Czy Polska jest bezpieczniejsza?
Michał Fiszer komentuje.
Jako człowiek, który w wojsku przesłużył 20 lat, a przez kolejne 20 lat utrzymuje z wojskiem ciągły kontakt za pośrednictwem wciąż służących kolegów, w większości już w generalskich stopniach, byłem pytany w Radiu RDC o przemiany, jakie zaszły w Wojsku Polskim w ciągu ostatnich 40 lat. I czy dziś jesteśmy bezpieczniejsi? Czy nasze wojsko urosło w siłę? W ten sposób radio wywołało szalenie ważny temat.
Miałem to szczęście, że wszystkie przemiany obserwowałem od środka. Zaczynałem służbę w Układzie Warszawskim, a później nastąpiły pamiętne lata 1989 – 1990, liczne ćwiczenia w ramach programu Partnerstwo dla Pokoju, a w końcu służba w wojsku państwa należącego do NATO. Mam więc porównanie.
Wojsko Polskie lat 80.
Było wielkie. Mieliśmy pięć dywizji pancernych, siedem zmechanizowanych i dwie desantowe (powietrzna i morska), a w Wojskach Lotniczych było sześć pułków myśliwsko-bombowych, trzy myśliwskie, jeden rozpoznawczy, jeden transportowy, nie licząc szkolnych, pułków śmigłowców Wojsk Lądowych i innych jednostek. Do tego dochodziły oddzielne Wojska Obrony Powietrznej Kraju, a w nich kolejne osiem pułków myśliwskich, cztery brygady i dwa samodzielne pułki rakiet przeciwlotniczych... I masa jednostek wsparcia w Wojskach Lądowych, wojska rakietowe, artyleria, brygady saperów, pułki chemiczne, kolejowe, drogowo-mostowe, samochodowe, zaopatrzenia, łączności... Można dostać zawrotu głowy od samego wyliczania. Marynarka Wojenna też była bardziej rozbudowana, choć także wtedy była Kopciuszkiem.
A jak było ze sprzętem? A różnie. Ta wielka armia wiecznie się przezbrajała, mając nieraz trzy generacje sprzętu naraz. W Żaganiu, Świętoszowie, w Czarnem i Złocieńcu były już bardzo wówczas nowoczesne i groźne czołgi T-72; pozostałe jednostki miały T-55, w tym część zmodernizowanych do standardu Merida, ale dwie tyłowe dywizje zmechanizowane – 3. DZ z Lublina i 9. DZ z Rzeszowa – miały nieśmiertelne „kaczuszki”, czyli leciwe T-34-85M. Z kolei piechota otrzymała do końca lat 80. ponad tysiąc nowoczesnych wtedy transporterów BWP-1; resztę wożono na ciągle jeszcze „jarych” SKOT-ach. I tak było wszędzie – trochę sprzętu bardzo nowoczesnego, większość – nie najnowszego, ale przyzwoitego; za to w jednostkach trzeciego rzutu – skansen.
Trzeci element to wyszkolenie. Z tym było jak ze sprzętem. Z jednostek pierwszego rzutu z najnowszym sprzętem wyciskano siódme poty, a paliwa i amunicji na ćwiczenia nie brakowało. Treningi praktyczne prowadzono do upadłego. Ja sam z Su-22 zrzuciłem tyle bojowych bomb i odpaliłem tyle rakiet, że małe miasteczko powiatowe mógłbym tym obrócić w morze ruin.
A co z motywacją? Przede wszystkim czuliśmy się Polakami. Byliśmy gotowi bronić kraju, ktokolwiek by na niego napadł. Tak, ktokolwiek. Nie zapominajmy, że w październiku 1956 r. gen. bryg. Jan Frey-Bielecki kazał uzbroić w bomby samoloty podległego mu 3. Korpusu Lotniczego z zadaniem zbombardowania radzieckich kolumn, gdyby te ruszyły na Warszawę, na wszelki wypadek wysyłając kilka samolotów na rozpoznanie radzieckich garnizonów. Z kolei niezależnie od niego gen. bryg. Wacław Komar wyprowadził podległe mu jednostki Wojsk Wewnętrznych, organizując obronę na przedpolach Warszawy – na wypadek gdyby chcieli do niej wtargnąć Rosjanie. Podobnie postąpił gen. bryg. Zygmunt Huszcza w Poznaniu, a polskie jednostki, które na rozkaz oficerów radzieckich miały wesprzeć interwencję w Warszawie, odmówiły wykonania tego rozkazu. O dziwo, Rosjanie ustąpili. Węgierskie gorące lato z 1956 r. w Polsce się nie powtórzyło. Wszyscy mieli świadomość, że Polacy będą walczyć do upadłego i Bóg jeden wie, co by z tego wynikło.
Armia NATO
Naszym największym osiągnięciem na polu bezpieczeństwa było wstąpienie do NATO. Sojusz północnoatlantycki, niegdyś nasz potencjalny przeciwnik, dziś jest najważniejszym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Jak pamiętam, to przynajmniej w latach 80. nikt się specjalnie nie palił do podboju zachodniej Europy.
RAJCZYK Imperator podporucznikiem. Car Mikołaj I po objęciu tronu polskiego w 1829 roku wyraził życzenie, by polski oficer nauczył go musztry obowiązującej w polskiej armii. Władcy przydzielono gwardzistę grenadierów, któremu nakazano, by ćwiczył z podopiecznym swym jak z rekrutem. Cesarz rosyjski, wedle relacji pamiętnikarskich, okazał się na tyle pilnym uczniem, że szybko doszedł do rangi podporucznika.
Najważniejsze było jednak to, że nie palił się do tego sam Leonid Breżniew, najbardziej leniwy i zachowawczy przywódca ZSRR. Owszem, kupował wojskowym różne nowoczesne zabawki w obfitych ilościach – niech mają, niech sobie tam ćwiczą na poligonach... Ale realnie żadnych przygotowań do agresji nie czyniono, bo po co? Władzy radzieckiej, w tym wysokim wojskowym dowódcom, niczego nie brakowało. Co im się zamarzyło, to mieli, po cóż więc mieli rozpętywać niebezpieczną awanturę, podczas której można stracić życie? Jakoś wszyscy to wyczuwali, że te liczne ćwiczenia na mapach z kontratakiem w głąb RFN i Danii to jeden wielki pic. Tak, kontratakiem, bo z założenia to ONI zaczęli wojnę, a my po odparciu zdradzieckiej napaści... Tylko że tego odparcia nigdy nie ćwiczono, ale i tak to wszystko wydawało nam się jakieś nierealne i takie na pół gwizdka. Nawet nasi wysocy dowódcy nie palili się, by pędzić czołgami do Brukseli i było to wyraźnie wyczuwalne.
Przygotowując się na wstąpienie do NATO i uczestnicząc w programie Partnership for Peace, podeszliśmy do tego z wielkim entuzjazmem – zupełnie niezrozumiałym dla oficerów państw zachodnich. Oni się spodziewali spotkać zatwardziałych komunistów, w związku z czym zaplanowali mnóstwo tzw. social events, żeby nas do siebie przekonać i pokazać, że oni tacy sami są, z tej samej gliny ulepieni i z tej samej beczki piwo piją. I kiedy my chcieliśmy się uczyć procedur, technik operacyjnych NATO i zasad taktyki, to oni pragnęli się z nami napić. No cóż, w końcu ulegaliśmy... Czego się nie robi dla sojuszników... I tak ćwiczenia te nazywano Party for Peace.
Tymczasem w kraju wciąż pozostawał postradziecki sprzęt, na szkolenia było coraz mniej pieniędzy, a paliwo, amunicję do strzelań wydzielano... Degradacja możliwości wojska wynikała nie tylko z radykalnych i bezprecedensowych redukcji, ale właśnie z owych niedopuszczalnych oszczędności. W końcu w wojsku zostało mniej żołnierzy, niż w latach 80. przebywało jednocześnie na przepustkach i urlopach.
A dziś?
Mimo wysiłków wojska nie udaje nam się nadrobić strat. Za ciężkie pieniądze kupuje się dla nas śladowe ilości najnowszego i najlepszego na świecie sprzętu, takiego jak systemy przeciwlotnicze Patriot, samoloty wielozadaniowe F-35 JSF, wyrzutnie rakiet Homar... A w całej swojej wielkiej masie wojsko nadal pozostaje niewiarygodnym skansenem zapełnionym muzealnym, bezwartościowym sprzętem, zresztą i tak w większości niesprawnym. Weźmy takie BWP-1, które wciąż stanowią podstawowe wyposażenie naszych batalionów zmechanizowanych. Te same, które dostarczono nam w latach 80., bez żadnych zmian, ze zbyt już cienkim pancerzem, z działkiem nadającym się wyłącznie do oddania salwy honorowej i z wyrzutnią przeciwpancernych rakiet muzealnego typu Malutka, będącą na nim raczej „ku pokrzepieniu serc”, niż mogącą realnie cokolwiek zniszczyć. Co tam BWP1 – nasze śmigłowce Mi-24 w ogóle nie mają już swojego głównego uzbrojenia w postaci rakiet kierowanych, bo im resursy wyszły i nikt nie jest w stanie przewidzieć, gdzie taka rakieta po odpaleniu poleci, jeśli w ogóle poleci. Latają więc chłopcy całkiem na sportowo, czekając na nowy sprzęt, którego jednak na horyzoncie nie widać. Masy zapowiadanych bezpilotowców też jakoś nie widać. Nieprędko będzie także następca leciwych samolotów Su-22 i MiG-29 produkcji radzieckiej, a o obronie przeciwlotniczej i przeciwpancernej Wojsk Lądowych to lepiej na trzeźwo nie wspominać, bo można zapaści dostać. Na plus trzeba zapisać tworzenie Wojsk Obrony Cybernetycznej z Narodowym Centrum Bezpieczeństwa Cyberprzestrzeni im. Jerzego Witolda Różyckiego w Legionowie, Centrum Operacji Cybernetycznych w Białobrzegach (tych podwarszawskich) oraz z sześcioma regionalnymi centrami informatyki. W jakim stopniu okażą się skuteczne, to sprawdzimy przy okazji jakiegoś zmasowanego ataku hakerskiego, bo tak na co dzień trudno te siły oceniać. Miejmy nadzieję, że tajemnice z państwowych sieci komputerowych nie wyciekają, ale ocenić tego nie jestem w stanie.
Nasze bezpieczeństwo opiera się głównie na dwóch filarach. Pierwszy to członkostwo w NATO i integracja z zachodnimi strukturami polityczno-ekonomicznymi. A drugi filar to fakt, że obecnie nikt się jeszcze do napaści na nas nie szykuje. Jednak na wypadek gdyby zaczął, to całkiem serio coś z naszymi Siłami Zbrojnymi zrobić trzeba, ale racjonalnie, a nie na hura. Nie ma co rozdmuchiwać liczebności wojsk, bo w końcu proce trzeba im będzie rozdać – lepiej zapewnić nie najgorszy sprzęt tym, którzy już służą. Nie stać nas na najnowszy i najlepszy na świecie, ale postarajmy się o równomierne wyposażenie wojska w sprzęt przyzwoitej jakości.
zapożyczonymi z Władysława Broniewskiego: „Są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli”. W nowej rzeczywistości miały szczególnie aktualną wymowę. Dziewczyna wypowiedziała ostatnią zwrotkę z wyjątkowym przejęciem, dobitnie skandując nieco zmienione słowa zakończenia, wśród śmiertelnej ciszy widowni: „SĄ w Ojczyźnie rachunki krzywd, ale NIE OBCA dłoń je przekreśli”. Długo trwała znamienna cisza. I nagle zerwał się huragan oklasków. Wszyscy zrozumieli. Był to już okres, kiedy codziennie mówiło się o groźbie interwencji. Nie zapomnę nigdy tego koncertu. Mimo wszystko, co się mówiło, to była prawdziwie POLSKA szkoła i nasze dzieci wychowała w duchu polskim, tym niekłamanym.
Odrodzenie się w 1989 r. niepodległej Rzeczypospolitej, przyniosło odpolitycznienie wszelkich służb państwowych. Nauczyciele mogli swój zawód wykonywać bez względu na przekonania polityczne, a jedynym kryterium ich oceny były wyniki ich rzetelnej pracy. Być może dziś brzmi to już archaicznie, ale tak było z początku.
Później, niestety, niektórym luminarzom wróciła tęsknota, nie tyle za ideologią głoszoną w PRL, co za metodami sprawowania władzy. W 2006 r. z okazji Dnia Nauczyciela minister edukacji uhonorował wielu nauczycieli za ich oddanie. Pominął tych, których rekomendacje do odznaczenia podpisał Związek Nauczycielstwa Polskiego, twierdząc, że „związek ten ma korzenie komunistyczne”. Podzielił nauczycieli na ideologicznie dobrych i złych według własnych kryteriów. Tenże minister zmienił później front i dziś jest w opozycji do obecnego rządu.
Kilka lat temu wysokiej rangi polityk pozwolił sobie na obelżywe określenia w stosunku do tych nauczycieli, którzy uczyli w Polsce przed 1989 rokiem, i oskarżenie ich o nauczanie komunizmu.
Z mediów wiadomo, że dzisiejsi nauczyciele często poddawani są presji różnych kuratorów, że wraca ideologizacja i polityka historyczna, że zdarzają się przypadki dyscyplinowania nauczycieli za zaproszenie do szkoły prelegenta, którego władza nie lubi.
Dawne uczennice mojej Matki nie potrzebowały oddzielnego przedmiotu o nazwie „patriotyzm”, bo ona go wpajała wychowankom całym swoim sposobem nauczania, swoją ludzką postawą. Kiedy umarła w 1983 r., na jej pogrzebie zebrały się licznie byłe uczennice.
Na jednej ze ścian auli Politechniki Warszawskiej, mojej Alma Mater, widnieje sentencja Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Czytając w prasie i słysząc różne wypowiedzi polityków odpowiedzialnych za kształcenie młodego pokolenia, zastanawiam się nad tym, jakież będą te przyszłe Rzeczypospolite. Ale ja mam wiarę w polskich nauczycieli, którzy w różnych trudnych dla siebie okresach potrafili pokazać, że wiedzą, do czego zostali powołani, i w dniu Ich Święta życzę im przede wszystkim wytrwałości.