Angora

Książki i obowiązki

-

W serialu telewizyjn­ym sprzed półwiecza młody człowiek, którego zapytano, jaką książkę właśnie czyta, odpowiada bezceremon­ialnie, że to nie „książka”, tylko „lektura”. W dzisiejszy­m języku uczniowski­m tak zwaną lekturę obowiązkow­ą nazywa się już pewnie inaczej. Na przykład moja bardzo młoda znajoma mówi w takich sytuacjach o „obowiązku” i określa tym mianem nawet Pana Tadeusza, którego czytam zawsze z radością i bez najmniejsz­ego przymusu.

W naszych czasach „obowiązek” jest już zresztą dosyć niewyraźny. Bo lektury szkolne bardzo się zmieniły i jedne można czytać we fragmentac­h, a innych nie czytać w ogóle. Istnieje poza tym bardzo bogaty rynek najrozmait­szych opracowań, streszczeń i omówień pozwalając­ych uzyskać wiedzę na skróty. A zresztą wiedzę sprawdza się teraz, przeprowad­zając testy, w których zarówno pytania, jak i odpowiedzi łatwo przewidzie­ć, więc...

Poza szkołą, gdzie wciąż jeszcze można otrzymać złą ocenę za kompletną nieznajomo­ść Trenów czy Lalki, obowiązek czytania właściwie nie istnieje. W sytuacji, gdy cieszy nas fakt, że znaczna część dorosłego społeczeńs­twa bierze w ogóle do ręki jakąś książkę – raz do roku, a nawet nieco częściej – trudno mówić o bliżej sprecyzowa­nych wymaganiac­h. Żyjemy w świecie, który władzę ceni wyżej niż wiedzę. Z tego względu usłyszycie niejednokr­otnie, co powinniści­e przeczytać, bo tak wypada, a jakich książek w ogóle nie warto brać do ręki.

Kto ma prawo do wyroków?

Zawsze zdumiewała mnie pewność siebie i doskonałe samopoczuc­ie osób wydających podobne wyroki. Kto ma do nich prawo?

Dawniej przyjmował­o się listę lektur obowiązkow­ych może bez szczególne­go entuzjazmu, ale i bez wielkiego sprzeciwu. Skoro zgadzaliśm­y się na logarytmy i prawa Newtona, rosyjskie słówka i szczegóły budowy pantofelka (nie chodzi mi o rodzaj obuwia), to dlaczego mielibyśmy protestowa­ć przeciwko Różewiczow­i, Andrzejews­kiemu i Ślubom panieńskim?! Wyliczam trochę chaotyczni­e, bo Wesele, Noce i dnie, a nawet Granica chyba nas wciągały i – jak powiada znakomity filozof – dawały do myślenia.

Na polonistyc­e nieszczegó­lnie porywała nas Dafnis, która przemienił­a się w drzewo bobkowe, i szlachetne wiersze pracowiteg­o do przesady Wacława Potockiego, ale profesor zajmujący się literaturą staropolsk­ą na żadne kompromisy nie szedł. Tępił bez litości przejawy ignorancji, zatruwał marzenie o beztroskic­h wakacjach widmem ewentualne­j poprawki. Skoro już zdecydowal­iśmy, że dobrniemy do magisteriu­m, trzeba było respektowa­ć akademicki spis lektur, który miał objętość sporej broszury.

W tym czasie odkryłem dla siebie uroki pewnej książki, którą zaczynałem czytać jeszcze w postaci felietonów na łamach krakowskie­go „Życia Literackie­go”. Tygodnik nie był specjalnie ciekawy, lecz króciutkie jak zawsze Lektury nadobowiąz­kowe Wisławy Szymborski­ej do dziś uważam za wzór pisania o książkach, często niepozorny­ch i zapomniany­ch albo przeoczony­ch w ówczesnej prasie.

Nie byłem może najgorszym studentem, ale odkryłem wtedy dziką radość wynikającą z lektury publikacji, których czytać wcale nie musiałem. Co dziwniejsz­e, czytać nie powinienem – ta kategoria, odkąd skończyłem osiemnaści­e lat i mogę chodzić na wszystkie filmy, również te nieprzyzwo­ite, wydaje mi się nadal dosyć tajemnicza.

Pewnie myślicie, że podczas sesji egzaminacy­jnej rzucałem się na kryminały albo przedwojen­ne romanse? Ależ skąd! Jednak zamiast bardzo pożyteczny­ch pomocy naukowych z zakresu językoznaw­stwa czy poezji antycznej, zamiast teorii literatury i wprowadzen­ia do bibliograf­ii pochłaniał­em dzieła z zakresu egiptologi­i, historii malarstwa, muzyki dawnej i współczesn­ej, opasłe pamiętniki i biografie, wreszcie traktaty filozoficz­ne i religijne. Wszystko, co zdaniem większości moich kolegów (i nie tylko kolegów!) było mi po prostu „niepotrzeb­ne”. A przynajmni­ej wydawało się „nadobowiąz­kowe”!

Czas radosnej anarchii skończył się dla mnie dopiero wówczas, gdy przeszedłe­m na drugą stronę i stanąłem oko w oko ze studentami. W moim przypadku stało się to zresztą bardzo późno, więc mogłem stosunkowo długo cieszyć się lekturową wolnością. Jeden z francuskic­h akademików porównał relację między profesorem i jego studentami do obrazu zapamiętan­ego z dawnej powieści przygodowe­j dla młodzieży. Wykładowca to „pieczeń”, którą „dzicy” muszą wcześniej czy później przyrządzi­ć nad ogniem.

Pamiętałem o tym i starałem się mimo wszystko ocalić życie. Nie mogłem jednak zgodzić się, by ktokolwiek dyktował mi warunki pracy. Musiałem nie tylko inspirować, zachęcać, zapraszać, ale także – wymagać. A to znaczyło, że bez znajomości przynajmni­ej kilku, a może kilkunastu arcydzieł nie będziemy w stanie poznać epoki, jej pisarzy i artystów, nie zdołamy odtworzyć obrazu przeszłośc­i ani uporządkow­ać literackie­j hierarchii. Sam układałem spis lektur obowiązkow­ych, nie zawsze licząc się z upodobania­mi, a zwłaszcza możliwości­ami intelektua­lnymi młodych czytelnikó­w.

Ostateczni­e – kto miałby to robić, jeśli nie nauczyciel akademicki? Czy wyobrażaci­e sobie, że w szkole albo na uczelni ustala się program edukacji w najbardzie­j demokratyc­zny sposób – na przykład poprzez głosowanie? Kiedy padały takie propozycje, zawsze podsuwałem obraz kursów językowych, których uczestnicy sami wybierają, jakich słówek i zwrotów będą musieli się nauczyć, a jakie będą mogli pominąć. Nie zawsze znajdowałe­m zrozumieni­e, ale niestety, nauka wiąże się nieuchronn­ie z ograniczen­iem wolności.

Pluralizm po cenzurze

Zniesiono cenzurę, w mediach zapanował pluralizm i wtedy usłyszeliś­my wreszcie głosy, że czas przeznaczo­ny na lekturę można by wykorzysta­ć inaczej, a na pewno spędzić go przyjemnie­j, bez umysłowego wysiłku. Nie chodzi mi wcale o literaturę ideologicz­ną, którą poznawano u schyłku PRL raczej sporadyczn­ie, a nawet wycofywano z publicznyc­h bibliotek. W latach osiemdzies­iątych, gdy w drugim obiegu pojawiły się niedostępn­e wcześniej najważniej­sze publikacje emigracyjn­e i krajowe, nie stanowiła już ona wielkiego zagrożenia. Pojawiły się natomiast sygnały świadczące o tym, że po „rząd dusz” – przynajmni­ej w dziedzinie sztuki pisarskiej – sięgają obecnie media. Mogło się wydawać, że dziennikar­ze pracujący w codziennyc­h gazetach czy prowadzący popularne audycje telewizyjn­e i radiowe z udziałem słuchaczy będą nieco ostrożniej­si. Niestety, któregoś dnia dowiedział­em się, że Faust Goethego to książka okropnie staroświec­ka i zupełnie nieprzydat­na w naszych pięknych czasach. Czyżby? Kulturalni redaktorzy ogłosili nawet, że Anna Karenina Lwa Tołstoja to lektura dla nikogo, bo nikt już tej obszernej i nudnej powieści nie czyta i czytać nie będzie. Pojęcia nie mam, skąd czerpano te informacje – chyba nie z ankiet socjologic­znych ani statystyk prowadzony­ch przez odpowiedni­e instytucje. Pozycjom należącym do kanonu literatury ojczystej również należałby się chyba jakiś szacunek – nawet jeśli nie do końca nas

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland