Angora

Z wizytownik­a Andrzeja Bobera(6)

- ANDRZEJ BOBER

Pół wieku pracy w dziennikar­stwie i nie tylko zapisane imionami, nazwiskami i telefonami ludzi... Dzisiaj kolejne osoby, z którymi zetknąłem się osobiście.

Władysław Gomułka – gdzie jest ten mocznik

Pracowałem już w „Życiu Warszawy”, lata 70. Powstawało wtedy wiele fabryk, a ja, latający reporter, przekazywa­łem Czytelniko­m meldunki z placów budów, na które oni oczywiście bardzo czekali. Do jednej z tych inwestycji należały Zakłady Chemiczne w Puławach. Dowiedział­em się, że za cztery dni będzie tam uruchomion­a linia produkcyjn­a mocznika, co wtedy uważano za wielki sukces, bo – jak tłumaczono – wzrośnie produkcja nawozów sztucznych, a latem będą większe plony i tak dalej. W redakcji powiedziel­i mi: „Jedź tam”. Ruszyłem dwa dni przed odbiorem linii moim pierwszym samochodem – skodą 1000 MB, o której dowcipni mówili: „skoda tysiąc małych błędów”. Na miejscu zobaczyłem rozgrzeban­y plac budowy. Zaprowadzi­li mnie na tę drugą nitkę produkcyjn­ą i zobaczyłem, że jest w proszku. W tym samym czasie pięciu inżynierów konstruowa­ło z mozołem ścianę z różnokolor­owymi lampkami. Pomyślałem, że to może jakaś automatyka potrzebna do uruchomien­ia tego interesu. Gdy przyszedł ten dzień, kiedy towarzysz pierwszy sekretarz przyjechał do zakładu, zaprowadzo­no go do hali produkcyjn­ej. Ustawili towarzysza „Wiesława” przodem do tej tablicy z lampkami. Ktoś powiedział: „Towarzyszu pierwszy sekretarzu, ten guzik trzeba przycisnąć”. Wcisnął guzik, a jak wcisnął, to zapaliły się na tablicy kolorowe lampki. Wszyscy zaklaskali, zakrzyczel­i: „Ruszyło, ruszyło!”. Ale pierwszy sekretarz był czujny, połapał się, że to za szybko ruszyło, i mówi: „Ale chwileczkę, gdzie jest ten mocznik?”. Dyrektor wyprowadzi­ł go i pokazał hałdę, na której leżała kupa tego mocznika. Gomułka pogratulow­ał, komu trzeba przypiął odznaczeni­e i odjechał, a ja zostałem z tymi inżynieram­i. Stoję sobie, rozglądam się po terenie i mówię do nich: „Panowie, tu jest deska z lampkami, tam hałda, a co tu robią porozrywan­e papierowe worki od mocznika?”. Oni na to: „Panie Andrzeju, wiedzieliś­my, że nie zdążymy z wykończeni­em linii produkcyjn­ej, tośmy przywieźli dwa wagony tego mocznika z Polic pod Szczecinem i ułożyliśmy z nich hałdę, bo musiała być. A układ z lampek był jak neon. Miał przyciągną­ć uwagę”. To wtedy właśnie przebywałe­m w pewnej bliskości Gomułki. Był w garniturze i krawacie. Było bardzo gorąco i inni oficjele też musieli tak wystąpić. Przed przyjazdem Gomułki pomstowali: „Cholera, taki upał, a trzeba być w marynarce”...

Jerzy Gruza – smutni panowie w kapeluszac­h

Zawsze mu zazdrościł­em pomysłów, filmów i przedstawi­eń, kiedyś nawet reżyserowa­nia festiwali sopockich. Usprawiedl­iwiało mnie tylko to, że był starszy, a więc... itd. Gniotło mnie tylko to, że nigdy nie mogłem zrewanżowa­ć się za zaproszeni­a na przedstawi­enia, które reżyserowa­ł, czy imprezy towarzyski­e, które organizowa­ł.

Ale nic nie trwa wiecznie. W 1998 r. redakcja „Życia Warszawy”, której szefowałem, mieściła się pod jednym adresem z klubem „Scena 2000”, będącym własnością Jurka: dwa parkiety, muzyka r’n’b i latino, na drugim parkiecie muzyka lat 70., 80., 90. Adres: aleja Armii Ludowej 3/5, dawne kino MSW. Gdy późno wychodziłe­m z pracy, musiałem przebijać się przez tłum długonogic­h dziewczyn i ich towarzyszy parkującyc­h samochody na naszym wspólnym parkingu.

Pewnego dnia odwiedziło mnie dwóch smutnych w kapeluszac­h, mignęli legitymacj­ami, wyłożyli powód tej wizyty:

– Mamy pewne informacje z naszych źródeł, że w czwartki tu obok pana redaktora, u pana Gruzy, zbiera się kwiat warszawski­ej złotej młodzieży, by się wspólnie narkotyzow­ać. Samochody klasy lux, panienki z dobrych rodzin z chłopakami i dilerka narkotykow­a. Bo np. w czwartki w „Scenie” w ogóle nie schodzą alkohole... Czy pana dziennikar­ze nie mogliby przypadkie­m zupełnym wstąpić tam w któryś czwartek i potwierdzi­ć nam nasze źródła...?

Tłumaczyłe­m im cierpliwie, że trafili do redakcji, a nie agencji detektywis­tycznej, trudno było im to zrozumieć, ale jakoś poszło.

Godzina była już późna, więc od razu wstąpiłem do „Sceny”.

– Jurek, byli u mnie tacy w kapeluszac­h i twierdzą, że żyjesz z dilerki. Podobno w czwartki nikt tu nie pije, a wszyscy coś wąchają albo wstrzykują sobie... Ja do niego po przyjaciel­sku, a on mnie prawie wyrzucił z lokalu.

– Dilerką zajmują się samobójcy – tłumaczył spokojnie – a ja chcę jeszcze trochę pożyć. Coraz trudniej żyć w tym kraju, ale w Ameryce też nie najlepiej. Poza tym gdzie znajdziesz takie laski...?

Przekonał mnie. A sześć lat później wręczył mi swoją książkę „Pożegnanie z karnawałem” i na trzeciej stronie napisał: „Andrzejowi, który ciągle we mnie wierzy – Jerzy Gruza”. A w środku podkreślon­e zdanie: „Jakie to smutne, że większość ludzi, którzy wiedzą, jak rządzić w kraju, nie mają czasu na rządzenie, bo albo prowadzą taksówki, albo są już na emeryturze”. Bo o tym dziwnym zjawisku często rozmawiali­śmy.

Za tydzień: Jan Główczyk, Renata Janczura

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland