Tomasz Osiński Przyjechali pomóc
Kiedy ratownicy wbili igłę w pośladek pacjenta, zorientowali się, że ten już nie żyje. „Nic nie mów” – miał wtedy powiedzieć jednemu z nich policjant.
O godz. 11, kiedy Iwona Osińska przyszła na chwilę ze szklarni do domu, było jeszcze normalnie. – Tomasz zszedł ze swojego pokoju na dół, żeby wyprowadzić psy. Przywitaliśmy się, żartował, pytał, czy jego dziewczyna – Kasia – przyjedzie. – Potem znów poszłam do roślin, bo w ogrodnictwie marzec to dosłownie chwila przed największym w roku ruchem klientów. I wtedy właśnie coś się musiało zadziać, strzelić mu go głowy, że koszmar wrócił.
Po kilku godzinach Tomek był już innym człowiekiem – z szalonym wzrokiem nerwowo krzątał się po pokoju. Mówił, że się boi i że pali go w gardle. Iwona i Robert Osińscy wiedzieli, że ich syn „znowu wziął”.
Trudno im dziś wskazać, kiedy 30-letni Tomasz wpadł w dopalacze. – Z dnia na dzień funkcjonował normalnie, ale mniej więcej raz na pół roku problem wracał – mówi matka. – Ale znalazł w końcu porządną dziewczynę i pod wpływem Kasi zaczął się leczyć.
Był jeszcze jeden czynnik, który skłonił Tomasza do leczenia. Krotoszyński sąd zaledwie dwa miesiące wcześniej skazał go za posiadanie ponad 4 tys. dawek różnego rodzaju dopalaczy, a także handel tymi środkami. Karę roku więzienia sędzia zawiesił na trzy lata, ale pod warunkiem abstynencji od narkotyków i podjęcia terapii. Teraz – 3 marca – wezwanie pomocy do znów naćpanego syna mogło się wiązać z odwieszeniem kary, ale rodzice się nie wahali. – Uprzedziłam tylko syna, że telefon na alarmowy numer będzie oznaczał przyjazd pogotowia i policji, bo pomoc takim osobom udzielana jest tylko w asyście funkcjonariuszy.
„Przytomność stracił po zastrzyku”
Karetka nie przyjeżdżała wyjątkowo długo, ale radiowóz był za moment. Jeden, potem drugi – czterech młodych policjantów weszło do pokoju na piętrze domu. – Staliśmy z mężem w drzwiach, Kasia obok, Tomek bez ładu biegał po pokoju – relacjonuje Iwona Osińska. – Mówił coś bez sensu, żeby „nie strzelali do niego”. Jeden z policjantów zażartował, że będzie strzelał, ale jak się nie uspokoi. Przytrzymali go przy oknie, za tapczanem. Tomasz zaczął machać wtedy rękami i zrzucił leżący na podkładkach karnisz od firanek. Kazali wyjrzeć nam, czy nie jedzie karetka, a Kasię wysłali do kuchni po wodę. Kiedy wróciliśmy, sytuacja była zupełnie inna.
Robert Osiński: – Tomek leżał na tapczanie z rękoma skutymi kajdankami na plecach, a oni we trójkę przyciskali go do materaca, jeden w okolicy krtani, dwóch niżej. Czwarty blokował nogi. Podnieśliśmy krzyk, tym bardziej że chłopak na chwilę stracił przytomność, ale później zaczął mamrotać: „Boli, boli” i policjanci powiedzieli do siebie, że „wrócił”. Krzyczeliśmy, że chłopak powietrza nie może złapać, ale oni na to, że „wiedzą, co robią”. Do dziś nie rozumiem, dlaczego we czterech nie mogli po prostu posadzić go skutego na łóżku. Kiedy pół roku wcześniej podczas podobnej interwencji przyjechał do Tomka patrol doświadczonych policjantów, cierpliwie chodzili za nim i po prostu pilnowali, żeby nie zrobił sobie krzywdy.
Karetka przyjechała mniej więcej po godzinie – z powodu pandemii wszystkie krotoszyńskie zespoły wyjechały do pilnych przypadków i ratownicy jechali kilkadziesiąt kilometrów z innego miasta. – Panowie, szybciej, bo źle to wygląda! – popędzał ratowników na schodach Robert Osiński. – Od razu przygotowali zastrzyk uspokajający, ale kiedy wbili igłę w pośladek, spojrzeli po sobie. Jeden z policjantów kopnął ratownika w nogę i szepnął: „Nic nie mów!”. – „Ale muszę” – odparł tamten. – Też widziałam to kopnięcie – dodaje mama Tomasza. – Ratownik krzyknął, że „nie czuje napięcia mięśniowego”, kazał rozkuć syna i przewrócić go natychmiast na wznak. Gdy policjanci to zrobili, głowa Tomka poleciała bezwładnie na bok. Reanimacja trwała godzinę. Policjanci stali obok, patrzyli po sobie w milczeniu. I tak wyszli, nawet „przepraszam” nie powiedzieli.
Wyglądało na to, że okoliczności śmierci 30-latka zostaną wyjaśnione szybko i transparentnie: w dwa dni przesłuchano wszystkich uczestników i świadków feralnej interwencji, a śledztwo przejęła z krotoszyńskiej jednostki Prokuratura Okręgowa w Ostrowie Wlkp. Jednak po kilku dniach zdumieni rodzice przeczytali na lokalnych portalach informacje o okolicznościach śmierci syna. Wynikało z nich, że agresywny, naćpany mężczyzna został obezwładniony przez policjantów, a „po podaniu zastrzyku przez ratowników” stracił przytomność i „mimo długotrwałej reanimacji” zmarł. Piotr Szczepaniak, oficer prasowy krotoszyńskiej komendy, nagrał oświadczenie na temat interwencji policyjną kamerką i rozesłał je do redakcji. Wynikało z niego również, że w ciągu zaledwie kilku dni policja zdążyła przeprowadzić wewnętrzne postępowanie i uznać, że „funkcjonariusze działali zgodnie z prawem i procedurami”. – Słowem: nic się nie stało, a jeśli ktoś zawinił, to ratownicy – podsumowuje matka zmarłego Tomasza.
W stronę umorzenia?
Adwokat Łukasz Krzyżanowski, jeden z dwóch pełnomocników rodziców zmarłego, porównuje sprawę interwencji w domu na obrzeżach Krotoszyna do głośnej sprawy śmierci George’a Floyda w USA. – Tu i tam ofiara nie była święta, tu i tam mieliśmy do czynienia z policjantami działającymi pod presją sytuacji. W naszej sprawie – podobnie jak w tamtej – nikt nie zakłada, że policjanci działali w celu pozbawienia kogoś życia. Śmierć nastąpiła nieumyślnie, w wyniku błędu.
Mec. Krzyżanowski wie więcej, bo jako adwokat rodziny miał dostęp do wszystkich złożonych w tej sprawie zeznań, ale obowiązuje go tajemnica śledztwa. – Mogę tylko powiedzieć, że zeznania ratowników medycznych są szokujące i stoją w sprzeczności z tym, co mówią policjanci – ucina.
Od śmierci mężczyzny minęły blisko trzy miesiące, lecz śledczy prowadzący postępowanie w sprawie „nieumyślnego spowodowania śmierci” wciąż nie znają przyczyny zgonu 30-latka. – Opierając się na obrazie sekcji zwłok, biegli nie mogli sformułować jednoznacznych wniosków. Zastrzegli, że wyciągną je po przeprowadzeniu dodatkowych badań krwi, moczu i ośmiu wycinków organów zmarłego. Z doświadczenia wiemy, że na te wyniki będziemy jeszcze czekać do kilku miesięcy – informuje Maciej Meller z ostrowskiej prokuratury. – Dopiero wtedy prokurator zdecyduje, czy i komu postawić ewentualne zarzuty.
– W tak długim oczekiwaniu na wyniki badań w Polsce nie ma nic dziwnego, ale nie wiem, czemu policja już uznała, że wina nie leży po ich stronie – ripostuje mec. Krzyżanowski i dodaje, że prowadząca śledztwo prokurator zasugerowała mu w bezpośredniej rozmowie, że jej zdaniem sprawa może zmierzać w kierunku umorzenia. – Niczego nie przesądzam, ale niezwykle ważne jest to, kim będzie oceniający wyniki biegły. Może przecież uznać, że do śmierci przyczynił się zażyty wcześniej przez mężczyznę dopalacz – podsumowuje adwokat.
Choć dyrekcja krotoszyńskiego pogotowia ratunkowego milczy w tej sprawie, nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że nagłośnione przez media oświadczenie rzecznika komendy powiatowej było „strzałem we własne kolano”. Ratownicy uznali je bowiem za stwierdzenie ich winy. Podczas składanych już dwukrotnie w prokuraturze zeznań członkowie zespołu ratunkowego potwierdzili, że robili zastrzyk „nieżywemu człowiekowi”, i opowiedzieli o porozumiewawczym kopnięciu przez policjanta.
Czterej policjanci, którzy w marcu przyjechali do domu państwa Osińskich, mają od 22 do 24 lat i nadal pracują w krotoszyńskiej komendzie. Udało mi się dodzwonić do dwóch z nich, ale żaden nie chciał rozmawiać.
Obezwładniono w wyniku ataku
Policja zmieniła dziś oficjalną wersję wydarzeń. – 30-latek od początku był agresywny, ale kiedy zaatakował jednego z policjantów, zdecydowano o obezwładnieniu go, m.in. za pomocą kajdanek – mówi Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej komendy wojewódzkiej.
W nagranym przez oficera prasowego z Krotoszyna oświadczeniu o żadnym ataku na funkcjonariusza nie ma mowy. Dopytuję więc, czy nie wydaje mu się dziwne, że do wybuchu agresji mężczyzny doszło akurat w ciągu niespełna minuty, gdy w pokoju nie było nikogo prócz policjantów i ofiary? – Nie znam takich szczegółów, nie mogę się do nich odnieść – ucina rzecznik Borowiak.
Iwona Osińska kazała mężowi na wszelki wypadek omijać położoną opodal ich domu stację, na której zazwyczaj tankują paliwo. – Policjanci przyjeżdżają tam często na kawę, a lepiej, żebyśmy tych twarzy ponownie nie widzieli – tłumaczy.