Od rządu z daleka
MICHAŁ OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
Cokolwiek byś zrobił, pamiętaj: zachowuj o sobie nie tylko dobre, ale zawsze jak najlepsze mniemanie. Nawet będąc osłem – a właściwie wtedy szczególnie – uważaj się i stawiaj za wzór do naśladowania.
Światowy trend wyznacza tu Trump, który zachwyca się nawet swoją chorobą, ponieważ wszystko, co go dotyczy, wydaje mu się wielkie i godne podziwu; jakże imponujący okaże się więc ochroniarz, który po wyborach przegoni go z – a nawet sprzed – Białego Domu.
Bohaterka wiersza Brzechwy, która mówi: „Zdolna jestem niesłychanie, Najpiękniejsze mam ubranie, Moja buzia tryska zdrowiem, Jak coś powiem, to już powiem, Jak odpowiem, to roztropnie, W szkole mam najlepsze stopnie, Śpiewam lepiej niż w operze, Świetnie jeżdżę na rowerze, Znakomicie muchy łapię, Wiem, gdzie Wisła jest na mapie, Jestem mądra, jestem zgrabna, Wiotka, słodka i powabna” itd., już za samo swoje przekonanie dziś zostałaby minimum ministrem, z przeświadczeniem, że się poniża i należy się jej więcej. Polski rząd odtwarza tym Trumpa w chorobie. Daje do zrozumienia, że nawet wirus tak ceni członków rządu, że nie może się im oprzeć i do nich lgnie. Ale też trudno się temu wirusowi dziwić.
Część nominowanych jest więc nie tyle trendowatych, co trędowatych od samego początku, ale nie jest to w stanie zakłócić ich świetnego samopoczucia. Rząd infekuje, jeszcze zanim powstał. Minister edukacji zaraził się chyba już od samego morowego powietrza, jakie ze sobą niesie.
Mianowanie wicepremiera Gowina (którym przecież już był od pięciu lat) związek zawodowy „Solidarność” nagle uznał za plunięcie mu w twarz, co akurat wydaje się mało możliwe, bo do tego trzeba mieć twarz, o co takiej amorficznej organizacji trudno. Minister rolnictwa uruchomił niekończące się wielkie manifestacje przeciwko sobie, zanim jeszcze zdążył wejść do obory (jest zootechnikiem, ale niepraktykującym). Nowego ministra spraw zagranicznych ambasadorowie wszystkich krajów w Warszawie (oprócz rosyjskiego) powitali obraźliwym, wspólnym listem. Wejście Jarosława Kaczyńskiego do tego rządu w charakterze bodyguarda Morawieckiego przez większość Polaków ankietowanych w tej sprawie zostało uznane za dziwaczne, a komentatorzy zastanawiają się jedynie, czy to on przerasta tę funkcję, czy to ona go przerasta, a być może jedno i drugie jednocześnie.
Wszyscy oni mogą się jeszcze uważać za pieszczoszków opinii w zestawieniu z Ziobrą, który – jak wynika z badań Rzeczpospolitej – zebrał na starcie 49,4 ocen negatywnych. Do tego 3 procent respondentów o nim nie słyszało. Gazeta nie podaje, skąd są osoby, które nigdy nie widziały Ziobry, a szkoda, bo chciałoby się tam wyjechać. To, że jest oceniany najgorzej ze wszystkich ministrów, szef zespołu badaczy określił w Rzeczpospolitej jako „cenę za to, że buja prawicową łódką”. No, ale bujać – to my, a nie nas: on chyba raczej buja nie tyle prawicową łódką, co łódkę.
Nawet prezydent Duda, który nie odznacza się wielką odwagą, nie wpuścił tego ministerialnego grona do swojego niesłużącego już do niczego pałacu, urządzając im zaprzysiężenie od razu na zielonej trawce.
Żeby to jednak kogoś w rządzie zastanawiało, czemu ich tak nie lubią, to nie. Protesty przeciw nowemu, a już będącemu w jak najgorszym stanie ministrowi edukacji rzecznik rządu skwitował, porównując go do Margaret Thatcher, sławnej brytyjskiej premier, która też – zupełnie jak on – uważała, że polityk musi iść pod prąd. Thatcher zagłodziła, a następnie wydusiła angielskich górników, co jasno wskazuje plany nowego ministra co do nauczycieli, ale lepsze dla niego porównanie to król Herod. Też silna postać, która równie surowo traktowała i nie lubiła dzieci jak ten spec od szkoły, który nie widzi nic niewłaściwego w przywaleniu im czy to na lekcji, czy podczas przerwy.
Historyczne te odniesienia są i tak jakieś mizerne przy jego poprzedniku na tym stanowisku, który sam porównał się do Buddy. Kiedy demonstranci pokryli napisami budynek Ministerstwa Edukacji w Warszawie (w którym – co za przypadek – za okupacji mieściło się gestapo), minister porównał go do wysadzonych w powietrze posągów Buddy w Afganistanie. Tak mu się skojarzyło – wszak w Polsce chodziło o coś bardzo podobnego: o budę.
Okazuje się, że jacyś wielcy ludzie z przeszłości – ale pojedynczy – to w ogóle za mało, aby się z nimi równać współczesnym gigantom (minister od szkoły na gigancie – też pasuje). Pokazuje to przykład Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej, o którym można (ale – uspokajam – nie trzeba) przeczytać w Do Rzeczy: jest on imienia Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego. Od razu dwóch imion i nazwisk, bo jeden to dla kłębiących się tam myśli za mało; dopiero razem to uniosą.
Na głowę bije ich wszystkich europoseł Prawa i Sprawiedliwości Saryusz-Wolski, który w tych samym tygodniku Do Rzeczy zawstydza całą Unię Europejską, mówiąc o jej traktatach: „projekt jest zasadniczo źle napisy”. Teraz dopiero Saryusz-Wolski go dobrze napisy, bo jak widać, dbałość o każde słowo i jego właściwy dobór oraz użycie są dla niego najważniejsze i tak jak on napisy, to nikt nie napisy.