Polski pacjent – Samowolka (Angora)
Raport ANGORY – Polski pacjent Mimo istnienia komisji bioetycznych, międzynarodowych konwencji, przepisów, instytucji kontroli i nadzoru nadal zdarzają się przypadki stosowania niedozwolonych procedur i eksperymentów medycznych przeprowadzanych bez uzyska
Mieszkanka województwa małopolskiego była w 39. tygodniu ciąży i chciała, aby poród odbył się w specjalistycznej placówce. Jednak opiekujący się nią lekarz z publicznej przychodni K przekonał kobietę, żeby urodziła w szpitalu niższego stopnia referencyjności, w którym pracował. Ginekolog miał dyżur następnego dnia i uznał, że właśnie wówczas mógłby odbyć się poród. Aby go wywołać, lekarz założył kobiecie czopek z lekiem prostaglandynowym niedopuszczonym do obrotu, który sporządził „we własnym zakresie” (wymógł na pacjentce, żeby zachowała to w tajemnicy). Lek zaczął działać już po kilku godzinach. Ciężarna udała się więc do szpitala.
Ponieważ pierwsza ciąża pacjentki została zakończona cesarskim cięciem, personel medyczny obawiał się, że wyzwolona przez lek gwałtowna akcja skurczowa może doprowadzić do rozejścia się blizny po operacji cesarskiego cięcia. Blok operacyjny był zajęty, więc kobietę umieszczono w izbie przyjęć, gdzie doszło do szybkiego odejścia wód płodowych, a także porodu. Dziecko znajdowało się w stanie krytycznym i po kilku godzinach zmarło.
Prokuratura wszczęła śledztwo i skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko lekarzowi, który został skazany na karę 6 miesięcy pozbawienia wolności (zawieszoną na okres 3 lat próby), grzywnę oraz zakaz wykonywania zawodu na 2 lata.
W uzasadnieniu wyroku napisano: (...) Lekarz może ordynować te środki farmaceutyczne, które są dopuszczone do obrotu w Rzeczypospolitej Polskiej (...), tymczasem lekarz zastosował doszyjkowo i dopochwowo lek nierejestrowany przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej dla celów położniczych (...), w wyniku czego doszło do bardzo silnej czynności skurczowej macicy, a następnie do jej pęknięcia, tj. do przestępstwa z art. 160 par. 2 k.k. (...).
Niezależnie od sprawy karnej pacjentka pozwała szpital, w którym miał miejsce poród, i w ramach zadośćuczynienia otrzymała 250 tys. zł.
(...) W związku z podaniem leków, które tenże lekarz samodzielnie wyprodukował, wystąpiły objawy porodu i ten fakt zdecydował o przybyciu ciężarnej do szpitala, gdzie w wyniku podjętych starań nie zdołano uratować jego życia (dziecka – przyp. autora) (...). Pomiędzy wadliwym postępowaniem lekarza położnika a późniejszym zgonem donoszonego noworodka, który wystąpił w bliskim czasie przed jego urodzeniem, zachodzi adekwatny związek przyczynowo-skutkowy (...). Zdaniem Sądu używanie preparatów farmakologicznych musi być zgodne z obowiązującymi w tym zakresie przepisami, co w tym przypadku niestety nie miało miejsca (...). W swoich wypowiedziach pisemnych biegli zauważyli cyt.: „ Opis wydarzenia i jego mechanizm podany przez ordynatora oddziału są prymitywne i odległe od współczesnej wiedzy medycznej”. W odniesieniu do winy pozwanego szpitala biegli podkreślili: „Jeśli załączoną dokumentację medyczną uznać za wykładnik opieki nad ciężarną, to nie cechowała jej ani dokładność, ani staranność, ani systematyczność. Brak jest ciągłego nadzoru kardiotokograficznego, który obowiązuje u rodzących po cięciu cesarskim z stymulacją czynności skurczowej macicy”.
RAJCZYK Czerwone imperium. We wspomnieniach więźniów Gułagu przewija się wspomnienie żarzących się na czerwono żarówek w barakach i na słupach. Większość łagrów była położona z dala od linii energetycznych. Do oświetlania używano więc agregatów zasilanych dość przypadkowymi silnikami – były to często jednostki zaadaptowane z ciągników lub ciężarówek. Ich stan techniczny był z reguły opłakany, zaś moc wobec potrzeb niewielka. Dlatego pracując pod dużym obciążeniem, urządzenia te działały niestabilnie. Być może żarówki, zamiast świecić silnym żółtym światłem, emitowały czerwone błyski, które tak złowrogo kojarzyły się więźniom.
Pacjent: X (1 dzień) Choroba: spowodowanie przedwczesnego porodu lekiem niedopuszczonym do obrotu Miejsce leczenia: szpital w województwie małopolskim Pozwany: szpital w województwie małopolskim. Niezależnie od procesu cywilnego w procesie karnym lekarz został skazany na karę 6 miesięcy pozbawienia wolności (zawieszoną na okres 3 lat próby), grzywnę oraz zakaz wykonywania zawodu na 2 lata Kwota roszczenia: 250 tys. zł zadośćuczynienia Podstawa prawna: art. 415, 446 k.c.
Bogowie czy hochsztaplerzy?
– Niestety, to niejedyny przykład samowoli lekarzy – mówi dr Ryszard Frankowicz, specjalista ginekolog-położnik. – Niedawno media informowały, że wszystko wskazuje na to, że w znanym wielkopolskim szpitalu pacjentów poddawano nielegalnym eksperymentom i niebezpiecznym zabiegom.
Jak doniosły lokalne gazety: prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie zgonów co najmniej 23 pacjentów. Kilku z nich (gazety nie podały, ilu) zmarło po podaniu preparatu Actilyse, który jest zarejestrowany w Polsce do leczenia świeżego zawału serca, zatorowości płucnej i udaru mózgu. Tymczasem zmarli mieli być leczeni tym preparatem na zakrzepicę kończyn dolnych, mimo że lek nie przeszedł badań klinicznych do leczenia tego schorzenia. Chorzy nie wiedzieli, że biorą udział w eksperymentalnym leczeniu. Jak ustalili dziennikarze, lekarze nie mieli wiedzy, jak dawkować Actilyse pacjentom z zakrzepicą nóg.
Przed 19 laty pisaliśmy o bulwersującej sprawie dr hab., lekarza pediatry, która nagłośniła, że punkcje lędźwiowe u 40 dzieci, które przeszły poświnkowe zapalenie opon mózgowych przeprowadzane przez jej kolegów były wykonane bez zgody rodziców i tylko dla celów badawczych, a nie leczniczych. Lekarka została ukarana na uczelni przez komisję dyscyplinarną, jak i przez Izbę Lekarską (za naruszenie 52 art. Kodeksu etyki lekarskiej, który kneblował usta lekarzom, krytykującym błędy swoich kolegów). Decyzję komisji unieważnił Sąd Pracy, sprawa wyroku sądu lekarskiego trafiła do Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał uznał za błędną wykładnię tego artykułu zastosowaną przez Izbę Lekarską w sprawie lekarki, ale nie nakazał jego zmiany, przez co ten skandaliczny przepis nadal znajduje się w KEL. Pani doktor, która od co najmniej 20 lat powinna być profesorem, mimo naukowego dorobku i habilitacji pracowała na stanowisku adiunkta, a dopominanie się o prawa pacjentów praktycznie złamały jej karierę zawodową.
Kolejna sprawa także została opisana na naszych łamach. Młody człowiek cierpiący na znaczną otyłość postanowił poddać się operacji zmniejszenia żołądka. Zabieg się nie udał, pacjent zmarł. Sprawa toczy się już kilkanaście lat. Szczególnie bulwersujące jest w niej to, że przeprowadzający zabieg lekarz, profesor medycyny (jak zapewniały matka i żona zmarłego), sprzedał pacjentowi na lewo balon żołądkowy, który miał w swojej szufladzie. Cena balonu stanowiła około jednego procentu kosztów zabiegu, ale profesor nie pogardził nawet taką sumą. Ten lekarz ma świetne samopoczucie i często wypowiada się w mediach.
Równie skandaliczna afera miała miejsce w Małopolsce. Lekarz, emerytowany wojskowy, przeprowadzający prywatnie zabieg wszczepienia endoprotezy obu stawów biodrowych, wziął od pacjentki pieniądze za dwie drogie protezy ceramiczne, a wszczepił jej kilka razy tańsze. Gdy oszustwo wyszło na jaw, oddał pacjentce pieniądze, a ona wspaniałomyślnie zrezygnowała z zawiadomienia prokuratury, przez co być może naraziła na podobne oszustwa kolejne pacjentki.
– Dzięki posiadanej wiedzy medycznej lekarze przyzwyczaili się do faktycznie nieograniczonej władzy nad pacjentem – dodaje dr Frankowicz. – W czasie leczenia nie powinno dochodzić do manipulacji chorymi, a jednak znane nam przypadki pozwalają odnieść chwilami wrażenie, że tzw. przywilej terapeutyczny lekarza prowadzi zbyt często do uzyskania przez niego pełnej swobody manipulowania informacją. Europejska konwencja bioetyczna używa terminu „odpowiednia informacja” w miejsce terminu „pełna informacja”, przy czym prawnicy hiszpańscy, a w ślad za nimi prawnicy polscy trafnie zwracają uwagę, że termin „odpowiednia informacja” oznacza, że jest to informacja tak spreparowana, aby skłonić pacjenta do poddania się leczeniu, jakie sam lekarz uważa za właściwe, zazwyczaj pomijająca w części ryzyko, które związane jest z proponowanym leczeniem. W takim przypadku zgoda na leczenie przestaje być zgodą świadomą i staje się zgodą wyłudzoną.
Współpraca dr Ryszard Frankowicz. Telefon kontaktowy: 602 133 124 (w godz. 10 – 12).
Fot. Antoni Bajbak Kościół pw. św. Jakuba Apostoła w Mogilnie (woj. kujawsko-pomorskie) został wzniesiony z cegły w 1511 roku w stylu późnogotyckim. W XVII wieku dobudowano do niego dzwonnicę. Kościół jest orientowany, jednonawowy, z trzema przęsłami i kruchtą przy głównym wejściu z 1839 roku. W 1937 roku obok kościoła wzniesiono grotę poświęconą Matce Bożej z Lourdes. W 2000 roku kościół przeszedł remont, a w br. ukończono główne prace konserwatorskie.
Fot. Bogusław Grodecki W Lubomierzu zachował się pręgierz z 1 poł. XVI w. o unikatowej konstrukcji. Wmurowany w narożnik budynku w sąsiedztwie ratusza ma wysokość ponad 3 m i nie jest monolitem. Składa się z siedmiu ośmiokątnych segmentów kamiennych i wielowarstwowej głowicy pokrytej ceramicznymi dachówkami. Przywiązywano do niego drobnych przestępców skazanych na karę chłosty lub wygnanie z miasta.
Fot. Andrzej Zawadzki W miejscowości Zawodne (powiat piaseczyński) znajdują się odrestaurowane i utrzymane w dobrym stanie pozostałości niegdysiejszego młyna wodnego. Młyn funkcjonował na Jeziorce, która jest ciekiem typowo nizinnym z licznymi meandrami, a różnica poziomów między źródłem – na granicy województw łódzkiego i mazowieckiego – a ujściem do Wisły wynosi ponad 100 m. W przeszłości było na rzece kilka młynów napędzanych siłami jej wód, dziś odbywają się tam atrakcyjne spływy kajakowe. Byłeś w ciekawym miejscu, napisz:
awojtowicz@angora.com.pl
Pod oknem, z tyłu przychodni przy ul. Sienkiewicza w Tarnobrzegu, o elewację budynku oparty jest długi kij. Ma on swoje konkretne przeznaczenie, jak wynika z informacji, które otrzymaliśmy od internautki. Służy bowiem do „kontaktu” z pielęgniarkami, od których chcemy otrzymać skierowanie do specjalisty. „Po uderzeniu kijem w parapet okienko się otwiera i pani rzuca skierowanie” – relacjonuje portalowi NadWisłą24 internautka.
Sytuacja opisywana przez internautkę ma miejsce w przychodni lekarza rodzinnego znajdującej się w Przychodni nr 3.
– To, że dodzwonić się tam nie można, to jest jedna sprawa, ale oni już przeginają całkowicie. Z powodu pandemii koronawirusa przychodnia ta zamknęła się po prostu dla pacjentów na cztery spusty – tłumaczy internautka.
– Jeśli ktoś jest umówiony na konkretną godzinę do specjalisty, to dzwoni dzwonkiem i jest wpuszczany do środka. Natomiast do mojego lekarza rodzinnego dostać się nie mogę, jedyną opcją jest teleporada – dodaje.
Teleporada to zmora większości pacjentów chcących skontaktować się ze swoim lekarzem. W przychodniach linie są często zajęte lub po prostu połączenia nie są odbierane.
Niektórzy próbują się dodzwonić przez trzy dni, bo telefon jest cały czas zajęty. Po wysłuchaniu teleporady od lekarza rodzinnego internautka miała odebrać skierowanie do specjalisty. I w tym momencie do akcji wkracza „drewniana laga”.
– Chcąc odebrać skierowanie, pacjent nie zostaje wpuszczony do środka, tylko idzie na tyły przychodni przez trawnik, przedziera się między drzewami, aż dochodzi do okna, obok którego stoi duży kij. Ponieważ okna są na wysokości ok. 1,80 – 1,90 m, bierze się ten kij i wali się nim w parapet. I ktoś, jak to usłyszy, otwiera okno i pyta „po co”, a po uzyskaniu odpowiedzi rzuca skierowanie przez okno. Pomijając fakt, że jest to po prostu upokarzające, to w przypadku deszczu czy wiatru skierowanie może się po prostu zniszczyć. Ja jestem młoda i mogę biegać za skierowaniem po osiedlu, a co mają zrobić starsze, schorowane osoby – denerwuje się internautka.
Czy i dlaczego takie praktyki są stosowane przez jednego z lekarzy rodzinnych w Przychodni nr 3, chcieliśmy dowiedzieć się u źródła. Niestety, mimo wielu prób nie udało nam się dodzwonić do tej konkretnej przychodni.
PS Wyżej opisana historia nie dotyczy NZOZ „Nasze zdrowie”, również mającego swoją siedzibę w Przychodni nr 3 w Tarnobrzegu.
Współczesną formą zniewolenia są długi. A zwłaszcza lawinowy wzrost odsetek. Fakt, że kiedy spłacamy dług lub kiedy komornik nam ściąga z pensji, to najpierw te wpłaty zalicza się w poczet odsetek, podczas gdy kwota główna pożyczki/kredytu pozostaje niezmniejszona. W ten sposób dochodzi do tzw. hodowania długów. W przypadku pożyczek w firmach parabankowych koszty dodatkowe, niezwiązane z oprocentowaniem, mogą sięgać 100 proc. kwoty pożyczki i spłacenie dla wielu ludzi okazuje się po prostu niewykonalne. Mimo wielu deklaracji ustawodawca nie ograniczył w wystarczającym stopniu lichwy w naszym kraju i dla olbrzymiej rzeszy dłużników kula śniegowa ich zobowiązań staje się nie do zatrzymania. Jest więc kwestią czasu, kiedy wierzyciel przestaje się zadowalać zabieraniem jednej czwartej emerytury czy połowy pensji i przystąpi do licytacji mieszkania czy domu. Często jedynego dachu nad głową.
Pół biedy, kiedy dłużnik nie ma mieszkania na własność, tylko je wynajmuje, np. od gminy. Wtedy przynajmniej nie grozi mu bezdomność. Takim dłużnikom pomagamy upaść. Pan Tadeusz pożyczył 41 tys. zł. Chciał ratować żonę, która ciężko zachorowała. Gdy ona zmarła, on z kolei zachorował. Przeszedł kilka operacji. Kiedy wreszcie doszedł jako tako do siebie, okazało się, że grozi mu licytacja mieszkania, a dług wynosi już ponad 100 tys. zł, mimo że zdążył już spłacić 42 tys. zł. Stracił chęć do życia. Nie chciał w wieku 80 lat trafić na ulicę, do przytułku. Kiedy jednak podjęliśmy rozmowy z komornikiem, okazało się, że ten naliczył o 40 tys. zł odsetek za dużo. Ponoć zawiódł program komputerowy, który „złośliwie” stosował przez prawie 10 lat tę samą wysoką stopę oprocentowania. Sęk w tym, że wyniosła ona na początku 2011 roku 25 proc., a dziś to tylko 2 proc. W ten sposób komornik anulował prawie połowę zadłużenia. Negocjacje z innymi wierzycielami wciąż trwają, ale już dziś niektórzy z nich częściowo lub całkowicie umarzają długi. Perspektywa licytacji oddaliła się, a nasz podopieczny powoli odzyskuje chęć do życia.
Kancelaria pomaga dłużnikom, zwłaszcza tym, którzy padli ofiarą lichwiarzy. Bo do lichwiarzy idą najubożsi, ci, którym banki odmawiają. Ale nasze zadanie pozostanie bardzo trudne, dopóki lichwa będzie legalna. A wciąż, niestety, jest.
– Dalszy rozwój tej technologii jest niemożliwy. Instytut Badawczy Dróg i Mostów, który mógłby ją certyfikować, nie chce z nami o tym rozmawiać – mówi Onetowi burmistrz Rafał Ryszczuk. Zarządzana przez niego gmina Kisielice jako pierwsza położyła u siebie eksperymentalną gumową drogę, która mogła zrewolucjonizować poruszanie się po polskich wsiach.
Marzenie o sukcesie trwało dwa lata. Potem przeszkody zaczęły się piętrzyć, aż w końcu okazały się murem nie do przebicia. Sprawa utknęła w miejscu i wydaje się, że nie ma teraz nadziei, by droga zaczęła pokrywać gruntówki w innych miejscowościach w kraju. Dziś Rafał Ryszczuk nie ukrywa żalu, że mniej więcej rok temu IBDiM przestał odpowiadać na pisma i maile gminy, przez co sprawa praktycznie umarła.
– Niezręcznie byłoby, gdybyśmy po raz kolejny wysyłali pismo lub maila, skoro na wiele innych nie dostaliśmy odpowiedzi. Jesteśmy w kropce. Ile razy można? – pyta burmistrz. – Dalszy rozwój tej technologii jest niemożliwy. Instytut, który mógłby ją certyfikować, nie chce z nami o tym rozmawiać. Po prostu lekceważy nasze prośby i próby kontaktu. Z naszej wcześniejszej korespondencji wynikało, że traktują nas niepoważnie, bo chcemy w prosty sposób budować drogi, podczas gdy oni przeprowadzają tysiące prób.
„My ich nie obchodzimy”
Jak wskazuje samorządowiec, gumowa droga, którą ułożono trzy lata temu, wciąż jest w dobrym stanie, wciąż znajduje się na niej antypoślizgowa posypka i wciąż jeżdżą po niej mieszkańcy, którzy cieszą się z tego rozwiązania. Gmina chciałaby kłaść następne drogi, ale boi się, że za ich ułożenie dostanie kary.
Problem polega na tym, że drogowcy uznali, iż położenie gumowej nawierzchni na gruntową drogę nie jest jej utwardzeniem, tylko modernizacją. A modernizacja drogi może odbywać się tylko przy użyciu certyfikowanego materiału. Na nic zdały się uzyskane przez gminę zagraniczne certyfikaty i opinie naukowców, że „gumówka” jest bezpieczna i nie zagraża środowisku. Mur ułożony z przepisów okazał się nie do przeskoczenia.
Pomóc mogliby parlamentarzyści, którzy stanowią prawo, ale ich zainteresowanie tą materią jest praktycznie zerowe.
– Polscy decydenci na szczeblu centralnym uznali, że lepiej, żeby część ludzi na wsiach grzęzła w błocie i żeby nie mogła do nich dojechać karetka, niż postawić na tę drogę. Ci ludzie mają żyć jak w średniowieczu – komentuje ze smutkiem burmistrz Ryszczuk. – Spod Pałacu Kultury w Warszawie nie widać prowincji. My ich nie obchodzimy.
Po sukcesach poprzednich edycji akcji „Nakręć się na pomaganie” dzielnicowy z Białej Piskiej – asp. Adam Trzonkowski – rozkręca kolejną, V edycję zbiórki nakrętek. Tegoroczna akcja ma pomóc w rehabilitacji 3-letniego Marcela z Pisza.
Marcel urodził się w styczniu 2017 roku jako wcześniak w zagrażającej zamartwicy płodu. U chłopca stwierdzono głęboki obustronny niedosłuch zmysłowo-nerwowy. Przeszedł operacje wszczepienia dwóch implantów ślimakowych. Teraz przed chłopcem i jego rodzicami długa droga do tego, aby nadrobić zaległości w rozwoju, zwłaszcza mowy. Niezbędna jest systematyczna rehabilitacja, która jest bardzo kosztowna. Podobnie jak w poprzednich edycjach w pomoc Marcelkowi zaangażował się dzielnicowy z piskiej Komendy Policji. Nakrętki można przynosić lub przysyłać do Komendy Powiatowej Policji w Piszu, gdzie w recepcji znajduje się specjalny pojemnik. Można je też dostarczać do Komisariatów Policji w Białej Piskiej, Orzyszu i Rucianem-Nidzie.
– Jestem pełen podziwu dla ludzi, którzy przynoszą mi do pracy mniejsze lub większe worki z nakrętkami. Wystartowaliśmy z piątą edycją akcji z początkiem roku szkolnego, a już mamy ponad dwie tony surowca! – mówi uradowany asp. Adam Trzonkowski. – Taki rozpęd daje nadzieję na powodzenie. Przewiduję, że podobnie jak przy poprzednich edycjach uda nam się zebrać około 12 ton nakrętek, by przekazać je do firmy recyklingowej, zamieniając na realne wsparcie dla Marcela – dodaje.
Czwarta akcja zbiórki nakrętek dla Poli Zielińskiej przerosła najśmielsze oczekiwania dzielnicowego oraz rodziców dziewczynki. Mnóstwo nakrętek przywozili żołnierze oraz szkoły. Do akcji włączyli się także funkcjonariusze służby więziennej oraz więźniowie. Paczki docierały także z zagranicy, w tym od dzieci z polskiej szkoły w Szwecji. Udało się nazbierać blisko 12 ton nakrętek. Asp. Adam
O gumowej taśmie, która zaczęła służyć za jezdnię, zrobiło się głośno w 2017 r. Polskę obiegła informacja, że ktoś znalazł rozwiązanie problemu wiecznie dziurawych gruntowych dróg, które przy słonecznej pogodzie się kurzą, po obfitych opadach deszczu toną w błocie, a o każdej porze roku trudno się nimi poruszać, bo nawet przy bardzo wolnej jeździe można uszkodzić podwozie.
Kilkusetmetrowa zużyta taśma przenośnikowa, której używa się np. w kopalniach i która jest zbrojona linką stalową, w ramach eksperymentu została doprowadzona do jednej z nieruchomości w miejscowości Goryń, do tzw. domu rencisty, w którym zamieszkało kilka rodzin. Nawierzchnia okazała się mocna, tania i pozwalała jeździć nawet ciężkim sprzętem.
Jedynym problemem okazały się możliwe poślizgi, więc na próbę naniesiono na różne fragmenty drogi sześć różnych warstw epoksydowych, dodając do nich m.in. bazalt, korund i piach, żeby spróbować, które z nich się sprawdzą. Mieszanka z korundem okazała się najlepsza. Drogę można nawet odśnieżać, jeśli pług jest wyposażony w gumową końcówkę.
Z samorządowcami z gminy Kisielice zaczęli się kontaktować wójtowie i burmistrzowie z innych rejonów Polski, którzy chcieli mieć podobne rozwiązania u siebie. Na razie wszystko wskazuje jednak na to, że już nigdzie indziej nie będzie można z nich skorzystać.
Trzonkowski oraz rodzice Poli zdecydowali, aby część zebranych nakrętek przekazać na leczenie Hani z Ełku. 9-miesięczna dziewczynka choruje na rdzeniowy zanik mięśni – SMA1. Trwa zbiórka środków na jej terapię genową w Stanach Zjednoczonych.
Akcję „Nakręć się na pomaganie” od kilku lat czynnie wspierają Czytelnicy i pracownicy redakcji ANGORY, którzy przynoszą plastikowe nakrętki do naszej siedziby. Przed wejściem do redakcji stoi specjalny kosz z informacją o akcji. Niebawem wyślemy do pozytywnie nakręconego dzielnicowego z piskiej komendy kilka worków nakrętek. W naszą zbiórkę zaangażowała się także czytelniczka z Holandii – Danuta de Witt. W zbieraniu nakrętek pomagali jej koledzy i koleżanki z pracy.
Finał kampanii przewidziany jest na lipiec 2021 roku, a szczegóły można poznać na stronie internetowej www.pisz.policja.gov.pl.
Ta informacja od przypadkowych spacerowiczów zelektryzowała wrocławian. W niedzielę rano wielu z nich ruszyło, by na własne oczy zobaczyć gada. Po godz. 13 krokodyl wciąż pływał w stawku na Rędzinie. Policja z powodu dużego zainteresowania mieszkańców i mediów odgrodziła teren taśmą i ustawiła patrole, tak by nikt nadmiernie nie przeszkadzał zwierzęciu i nie zrobił mu krzywdy. Chwilę później gad został odłowiony przez specjalistyczną firmę.
Gad został wypatrzony przez spacerowiczów w sobotę na podmokłych nadodrzańskich terenach w Lesie Rędzińskim. Na miejscu była policja i wezwani pracownicy zoo, którzy oglądali pływające wśród rzęsy zwierzę. Przypuszczano, że może to być mały aligator. Ostatecznie, już po odłowieniu zwierzęcia, najbardziej prawdopodobna wersja jest taka, że jest to kajman, czyli gad z rodziny aligatorów osiągający od 1,5 do 4,5 metra długości.
Samo odłowienie nie było takie proste. Miasto ma co prawda podpisaną umowę z firmą odławiającą dzikie zwierzęta, ale trudno porównywać popularnego na rogatkach miasta dzika do krokodyla. Dlatego Wydział Środowiska i Rolnictwa Urzędu Miejskiego musiał zlecić to zadanie specjalistycznej firmie. W niedzielę około godz. 14 udało się jej odłowić krokodyla i przewieźć do zoo.
– Musieliśmy przygotować dla niego specjalne miejsce, w którym zwierzę przede wszystkim się uspokoi, bo cała operacja odławiania to dla niego z pewnością duży stres – przyznaje Joanna Kij z wrocławskiego ogrodu zoologicznego. W dalszej kolejności krokodyl przejdzie kompleksowe badania i zostanie oceniony jego stan zdrowia. – Na pewno spędzi u nas jakiś czas, ale w tej chwili jest mało prawdopodobne, byśmy mogli zostawić go w zoo – dodaje.
Aligator prawdopodobnie docelowo trafi do Fundacji Epicrates z Lublina. Działają w niej pracownicy i wolontariusze Lubelskiego Egzotarium – pierwszego w Polsce ośrodka rehabilitacji i opieki nad bezdomnymi zwierzętami egzotycznymi, będącego niezwykłym działem Lubelskiego Schroniska dla Zwierząt. Propagują odpowiedzialną i świadomą terrarystykę, a także pomoc w ewentualnych problemach związanych z tą pasją.
Niestety, kajman z Rędzina trafił do leśnego bajorka najprawdopodobniej właśnie przez brak odpowiedzialności u pseudoterrarysty, który postanowił się w ten sposób pozbyć gada.
Wrocławskie zoo potwierdziło, że krokodyl ogrzewa się już w komfortowych warunkach. Ustalono też z całą pewnością, że jest to kajman okularowy.