Henryk Martenka, Sławomir Pietras
– I teraz zobaczymy, co zrobi naczelnik! – ze złością rzucił do kamery rolnik protestujący przeciw ustawie o ochronie zwierząt. Tytuł „Naczelnik” odnosił się do Jarosława Kaczyńskiego, w języku swych wyznawców często określanego przydomkami Józefa Piłsudskiego: Naczelnik, Komendant, Wódz... Dla nieznających historii (tych jest większość) utożsamianie obu postaci może być uprawnione, podobnie jak porównania ich z Attylą, Napoleonem, a nawet Boeuf Strogonowem. Nieliczni międzywojnie znający żachną się z powodu dysproporcji, a nawet niejakiego poplątania, ale czyż nie jest powiedziane, że historia powtarza się pierwszy raz jako tragedia, a drugi – jako farsa?
Nawet krytycy Jarosława Kaczyńskiego przyznają, że znajdzie on w historii miejsce znaczniejsze niż mniej zdolni oponenci, ważniejsze nawet niż jego pechowy brat, który zginął w wypadku. Ktoś, kto trzęsie – ile chce! – całym państwem i bez wysiłku ogrywa wszystkich, nie może być hetką-pętelką. Porównanie z Piłsudskim zatem nie dziwi. Obaj byli skuteczni, a w polityce liczy się przecież tylko to.
Nadchodzący listopad, jak co roku, przywołuje cień Piłsudskiego i przypomina o jego największej zasłudze: odzyskaniu niepodległości. Przypomina Naczelnika państwa popularna biografia Piłsudskiego, na dniach opublikowana w Znaku, napisana przez Macieja Gablankowskiego, kokietująca Czytelnika podtytułem „Portret przewrotny”. I może to zaważyło, że książkę przeczytałem, koso zerkając na marketingowy trick, ale w księgarstwie jest jak w polityce. Też liczy się skuteczność.
Trudno uciec od skojarzeń, gdy czyta się tę biografię. „Tak czy siak – pisze biograf Marszałka – najbliższy krąg współpracowników i rodzina zmieniają się w dwór dyktatora. Nie ze względu na przepych, Piłsudski wciąż jest osobą absolutnie niezwracającą uwagi na dobra materialne. Nagrodą za wierność są władza, prestiż i wpływy”. Nie trzeba być prof. Nałęczem, znawcą życia Piłsudskiego, by dostrzec podobieństwa z Kaczyńskim... „Ten styl rządzenia zmienia się w zasadę ustrojową. Marszałek jest od wielkich ogólnych dyrektyw, a jego otoczenie od ustalania szczegółów. Samodzielnie chce zajmować się wyłącznie wojskiem” – identycznie jak Kaczyński, który uchodzi za politycznego stratega, na armii się nie zna, a chce zajmować się wyłącznie partią... Owszem, gdy rząd się sypie, Kaczyński zostaje wicepremierem. Piłsudski miał gorzej – musiał zostać premierem.
Piłsudski miał chyba więcej szczęścia w życiu niż Kaczyński i bynajmniej nie piszę tu o kobietach czy dzieciach, ale prosperity lat 1927 – 1929 dała Piłsudskiemu dokładnie to, co Kaczyńskiemu w 2015 roku. Sukces polityczny. Koniunktura światowa sprzyjała im obu. Obaj świetnie czują nastroje ludzi. „Szary strzelca strój, jeśli podróż pociągiem, to zawsze drugą klasą, ciągłe datki na wdowy i sieroty po legionistach...”. To o Piłsudskim. Czy tylko? Piłsudski ma swych akolitów jak oprawca z Berezy Kostek-Biernacki, który „żyje dla Komendanta” i zrobi dlań wszystko. Kaczyński ma takich legionistów regiment...
Suma powodzeń zmienia Piłsudskiego. I zmienia Kaczyńskiego. „Czy to pod wpływem tego kręgu, a także – pełnego uwielbienia – bezkrytycznego kręgu rodzinnego utwierdza się w przekonaniu o własnej nieomylności? (...) Piłsudski coraz mocniej jest przekonany nie tylko o swoich zasługach czy talentach, lecz także o tym, że reszta ludzi w Polsce nie dorasta mu do pięt. Tylko wierni są godni jego uwagi” – pisze młody krakowski biograf. Jeśli podmienić nazwisko Ziuka na szefa PiS-u, czy zmieni się sens tej oceny? „ Wydałem wojnę szujom, łajdakom, mordercom i złodziejom i w tej walce nie ulegnę. Takie hasła muszą się podobać. Piłsudski to wie”. Kaczyński też wie, że jego hasła podobają się jego wyborcom, wydaje więc wojnę współczesnym elitom: lekarzom, dziennikarzom i sędziom.
W „Biografii przewrotnej” jej autor cytuje Felicjana Sławoja-Składkowskiego, który w 1936 roku jednym zdaniem z apologetycznej książki „Strzępy meldunków” zrujnuje reputację Marszałka: „Na przedstawionej przeze mnie liście posłów z «kondemnatkami» Pan Marszałek zielonym ołówkiem zaznacza, kto ma być aresztowany i zamknięty w Brześciu. Kondemnatki to fałszywe zarzuty kryminalne dla byłych posłów. A Brześć to katownia dla przeciwników politycznych. Jest rok 1930. Piłsudski cztery lata temu przejął w Polsce pełnię władzy pod hasłami «uzdrowienia moralnego» państwa. Symbolem jego rządów zostanie jednak zielony ołówek”. Skrzypienie ołówka (czy zielonego?) dziś słychać wyraźnie, gdy mówi sędzia Igor Tuleya, jeden z oponentów „dobrej zmiany” w sądownictwie: „Decyzja w mojej sprawie zapadła już na Nowogrodzkiej”. Ołówek słychać też, gdy Kaczyński pisze nazwiska tych, co go zawiedli: tłustych posad dla nich już nie ma! A to też boli jak diabli...
Piłsudski, gdy odszedł z czynnej polityki, nadal był w niej obecny, opowiada Gablankowski. „Jego potrzeba działania, intryg i podniet jest silna, a sądząc po jego przeszłości, można założyć, że byłby gotowy wywołać konflikt wewnętrzny, aby realizować własne zamierzenia. Pozostaje pytanie, czy jest dla kraju mniej niebezpieczny jako jego oficjalny przywódca, czy jako emeryt”. Może nie warto spieszyć się z emeryturą dla prezesa? henryk.martenka@angora.com.pl biegiem, po kilku pierwszych scenach poszedł do domu, nie dostrzegając niczego, co mogłoby zaszkodzić Polsce Ludowej. Natomiast zawarte w Fideliu przesłanie, uwypuklone przez symboliczną i uniwersalną reżyserię Weita, jednoznacznie nazajutrz podczas premiery odebrała łódzka publiczność, manifestacyjnie oklaskując spektakl i tłumnie uczestnicząc w jego dalszych wykonaniach.
O kłopotach i niebezpiecznych sytuacjach, z którymi musiałem się wówczas zmierzyć, nie będę się rozpisywał, aby ktoś nie pomyślał, że oczekuję kombatanckich orderów. Powiem tylko, że szczególnym udręczeniem były wielodniowe, wielogodzinne telefony od „oburzonych melomanów”, w różnych porach, zwłaszcza w nocy, z wyzwiskami, pogróżkami, żądaniami zdjęcia Fidelia z afisza i niekompromitowania takimi prowokacjami klasy robotniczej Łodzi. Do dziś nie jestem pewien, czy była to akcja bezpieki, czy zemsta wyprowadzonej w pole cenzury. Z jednej strony spektakl ten stanowił brawurowe rozpoczęcie mojego dziesięciolecia w Łodzi, z drugiej – niebezpiecznie naraził mnie na defenestrację, której uniknąłem dzięki ówczesnej postawie zespołu i pewnej liczbie życzliwych mi osób.
Teraz, idąc po sopockim molo, zawiedziony odwołaną premierą w Operze Bałtyckiej, myślę o tych perypetiach z Fideliem według optymistycznego porzekadła: – Jak miło wspominać minione zło! Ale o czym będą felietony po kolejnych odwołanych spektaklach, na co się przecież zanosi...