Ministerstwo do spraw zbędnych
W Dolnej Saksonii działa resort, którego nie ma żaden inny kraj związkowy
Pod skrótem MB kryje się ministerstwo ds. związkowych i europejskich oraz rozwoju regionalnego. Nie dość, że jego kadencja będzie kosztowała 12 milionów euro, to jeszcze wchodzi w kompetencje pozostałych resortów.
Każdy land ma premiera, a jego urzędnicy tworzą kancelarię kraju związkowego. To takie ministerstwo premiera, którym zarządza sekretarz stanu. Do wyborów lokalnych w 2017 roku Birgit Honé pracowała jako sekretarka stanu i odpowiadała przed premierem Dolnej Saksonii Stephanem Weilem. Polityczka SPD była odpowiedzialna za współpracę międzynarodową i europejską, a także za rozwój regionalny i unijne dotacje. Robiła więc wtedy dokładnie to, czym zajmuje się obecnie. Różnica jest taka, że teraz pełni rolę ministra i kieruje specjalnie stworzonym do tego celu najwyższym urzędem na szczeblu związkowym.
Po co więc ten nowy twór? Odpowiedź jest polityczna. Trzy lata temu tworzące koalicję partie CDU i SPD dostały w wyborach lokalnych prawie tyle samo głosów. Socjaldemokraci mieli nieco lepszy wynik, więc premierem pozostał Weil wraz ze swoimi ludźmi w kancelarii stanu. CDU przypadło pięć ministerstw, więc dla partii SPD zostały tylko cztery. Jej posłowie oburzyli się: pokonaliśmy ich i mamy mniej stołków? Wtedy Weil zaproponował stworzenie nowego resortu. SPD użyło argumentu, że dzięki temu osiągnie się parytet płci w ministerstwach.
Opozycja zarzuca rządzącym, że nowe ministerstwo powstało tylko po to, żeby było. Żaden inny kraj związkowy nie ma osobnego ministerstwa ds. europejskich. Nawet największe landy, czyli Bawaria i Nadrenia PółnocnaWest falia, załatwiają tematy unijne w swoich kancelariach. W Monachium sekretarz stanu jest równocześnie ministrem ds. europejskich, a w Düsseldorfie jest co prawda osobny urzędnik zajmujący się tymi sprawami, ale nie ma on żadnych podwładnych.
Tymczasem Honé ma aż 38 współpracowników. Stworzony tzw. Referat Z zatrudnia 18 osób na pełny etat. A każdy pracownik ma swojego kierownika. Doprecyzujmy: na jednego szefa przypada jeden podwładny. Trybunał Obrachunkowy Dolnej Saksonii,
Birgit Honé
czyli niezależny kontroler wydatków tego kraju związkowego, dopatrzył się w tym układzie dużej niegospodarności. Średnio bowiem każdy nowy urzędnik zarabia 80 tys. euro rocznie. Kontrolerzy oszacowali, że kadencja nowego ministerstwa będzie kosztowała podatników 12 milionów euro.
Birgit Honé jest zdania, że decyzja o stworzeniu jej resortu była słuszna, bo należało wzmocnić tematykę europejską. Poza tym sekretarki stanu nie poważano tak, jak teraz panią minister. Znaczenie tytułów w polityce jest przecież nie do przecenienia. – W roli ministerialnej można więcej osiągnąć w Brukseli – stwierdziła Honé.
Tymczasem Thomas Senftleben, wiceprzewodniczący Trybunału Obrachunkowego Dolnej Saksonii, uważa, że nowy resort jest wręcz szkodliwy, bo przyznawanie środków unijnych leży w kompetencjach konkretnych ministerstw: rolnictwa, gospodarki, spraw społecznych itd. Tymczasem ministerstwo ds. europejskich walczy teraz z nimi o te uprawnienia. Sensowne było jedynie nadzorowanie tych tematów w kancelarii państwa.
Opozycja chce rozwiązania nowego ministerstwa, co oczywiście wykorzysta w przyszłorocznej kampanii jako dowód na swoją podziwu godną oszczędność. Pytanie tylko, czy rzeczywiście tak zrobi, czy będzie jak zazwyczaj. Na 38 stworzonych już posad wprowadzi swoich, a dla zastałych partyjnych urzędników stworzy nowe referaty, bez istotnego wpływu politycznego. I tylko jak zwykle biurokracja urośnie w siłę. ( PKU)