Najbardziej romantyczny turniej na świecie
Rozmowa z WOJCIECHEM FIBAKIEM
– Turniej na kortach Rolanda Garrosa to tenisowy Tour de France?
– To nie tylko sportowy symbol, to wielkie święto dla całej Francji. Uczestników traktuje się jak najważniejszych ludzi świata, turniej otwiera wszystkie drzwi. Jest wyjątkowo romantyczny.
– Czym pachnie Paryż w czasie tenisowych mistrzostw Francji?
– Wielkim sportem. To najwyższa półka rywalizacji i świetnej organizacji. A dosłownie to Paryż, a szczególnie korty Rolanda Garrosa pachną pobliskim Laskiem Bulońskim, setkami restauracji – czyli najlepszymi specjałami kuchni francuskiej, roślinami pobliskiego ogrodu botanicznego, urodą paryżanek i zapachem kortowej mączki. Godzinami wysusza ją słońce, a następnie polewana wodą wytwarza wyjątkową woń. To mój ulubiony turniej. – Dlaczego? – Bo zawsze byłem bardzo mocno związany z Paryżem. Od dziecka za sprawą ciotki miałem kontakt z językiem francuskim. Podziwiałem kulturę, literaturę, sztukę, architekturę, a Paryż uważam za najpiękniejsze miasto świata. Dwadzieścia lat mieszkałem w stolicy Francji, początkowo mój apartament znajdował się niemal dosłownie naprzeciw słynnych kortów. Znam każdy metr kwadratowy kompleksu tenisowego, niemal wszystkich pracujących tam ludzi. French Open to wyjątkowo estetyczne zawody rozgrywane na przepięknych obrzeżach Paryża. Najbardziej romantyczny turniej z koneserską publicznością, bo Francuzi wyjątkowo czują tenis, wszystko ma swój smaczek, na każdym kroku panuje niepowtarzalna atmosfera. W Paryżu na dobre zakochałem się w tenisie.
– I ostatecznie porzuciłeś myśli o reżyserii filmowej?
– Tak właśnie było. W wieku osiemnastu lat zorientowałem się, jakim szacunkiem darzy się zawodowych tenisistów, jaką zdobywają sławę. Moim idolem był Rumun Ilie Nastase. W Paryżu był kochany przez kibiców, stał się ulubieńcem dziennikarzy, pisały o nim gazety. Chciałem startować w najlepszych turniejach, jeździć po świecie, zarabiać tak jak ci wielcy. I takiego uczucia doznałem właśnie w Paryżu. – A miałeś inne plany. – Przez wiele lat w głowie miałem ciągle myśli, że powinienem zostać reżyserem. Literatura, teatr, kino to były moje zainteresowania. Twórczość Romana Polańskiego i Jerzego Skolimowskiego stawała się dla mnie drogowskazem, ale właśnie pobyt w Paryżu i występ w turnieju juniorów przeważył za wyłącznym wyborem tenisa.
– Nie kusiło po zakończeniu kariery nakręcić zatem film o turnieju w Paryżu?
– Pozostało mi poczucie estetyki wnętrz, pejzaży. Jako kolekcjoner obrazów mam oko do sztuki, więc pewnie robiąc film o turnieju paryskim, ustawiłbym kilka ciekawych kadrów, ale to bardzo ciężka praca. Zawsze tak opowiadał mi jeden z najwybitniejszych reżyserów Milosz Forman. Praca filmowca zabiera całe życie.
– Patronem kortów w Paryżu jest Roland Garros.
– Byłem dociekliwy, kim była ta postać, bo jestem ciekaw świata i ludzi. Zawsze wszystko chciałem wiedzieć i obojętne, czy byłem w Hamburgu, Toronto, Buenos Aires czy w Los Angeles, interesowało mnie tamtejsze życie. Moja dociekliwość pozwoliła na szybkie zapoznanie się z życiem patrona paryskiego kompleksu tenisowego.
– Urodzony w 1888 roku Roland Garros marzył o karierze pianisty...
– Zmienił życiowe plany po obejrzeniu pokazu lotniczego. Został wybitnym pilotem, w czasie wojny siał postrach w lotnictwie niemieckim. Zginął pechowo w 1918 roku. Stadion tenisowy budowany kilka lat później otrzymał imię francuskiego bohatera. Właśnie w ten sposób oddano hołd wybitnemu lotnikowi.
– Jak ci się wiodło w ulubionym turnieju wielkoszlemowym?
– W Paryżu wygrałem najwięcej, bo aż dwadzieścia pięć pojedynków. Chyba nawet Agnieszka Radwańska nie kończyła zwycięsko tylu gier na kortach Rolanda Garrosa. Jeśli Iga Świątek będzie w tak szybkim tempie się rozwijać, to za trzy lata może mnie prześcignąć w takim statystycznym zestawieniu. W Paryżu dwa razy awansowałem do ćwierćfinału gry pojedynczej, wystąpiłem w finale gry deblowej. Stoczyłem kultowe spotkania w mojej karierze – z Ilie Nastase, Argentyńczykiem Guillermem Vilasem, Włochem Adrianem Panattą. Nie zapomnę pojedynku z Francuzem Yannickiem Noahem. Wygrałem dwa sety, kolejnego Francuz, a w czwartym wydawało się, że zbliżam się do szczęśliwego finału. Stronniczo potraktowali mnie jednak sędziowie liniowi. Noah nawet za nich przepraszał, wygrał tego seta, a w piątym przy stanie 3:3, po pięciu godzinach niesamowitej walki, zerwała się straszna burza. W szatni pocieszał mnie Ivan Lendl, mówił do mnie, żebym nie przejmował się błędami sędziów: „Wojtku, oszukali cię, grałeś pechowo, ale jutro wygrasz 3 gemy i cały mecz”. Byliśmy przekonani, że rzeczywiście mecz zostanie dokończony następnego dnia. Niespodziewanie wieczorową porą wywołali nas jednak na kort i, niestety, szybko, cyk, cyk, przegrałem 3 gemy.
– Zapomniałeś o paryskim pojedynku z Vitasem Gerulaitisem?
– Pamiętam niesamowity, pięciosetowy, niestety, przegrany mecz z Amerykaninem. 3 czerwca 1980 roku byłem bliski awansu do półfinału, bardzo niewiele brakowało, bym to ja, a nie Gerulaitis, zmierzył się z Jimmym Connorsem. Na wolnej mączce miałbym duże szanse go pokonać i zagrać finał ze Szwedem Björnem Borgiem. Słynny trener Nick Bollettieri zawsze powtarzał, że najlepszy mecz, jaki widział w swoim życiu, to mój pojedynek z Aaronem Kricksteinem. To było chyba w 1984 roku, Amerykanin po świetnym występie w turnieju w Rzymie przyjechał do Paryża po sukces. W drugiej rundzie stoczyliśmy prawdziwy bój, piątego seta wygrałem 9:7. Nick gratulował wspaniałego widowiska i w następnych latach obojętne, gdzie go spotkałem, krzyczał: „Ludzie, to Wojciech Fibak, który z Kricksteinem rozegrał najlepszy mecz, jaki widziałem w życiu!”. Dodam, że na paryskich kortach – jako coach – doprowadziłem Ivana Lendla do pierwszego wielkoszlemowego triumfu.
– W wyjątkowym finale z Johnem McEnroe.
– Epicki mecz tenisowych artystów. Pięciosetowy thriller. Wydawało się, że McEnroe zamienił naturalne korty na
trawiaste. Wszystko mu wychodziło, płynął ze swoją grą. Lendl był załamany, nawet chciał zejść z kortu, a ja wtedy mówiłem do niego: „Ivanku, spokojnie, wszystko się zmieni. Musisz uwierzyć w siebie”. I tak się stało. Wygrał, wydawało się, przegrany już mecz.
– Dlaczego nawierzchnia kortów paryskich sprawia wielu graczom ogromne kłopoty?
– To grząska mączka, korty są wolne, nie tak łatwo gra się na tej nawierzchni. Bardziej odpowiada zawodnikom, którzy liczą na błędy przeciwnika.
– Dlatego nigdy tego turnieju nie wygrali tacy wybitni tenisiści jak Boris Becker, Jimmy Connors czy Pete Sampras?
– Bo korty dla tych sław były wolniejsze. Francuzi starali się ulepszyć mączkę, by można było grać na niej szybciej. Kort jest już twardszy, szansa dla tych, co atakują mocniej i grają szybciej. W Paryżu często triumfowali Hiszpanie. Ich styl to regularność, tylko właściwie Rafael Nadal urozmaicił swój tenis. Gra bardziej ofensywnie, poprawił wolej. Nadal jest absolutnym królem Paryża.
– Pewnie nikt nie zdoła poprawić rekordu Hiszpana – 13 zwycięstw w paryskim turnieju?
– Ma nieprzeciętną sportową inteligencję, wyjątkową umiejętność koncentracji, niezwykłą kulturę osobistą; dodatkowo prowadzi nadzwyczajnie higieniczny tryb życia. Jemu nic nie przeszkadza, to fenomen, wspaniała, wręcz pomnikowa postać. Urzeka też swoim sposobem bycia, dla każdego jest miły. W cafeterii dla graczy na kortach Rolanda Garrosa potrafi przesiadywać godzinami. A przykładowo Szwajcar Roger Federer jest bardziej wycofany, taki elegancki, z dystansem do wszystkich, właściwie tylko przemknie między stolikami. Rafael Nadal jest otwarty, porozmawia, rozda autografy, zrobi wspólne zdjęcie. To typ „łobuziaka” w dobrym tego słowa znaczeniu. – Wygra i w tym roku? – Może wygrać po raz 14. turniej w Paryżu, ale w półfinale czeka go chyba najtrudniejszy pojedynek z Novakiem Djokoviciem. Tak przynajmniej można sądzić po losowaniu turnieju.
– W turnieju kobiet tytułu broni Iga Świątek.
– Polka rozstawiona z numerem 8. ma dobre losowanie. Znalazła się wprawdzie w tej samej części drabinki co Ashleigh Barty, ale mogą zagrać dopiero w półfinale. Australijka nie ma tak łatwej drogi w tym turnieju. Ogólnie tenis kobiet jest w dużym kryzysie i... powtarzam to od wielu lat. Nie ma tak zdecydowanych liderek. Iga świetnie wykorzystuje to bezkrólewie, mierzy bardzo wysoko, może stać się – i to nawet szybciej, niż wszyscy przypuszczają – liderką światowego rankingu. Jest zdyscyplinowana, mądra, niczego się nie boi, odsuwa od siebie presję, nie widać u niej stremowania. W tej chwili na kortach ziemnych na poziomie Igi grają Barty, Ukrainka Jelina Switolina i Białorusinka Aryna Sabalenka. Na marginesie, liczę, że Sabalenka i jej rodaczka Victoria Azarenka potrafią przy okazji występu w Paryżu zaapelować do prezydenta Łukaszenki o uwolnienie młodych więźniów politycznych. – W światowym tenisie czas Igi? – Może nie ma tak płynnego tenisa jak Barty, może to jeszcze gra szarpana, ale taki jest styl Igi. Niektórzy twierdzili, że Nadal tylko przez rok będzie odnosił sukcesy, Borga wyrzucono ze szkółki, bo źle trzymał rakietę – Iga też ma swój naturalny styl, jest już wszechstronną tenisistką.
– Dawno dostrzegłeś jej olbrzymie możliwości.
– Dwa lata temu w Paryżu po przegranej Igi z Simoną Halep 1:6, 0:6 dostrzegłem... jej prawdziwy geniusz. Właśnie po tym meczu powiedziałem, że Iga zacznie dominować w światowym tenisie. Wiedziałem, że jeśli tylko nieco poprawi dokładność, to będzie wygrywać z każdą rywalką. Iga prezentuje tenis z innej planety.
Wiele lat temu młodziutka Serena Williams przegrała sromotnie z Sanchez-Vicario, a ja słynnemu producentowi filmowemu Arnonowi Milchanowi powiedziałem, że Amerykanka będzie numerem jeden na świecie. A on do mnie: „Ta gruba dziewczyna, która ma trudności z wygraniem gema?”. Odpowiedziałem, że właśnie ta; zaczął się śmiać ze mnie. Zaproponowałem zatem miliarderowi, ówczesnemu właścicielowi Pumy, by podpisał z Sereną kontrakt. Arnon posłuchał i trzy miesiące później, w butach Pumy, Amerykanka wygrała US Open. – Kogo jeszcze wylansowałeś? – Któregoś roku przed turniejem w Paryżu obserwowałem mecze treningowe i w oko wpadł mi jeden z zawodników. Zapytałem, kto to. Organizatorzy odpowiedzieli: Brazylijczyk Gustavo Kuerten. Powiedziałem, że wygra cały turniej. Znajomi zaczęli się śmiać. A ja zadzwoniłem do bukmacherów w Londynie i choć Kuertena nie było w ogóle na liście, postawiłem symbolicznie 100 funtów. Brazylijczyk wygrał turniej, a ja dzięki niemu 6600 funtów. – Wybierasz się do Paryża? – Mam nadzieję, że pojadę. Od 1974 roku nie opuściłem żadnego turnieju na kortach Rolanda Garrosa – albo byłem uczestnikiem, albo kibicem na trybunach. Przed rokiem z powodu pandemii nie mogłem obserwować turnieju na żywo, otrzymałem piękne przepraszające pismo. W tym roku też wprowadzono pewne restrykcje, ale organizatorzy obiecali, że być może w ostatnich dniach znajdzie się dla mnie miejsce na trybunach.