, że mogłem wnieść małą cegiełkę dla chwały odrodzonej Polski. – Mieszka pan głównie za granicą. – Gdy wyemigrowałem, peerelowska władza nazwała mnie marnotrawnym synem narodu. A do wykupienia biletu w jedną stronę zmusiło mnie życie, bo w kraju nie miałem szans na realizację wielkiego marzenia o odkrywaniu świata. Wiele zawdzięczam Włochom, które w tych trudnych czasach zaoferowały mi swoją życzliwość, pozwalając spełnić marzenia. Po doświadczeniach komunistycznego totalitaryzmu poznałem smak wolności. Czułem się na Półwyspie Apenińskim jak u siebie albo i lepiej, bo niczym na ziemi obiecanej. Jako dumny Polak doskonale rozumiałem słowa Henryka Sienkiewicza: „Każdy człowiek ma dwie ojczyzny: jedną – swoją najbliższą, drugą – Włochy”. Od tamtej pory, uhonorowany dodatkowo Krzyżem Oficerskim Republiki Włoskiej, zawsze nosiłem na moich wyprawach flagi obu krajów.
– Nuta patriotyzmu często się u pana przewija.
– Ogarnął mnie wielki wstyd, kiedy w 2019 roku w światowych mediach rozeszła się wiadomość, że na sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego w Strasburgu kilku polskich eurodeputowanych siedziało ostentacyjnie podczas wykonywania hymnu UE Ody do radości. Nie pomógł wówczas nawet apel z trybuny prezydenckiej. Tak obelżywe zachowanie, poniżej godności osób, które reprezentują Polskę na zewnątrz, było dowodem głębokiej pogardy dla wspólnoty, z której dobrodziejstw Polska od lat czerpie korzyści. Dla mnie hymn narodowy stanowi świętość i zawsze wysłuchuję go wyprężony jak struna, z zachowaniem powagi i z nieukrywanym wzruszeniem. A gdy słyszę go, będąc daleko od kraju, przeżycie jest dużo silniejsze i nie ukrywam, że miewam wtedy lekko wilgotne oczy. Kiedyś polski patriotyzm polegał na machaniu szablą w sytuacji zagrożenia. Taka definicja się przeżyła. Dziś mówi się o postawie moralnej bądź obywatelskiej. Ja to nazywam po prostu polskością, którą noszę głęboko w sercu. Posiadając dwa obywatelstwa, zawsze pozostanę wierny ojczyźnie, bo w dzisiejszych czasach, kiedy tożsamość zbiorowa Europejczyków ma wspólne europejskie obywatelstwo, można bez problemu być Polakiem patriotą i oddanym Europejczykiem, czyli – jak w moim przypadku – być jednocześnie oddanym Polakiem i zagorzałym Włochem.
– Nie grzeszy pan polityczną poprawnością.
– Są tacy, którzy zarzucają mi niechęć do obcych i szerzenie antyimigranckich nastrojów. To nieprawda. Broniąc swobód i przywilejów, które oferuje zachodnia demokracja, ja chcę tylko spokojnie żyć w swoim domu. Święcąca dzisiaj triumfy political correctness to jeden z największych koszmarów naszej konsumpcyjnej kultury i jej wymuszanie prowadzi do różnych absurdów. Życzliwe otwarcie się na innych miało służyć szerzeniu wzajemnego szacunku wśród ludzi. W imię humanitaryzmu Stary Kontynent ugiął się pod falą islamskiego tsunami i traktuje w białych rękawiczkach wroga, który nienawidzi i destabilizuje cały Zachód, a klasy rządzące, aby nie narazić się synom Allaha, nie mają odwagi tego krytykować. – Chwile niebezpieczeństwa, grozy? – Myślę, że niekiedy za daleko posuwałem się w moich awanturniczych przedsięwzięciach, ocierając się o śmierć. Zarówno w sytuacjach ode mnie niezależnych, jak i kusząc los oraz pokonując, zwykle na własne życzenie, pewne granice, których mijanie może okazać się letalne. Nawet jeśli nie wynika to z arogancji lub lekkomyślności, to jednak zawsze jest to igranie z ogniem, bo dobrze wiem, że za cenę ryzyka czekają mnie wielkie emocje i nadające sens życiu soczyste doznania. W pamięci noszę słowa wybitnego pisarza Luciana De Crescenzy, jednej ze szlachetnych, wieloaspektowych włoskich osobowości intelektualnych drugiej połowy XX wieku: „Wyrazista długość życia uzależniona jest od liczby zróżnicowanych dni, które człowiek jest w stanie przeżyć. Identyczne się nie liczą”. – Polskie ślady na pańskich trasach. – Pełni fantazji i rozmachu polscy architekci kształtowali w końcu XIX wieku nowe oblicze Baku. Wśród nich wyróżniło się trzech: Józef Płoszko, Józef Gosławski i Kazimierz Skórewicz. W ponad dwustu projektach, które dziś zdobią centralne ulice miasta, doskonale połączyli dekoracyjność zachodnich stylów z tradycyjną lokalną ornamentyką. Dzięki temu architektura Baku zyskała własny, niepowtarzalny charakter. Wśród kadry technicznej wybijali się tam polscy inżynierowie kolejowi, geologowie, kartografowie. W latach 1882 – 1893 funkcję burmistrza Baku sprawował cieszący się szacunkiem Stanisław Despot-Zenowicz. Niektórym los wyjątkowo sprzyjał. Hipolit Rylski, który do Baku przybył z zesłania syberyjskiego, zaczynał jako dróżnik kolejowy, by potem zbić wielki majątek na ropie i stać się najbogatszym mieszkańcem miasta.
– Podobno istnieje szkoła pańskiego imienia.
– Tak, rok temu Szkoła Podstawowa „Azymut” w Mostach, na przedmieściach Lęborka, otrzymała moje imię. Uczniowie szkoły pytani o to, kim jest i jaką funkcję w życiu szkoły pełni patron, odpowiadali, że patron to ktoś, kogo można i powinno się naśladować, kto czuwa, by szkoła działała we właściwym kierunku. „Jeśli uczyć się świata, to tylko od tych, którzy sami odważyli się stawić mu czoła. Jeśli iść przez życie, to przynajmniej na początku swej drogi, z godnym zaufania i doświadczonym przewodnikiem. Jeśli wprowadzać młodych ludzi w tajniki życia, to tylko w poszanowaniu dla otaczających ich ludzi, zwierząt i roślin. Jeśli uczyć człowieczeństwa, to tylko w oparciu o symbiozę ze światem” – powiedziała jedna z nauczycielek szkoły. Takimi zasadami, już na samym początku, planując profil swojej działalności, kierowała się placówka, której zostałem patronem. – Najbardziej przerażająca sytuacja... – Tajfun na morzu, gdzie pływałem na starym statku w roli oficera pokładowego. Huk morza, wycie wiatru, który osiągnął siłę 12 stopni w skali Beauforta, i gwałtowne wyładowania atmosferyczne – wszystko to było przerażające. Tajfun bezlitośnie ciskał statkiem na lewo i prawo. W ciemnościach nocy wyobraźnia ma tendencję do wyolbrzymiania zagrożenia, nic więc dziwnego, że przed oczami stanęły mi nieczyste potęgi piekła. Chwilami miałem odczucie, jakby statek przesuwał się do tyłu, ciągnięty w otchłań. Kadłub z regularnością metronomu z hukiem uderzał w wodne góry, zawisał na nieprawdopodobnie długie chwile na ich wierzchołku, by zaraz potem raptownie osunąć się w próżnię. Po chwili lot dobiegał końca i dno dziobowej części statku wbijało się w ścianę wody, roznosząc silne wstrząsy całego kadłuba. Każde takie uderzenie groziło uszkodzeniem poszycia wysłużonej krypy. A mogło być i gorzej, bo przecież zdarzało się, że statek po prostu złamał się na fali i w ciągu paru sekund poszedł na dno z całą załogą.
– Jak pan widzi konsekwencje koronawirusa?
– Hiperrozwinięte gospodarczo i wysoce zglobalizowane człowieczeństwo doszło do ściany i musiało się wydarzyć coś, jak zemsta natury, która narzuciła nam wyhamowanie i przerwę na refleksję. Dała szansę na wyjście poza logikę skupioną wyłącznie na swoim ego, na ocenienie priorytetów, naprawienie relacji ze środowiskiem naturalnym, na ograniczenie konsumpcyjnego fanatyzmu i pozbieranie myśli o esencji życia, o stosunkach międzyludzkich czy o podejściu do Boga. Pandemia koronawirusa i wiszący w powietrzu uniwersalny kryzys gospodarczy powinny uzmysłowić, że warto zmienić punkt widzenia na wiele kwestii i wnieść wkład w formowanie świata funkcjonującego w oparciu o równowagę w każdej dziedzinie życia.
wymagań przekraczających moje dochody. Jest jeszcze dziennikarstwo. Te dwie dziedziny wypełniają moje życie.
Urodził się w Ostrowie Wielkopolskim i tam spędził młodość do matury. W Kaliszu uczył się w średniej szkole muzycznej, w klasie kontrabasu. – Na początku grałem w zespole jazzu tradycyjnego Wyspa, potem w grupie gitarowej Trampy. W Ostrowie chodziłem do tego samego liceum co Krzysztof Komeda Trzciński.
To były początki jego muzycznej fascynacji. – Wbrew pozorom nie Elvis Presley był wtedy dla mnie ważny, ale zespół The Animals. Mimo miłości do muzyki nie wybrał związanych z nią studiów. – Zdecydowałem się na socjologię na UAM w Poznaniu, a potem na studia dziennikarskie. Związał się z klubami studenckimi. – Wyszukiwałem artystów, organizowałem koncerty. W ZSP wydawano kwartalnik „Spojrzenia”, w którym debiutowało wiele znanych później postaci, jak Mariusz Max Kolonko, Dionizy Piątkowski, Karol Prętnicki, Jerzy Łojko. Swoje teksty zamieszczał także Grzegorz Ciechowski. Działalność w klubach i świat artystyczny tak mnie wciągnęły, że na naukę brakowało już czasu.
Po pierwszym artykule, który napisał do miesięcznika „Radar” i polemice z Jerzym Waldorffem, który określał gitarzystów mianem szarpidrutów, zrozumiał, że chce być dziennikarzem. – Ta polemika była pewną formą obrony muzyków. I to się spodobało. Kiedy więc jeszcze w czasie studiów otrzymałem z „Gazety Poznańskiej” propozycję stałej współpracy, stworzyłem w tym tytule własną rubrykę „Nowości muzyki młodzieżowej”. Publikowałem ją raz w tygodniu, w wydaniu piątkowym, magazynowym, o półmilionowym nakładzie. Zostałem zauważony. Dostałem propozycję kolejnych stałych rubryk w tej gazecie. I tak powstały „Grające krążki” – recenzja płyt, „Akordy” – prezentacja zespołów wielkopolskich. Wysyłano mnie na największe polskie festiwale – w Kołobrzegu, Zielonej Górze, Opolu i Sopocie. Po jednym z nich poczułem się dowartościowany. W „Życiu Warszawy” ukazał się bowiem artykuł Andrzeja „Ibisa” Wróblewskiego, który złośliwie, albo i niezłośliwie, napisał, że red. Wodniczak jest jednym z niewielu, który zna muzyczną ortografię. Dla mnie to był wielki komplement, zwłaszcza od takiego autorytetu.
W 1970 roku był jednym z organizatorów pierwszego koncertu „Wielkopolskich Rytmów Młodych”, które po latach przekształciły się w Festiwal Młodej Generacji w Jarocinie. Można więc powiedzieć, że należy do ojców tego wydarzenia. – Pracowałem przy tej imprezie dziesięć lat. Do momentu, kiedy weszli nowi ludzie. Wtedy się wycofałem, bo znalazłem swoje miejsce w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie przez siedem kolejnych lat organizowałem w tamtejszym amfiteatrze „Reggae nad Wartą”. Nie zawsze występowały tam zespoły związane z tym gatunkiem muzycznym. Pamiętam, kiedy jedną ze wspaniałych gwiazd była grupa Dżem. A Jarocin żył swoim życiem. Stałem się takim trochę specem od muzyki. Organizował imprezy i pisał w gazetach, także ogólnopolskich. – Obydwie działalności pochłaniały mnie bez reszty. W jakich proporcjach? Dokładnie pół na pół. Młodzieńcze marzenia i nadzieje przełożyłem na receptę na życie. I tkwię w tym do dzisiaj.
Wspomina, że kiedy Krzysztof Cugowski rozstał się z Budką Suflera po raz pierwszy i założył zespół Cross, organizował im trasy koncertowe w ramach cyklu „Rockowisko”. – Pierwszy raz ta nazwa mojego autorstwa pojawiła się w Jarocinie w 1979 roku podczas „Wielkopolskich Rytmów Młodych”. W tej trasie uczestniczyły też zespoły Zjednoczone Siły Natury Mech, wrocławska grupa Nurt, która przeobraziła się w kapelę Stalowy Bagaż, oraz Apokalipsa Irka Dudka z gitarzystą Jankiem Borysewiczem. Tego typu wydarzeń ogólnokrajowych było bardzo wiele. – Skupiłem się też na organizacji imprez w Poznaniu. Były wśród nich „Poznańskie Muzykalia”; „Dobry wieczór mister blues”; Muzyka w poznańskiej Farze”; „Country nad Wartą”; „Festiwal z Przesłaniem”.
I chociaż nie był członkiem żadnej organizacji młodzieżowej, po sześćdziesięciu latach otrzymał Medal Zasłużonego dla Ruchu Młodzieżowego. Zorganizował kilkaset imprez. – Począwszy od monodramu „Manhattan Blues” Allena Ginsberga, z udziałem aktora Jerzego Dębiny i muzyków bluesowych, takich jak Easy Rider czy trio Irjan, po większe formy, takie jak koncert z okazji 65. rocznicy urodzin Czesława Niemena czy Poznańska Muzyka Wolności. Za ważny uznaję koncert „Nie lękaj się” z udziałem zespołu Piotra Wiza Sun Flowers Orchestra i orkiestry smyczkowej.
Przez wiele lat pracował w Stowarzyszeniu „Muzyczne Brzmienia”, gdzie honorowym prezesem był Czesław Niemen. – Niestety, działalność się skończyła, bo zaistniała konieczność likwidacji Stowarzyszenia. Stało się tak wskutek niekorzystnego dla nas wyroku Sądu Apelacyjnego w Poznaniu w sprawie z ostatnią żoną Niemena. Chodziło o to, że zorganizowałem koncert z okazji urodzin artysty – krótko po jego śmierci. Do udziału zaprosiłem wielu wykonawców, także zagranicznych, z którymi jego artystyczne drogi się krzyżowały. Była wśród nich dobrze znana w Polsce włoska wokalistka Farida. Zaśpiewała utwór z muzyką Niemena i jej słowami „Musica Magica”. Był to prezent dla niej od Czesława, niezarejestrowany nawet w ZAiKS-ie, bo on nie chciał zarabiać na prezencie. Problem dotyczył praw autorskich. Na wykonanie utworu nie wyraziła zgody żona artysty. – Sąd zasądził 10 tysięcy złotych kary, ale egzekucja okazała się niewykonalna, bo Stowarzyszenie już nie istnieje.
Był producentem fonograficznym takich wykonawców jak Jerzy Kossela, grupa wokalna Konsonans, Non Iron, Tadeusz Nalepa. Jest koordynatorem Wielkopolskiego Porozumienia Dziennikarzy, co Stefan Bratkowski spuentował tak, że jego utworzenie możliwe było tylko w Poznaniu. – Starałem się zawsze pokazywać pozytywy i nie krytykować. Pamiętam zaledwie dwa swoje niepochlebne teksty. Jeden dotyczył płyty Tadeusza Nalepy „Korzenie”, a drugi występu zespołu Wiatraki stworzonego przez Ryszarda Poznakowskiego. Starałem się wspierać artystów, a nie rzucać im kłód pod nogi. I tak pozostało do dzisiaj.
Właśnie pracuje nad projektem, w którym chciałby wrócić do lat 70., czyli okresu współpracy ze środowiskami młodzieżowymi i studenckimi. – Mam zamiar zaprosić liderów tych organizacji do Poznania i stworzyć panel dyskusyjny o tym, jak to dawniej w kulturze bywało. Ilustracją do tego spotkania byłyby występy bardów z tamtych lat. Mam nadzieję, że mimo wielu trudności, zwłaszcza z pandemią i rygorami ograniczającymi pracę, uda się tego dokonać jeszcze w tym roku. Najlepiej 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. A tak naprawdę trudno cokolwiek planować, bo wszystko nam życie wyśpiewa...