Policzek dla Polski
W niedzielę 23 maja samolot pasażerski Boeing 737-8AS irlandzkiego przewoźnika Ryanair podczas planowego lotu RF 4978 na trasie Ateny – Wilno został bez żadnej racjonalnej przyczyny zmuszony do nieplanowanego lądowania na terytorium Białorusi. Tam samolot wraz z pasażerami przetrzymano około 7 godzin. Choć przewoźnik był irlandzki, to samolot należał do polskiego oddziału firmy Ryanair Sun i był zarejestrowany w Polsce jako SP-RSM.
Samolot wystartował z Aten z 20-minutowym opóźnieniem, ale cały lot przebiegał normalnie. Na pokładzie było 126 pasażerów, 2 pilotów i 4 osoby personelu pokładowego – razem 132 osoby. Po wzniesieniu się nad Morzem Egejskim i Bułgarią samolot kontynuował lot przez Rumunię, Ukrainę i Białoruś do Wilna, niemal dokładnie po prostej, najkrótszą trasą łączącą Ateny z Wilnem. Kiedy poruszał się drogą lotniczą Z364 nad Białorusią, zaczęło się dziać coś dziwnego.
Załoga samolotu została poinformowana przez służby ruchu lotniczego, że na pokładzie znajduje się bomba. Samolot leciał na wysokości 11 900 m (FL 390), na granicy stratosfery. W momencie, kiedy został zmuszony do zawrócenia do Mińska, w linii prostej do Wilna miał 73 km, a do granicy z Litwą ok. 30 km, zaś do Mińska, gdzie nakazano mu lądować, boeing miał ok. 185 km. Ponieważ lot do Mińska nie był wykonany po prostej, lecz z uwzględnieniem zniżania się, samolot leciał w kierunku na południowy wschód, by następnie skręcić na północny wschód do Mińska i do lądowania przeleciał ok. 300 km.
Zabrakło dwóch minut
Z wysokości prawie 12 tys. m samolot zniża się do lądowania na odcinku 170 – 180 km. A zatem powinien przejść na zniżanie ciut przed Słonimem, mniej więcej w równej odległości między południową a północną granicą Białorusi. Ale boeing Ryanair nie zaczął się zniżać. Kontynuował lot na tej samej wysokości, zmierzając wprost do granicy z Litwą. Pytanie – dlaczego? W zasadzie najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie jest jedno – załoga otrzymała informację od białoruskiej służby ruchu lotniczego z nakazem lądowania w Mińsku. Ale nie widziała powodów, by się temu podporządkować.
Kontynuowano więc lot z maksymalną prędkością przelotową ku zbawiennej granicy, bowiem zniżanie wymagałoby zredukowania prędkości i wydłużenia czasu przebywania w białoruskiej przestrzeni powietrznej.
Nie ujawniono korespondencji radiowej pomiędzy załogą a służbą kontroli ruchu lotniczego. Ryanair też nabrał wody w usta. Właściwie nie wiemy nawet, z jakiego kraju była załoga samolotu. Należy jednak przypuszczać, że na zmianę decyzji o kontynuowaniu lotu wpłynęło pojawienie się uzbrojonego w rakiety „powietrze – powietrze” myśliwca MiG-29.
Zwraca uwagę dość późne wysłanie tego samolotu na przechwycenie. I przede wszystkim to, dlaczego jednego? Standardem na całym świecie, w tym także w krajach dawnego Związku Radzieckiego, są dwa samoloty myśliwskie. Dlaczego więc pojawił się jeden? Czyżby drugi samolot z pary dyżurnej okazał się niesprawny? Jeśli tak, to jest to mimo wszystko kompromitacja sił powietrznych Białorusi...
Dlaczego ten samolot pojawił się tak późno? Wygląda na to, że to właśnie pojawienie się tego uzbrojonego myśliwca wpłynęło na zmianę decyzji przez załogę. W tym momencie do granicy z Litwą samolot miał 30 km, co przy prędkości 900 km/godz. przekłada się na dwie minuty lotu. Jeszcze dwie minuty i boeing byłby bezpieczny w litewskiej przestrzeni powietrznej. Wygląda na to, że białoruski MiG-29 (jeśli to jego pojawienie się skłoniło załogę do zmiany decyzji) pojawił się w ostatniej chwili.
Moim zdaniem cała akcja była zorganizowana dość chaotycznie. Spodziewano się, że informacja o bombie na pokładzie oraz nakaz lotu do Mińska zadziała – załoga zmieni tor lotu i wykona polecenie kontrolera. Ale przypuszczalnie tak się nie stało, na co wskazuje odejście od typowego profilu lotu – zmniejszenia prędkości i zniżania się w kierunku Wilna. Zamiast tego załoga samolotu utrzymywała dotychczasową wysokość i prędkość, zmierzając jak najszybciej ku litewskiej granicy. Dopiero pojawienie się myśliwca sprawiło, że piloci boeinga nie mieli wyjścia.
Konwencja chicagowska w Aneksie 2 nakazuje podporządkowanie się komendom przechwytującego samolotu. Gdyby załoga tego nie zrobiła, złamałaby obowiązujące przepisy prawa lotniczego, a także – co najważniejsze – naraziłaby pasażerów na śmiertelne niebezpieczeństwo. Można dyskutować, czy Łukaszenka zdecydowałby się na zestrzelenie samolotu pasażerskiego, ale kto chciałby ryzykować i sprawdzać? Wszak takie przypadki się jednak zdarzają. 27 lipca 1955 r. izraelski Lockheed Constellation z 58 osobami na pokładzie wszedł przypadkowo w bułgarską przestrzeń powietrzną. Został przechwycony przez myśliwce MiG-15, a kiedy odmówił lądowania na wskazanym lotnisku, został zestrzelony – wszyscy na pokładzie zginęli. Identyczna historia zdarzyła się 21 lutego 1973 r. w Izraelu, kiedy to libijski boeing 727 przypadkowo wtargnął w izraelską przestrzeń powietrzną i został zestrzelony przez izraelskie F-4 Phantom, także po odmowie wykonywania poleceń myśliwców; tym razem 5 ze 151 osób przeżyło przymusowe lądowanie na pustyni Synaju (wówczas pod kontrolą Izraela). Najsłynniejszym takim przypadkiem było oczywiście zestrzelenie koreańskiego boeinga 747 nad Sachalinem 1 września 1983 r., ale wówczas przechwycenie wykonano tak nieudolnie, że trudno stwierdzić, czy załoga w ogóle zrozumiała polecenia radzieckich myśliwców.
Złamanie przepisów prawa międzynarodowego
Podstawą prawną regulującą ruch cywilnych samolotów jest tzw. konwencja chicagowska z grudnia 1944 r., która od tamtej pory była wielokrotnie uaktualniana; ostatni raz w 2006 r. Co prawda punkt 1 wspomnianej konwencji mówi, że każde państwo ma pełne prawo do decydowania o własnej przestrzeni powietrznej, ale najważniejszy jest artykuł 3bis. Jest to artykuł dodany do konwencji w 1984 r., znany też jako poprawka z Montrealu.
Punkt (b) wspomnianego artykułu mówi: „Układające się strony, potwierdzając, że każde państwo cieszy się niezawisłością, jest uprawnione do żądania lądowania samolotu cywilnego na wyznaczonym lotnisku lecącego nad jego terytorium, jeśli samolot ten leci nad jego terytorium bez prawa poruszania się nad nim (czyli bez zgody służb ruchu lotniczego – przyp. MF) lub jeśli są uzasadnione podejrzenia mogące wskazywać na fakt, że samolot ten jest używany niezgodnie z jakimkolwiek celem niniejszej konwencji. Państwo może też wydać inne instrukcje zmierzające do przerwania takiego naruszenia”. Stwierdzenie o używaniu samolotu niezgodnie z celami konwencji znaczy ni mniej, ni więcej, tylko że samolot jest wykorzystywany nie do celów cywilnych – przelotu z pasażerami czy towarem do miejsca przeznaczenia – ale na przykład do prowadzenia rozpoznania (szpiegostwa powietrznego) albo do wykonania ataku terrorystycznego podobnego do tych z 11 września 2001 r.
Czy były podstawy, aby podejrzewać, że samolot miał być użyty do innego celu niż do przelotu z pasażerami na Litwę? Najmniejszych! Załóżmy choć przez chwilę, że białoruskie władze obawiały się, iż samolot miał być porwany przez uważanego przez nie za terrorystę Romana Protasiewicza i użyty do ataku terrorystycznego na obiekty na Białorusi. Ale przecież nie było podstaw do takich podejrzeń. Samolot kontynuował lot nakazaną drogą lotniczą, nie zbaczał z kursu, nie zniżał się. Skąd zatem taki pomysł? No znikąd, bo jak dobrze wiadomo, nie o to chodziło.
Czy rząd białoruski uwierzył w bombę na pokładzie samolotu? Notabene, Hamas w telewizji Al-Dżazira zaprzeczył, że wysłał taką wiadomość. Ale załóżmy naiwnie, że rząd uwierzył. A zatem, mając do wyboru dwie minuty lotu przez ostatnie 30 km i lot z ową bombą do samej stolicy Białorusi, 300 km nad białoruskim terytorium, wybiera to drugie? Przecież w ten sposób niebezpieczeństwo tylko rośnie! A zatem tłumaczenie białoruskich władz jest, delikatnie mówiąc, absurdalne.
Pojawiła się też informacja, że Białoruś została ostrzeżona, że bomba zostanie zdetonowana w momencie przekroczenia granicy z Litwą. To jest nie tylko grubymi nićmi szyte, ale wręcz idiotyczne. Ale załóżmy, że i w to załoga uwierzyła. W takiej sytuacji na miejscu załogi wykonałbym lot do Polski i wylądowałbym na Okęciu. Podobno Protasiewicz ostro protestował przeciwko lądowaniu w Mińsku, załoga miała zatem świadomość, o co naprawdę chodzi. No, chyba że ów białoruski MiG-29 wyraźnie pokazał – poprzez machanie skrzydłami i łagodny zakręt w kierunku wskazanego lotniska – że należy wykonać jego polecenia. Wtedy naprawdę załoga nie miała już innego wyjścia.
Samo wprowadzenie załogi boeinga w błąd co do obecności bomby na pokładzie jest naruszeniem przepisów – taka informacja stwarza przecież szczególne niebezpieczeństwo, bowiem zdenerwowana załoga łatwo może popełnić błąd. Ponadto piloci zostali zmuszeni do lądowania na nieznanym sobie lotnisku, bo o ile wiem, Ryanair do Mińska nie lata.
Cała sprawa jest bezprzykładnym aktem piractwa powietrznego.
Czytaj więcej w „Peryskopie”