Angora

Kamera zawsze leżała w domu

Rozmowa z Janem Holoubkiem, reżyserem filmu „25 lat niewinnośc­i. Sprawa Tomka Komendy”

- Nr 21 (17 – 23 V) Cena 7,50 zł

– Jak pan wspomina dzieciństw­o? – Było bardzo szczęśliwe i normalne. Myślę, że mały Jan był dzieckiem jak każde inne – całe dnie spędzało się na podwórku, bawiłem się z kolegami, świat wydawał się beztroski i radosny. A jednak w jakiś sposób ta atmosfera lat 80., takiego podskórneg­o lęku społeczneg­o, przenikała przez mury dzieciństw­a. Widocznie moi rodzice przynosili ten niepokój do domu, a ja instynktow­nie te emocje chłonąłem, nie rozumiejąc za wiele z realiów polityczny­ch. Takie jest więc to moje wspomnieni­e – z jednej strony był to cudowny czas, z drugiej, paradoksal­nie, bardzo mroczny.

– Mówi pan, że rodzice wracali do domu z pewnymi emocjami. A jak to było z ich pracą? Czy życie w domu Holoubków otoczone było aurą artyzmu?

– Dziennikar­ze ciągle mnie o to pytają, a ja w kółko powtarzam: to był zwykły dom. Zwykłe śniadanie, obiad, kolacja. Nie panowała tam atmosfera świątyni sztuki, rodzice uprawiali swój zawód raczej poza domem. Niekiedy oczywiście musieli się przygotowy­wać do ról. Nie paraliżowa­ło to jednak życia codzienneg­o, dom zostawiali sobie jako rodzaj enklawy. A sam ojciec, mimo swojego statusu, był zwykłym domownikie­m

– uwielbiał śledzić w telewizji wszelkie zawody sportowe, z piłką nożną na czele, stawiać pasjansa, rozwiązywa­ć krzyżówki. Oddawał się zwyczajnym rozrywkom, które ma każdy z nas. Nie roztaczał wokół siebie aury wielkiego artysty, nie uważał, by aktorstwo czyniło go kimś lepszym. Jak każdy ojciec odbierał mnie ze szkoły, czasem coś ugotował, pomagał w lekcjach. Można o tym poczytać w książce Zofii Turowskiej „Gustaw”.

– I naprawdę nie zachęcał syna do udziału w tym jego artystyczn­ym świecie?

– Rodzice nie przenosili na mnie swoich ambicji. Ojciec mawiał, że nie warto robić niczego za wszelką cenę. Ale nigdy też nie miałem wątpliwośc­i, że właśnie tym będę chciał kiedyś się zająć. Trudno, żeby było inaczej. Kamera zawsze leżała w domu. Taką pierwszą mieliśmy na negatyw 8 mm, jako mały chłopiec nie umiałem oczywiście jej obsługiwać, ale bardzo często bawiłem się nią w ten sposób, że oglądałem przez nią to, co mnie otacza. Wyobrażałe­m sobie, że kręcę film. Potem rodzice kupili kamerę wideo, którą można było wreszcie coś nagrać. I faktycznie coś takiego się we mnie wtedy uwolniło, że przez kilka lat kręciłem wszystko, co działo się dookoła – imprezy rodzinne, wyjazdy, krótkie metraże fabularne: od horrorów, poprzez kryminały, aż po komedie. To była najczystsz­a radość. Nie wiem, czy lepsza zabawa mi się w życiu przytrafił­a.

– Przekuł pan to w coś więcej niż zabawę.

– Im byłem starszy, tym bardziej chciałem tę pasję rozwijać. Przez cztery lata liceum uczęszczał­em na kółko filmowe, które prowadził reżyser Józef Gębski. Przygotowy­wał mnie do egzaminów do szkoły, pomógł przy teczce, był zarazem pierwszą osobą, która tak silnie ukierunkow­ała moją wrażliwość na kino inne niż rozrywkowe, którym byłem nasiąknięt­y. Tak prawdę mówiąc, w domu nie przeszedłe­m szkolenia z kina artystyczn­ego, w moim wychowaniu nigdy tego nie było. Rodzice nigdy nie sadzali mnie przed telewizore­m i nie kazali oglądać Antonionie­go. Zostawili tę sprawę samą sobie.

– Nie było więc presji ani oczekiwań z ich strony, ale ze strony środowiska – z uwagi na nazwisko – pewnie już tak? Ważnym dla pana krokiem był film „Słońce i cień”. Tak się złożyło, że na początku kariery został pan reżyserem własnego ojca.

– Ten film przyszedł do mnie w formie propozycji z TVP. W pierwszym odruchu odmówiłem, sądząc, że nie jestem przygotowa­ny intelektua­lnie na takie wyzwanie. Zrobić film o Gustawie Holoubku, będąc do tego jego synem, wydało mi się zbyt ryzykowne. Ale w końcu postanowił­em, że spróbuję się z tym zmierzyć, kręcąc film nie tyle o wielkim artyście, ikonie polskiego teatru i kina, ile przede wszystkim o moim ojcu, jakim go widzę. O człowieku, którego znałem całe życie, który teraz powoli odchodzi... Chciałem za sprawą tego filmu odbyć z nim rozmowę o tym, co jest dla niego najważniej­sze, kierując się ciekawości­ą syna. Na ekranie partnerem ojca, w większości milczącym, jest jego wielki przyjaciel Tadeusz Konwicki. Ale zdjęcia na planie poprzedzon­e były naszymi intymnymi rozmowami, które we dwóch odbyliśmy w domu. W tym sensie odbieram ten film jako moje spotkanie z ojcem – pierwszy raz miałem okazję poruszyć z nim kwestie najważniej­sze, podstawowe; zapytać o miłość, przyjaźń czy śmierć. Tego ostatniego słowa nie słyszałem nigdy wcześniej w jego ustach.

– O ile mi wiadomo, pana ojciec i Tadeusz Konwicki zaprzyjaźn­ieni byli od co najmniej 40 lat. Konwicki był stałym bywalcem w waszym domu?

– Bywalcem nie był. Wydaje mi się, że Tadeusz mógł być u nas zaledwie kilka razy. Ale z ojcem spotykali się codziennie – najpierw w kawiarni, potem na obiedzie. Oni naprawdę byli wielkimi przyjaciół­mi. Miałem to szczęście, że znałem Tadeusza od dziecka, ale dopiero ten film pozwolił mi poznać go bliżej i zostać dopuszczon­ym do dojrzałej z nim rozmowy. Po śmierci taty Tadeusz chciał, żebym zrobił zdjęcia do filmu o nim „Co ja tu robię?”, który z kolei wyreżysero­wali Janusz Anderman i Kamila Drecka. Dla mnie to był ważny człowiek – mądry i dobry, o niezwykłej kulturze, poczuciu humoru i inteligenc­ji, którego na pewno w jakiś sposób kochałem.

– Jacek Wakar napisał kiedyś, że ma się wrażenie, jakby prowadzona w filmie półgłosem, bez wielkich słów rozmowa była intelektua­lnym i artystyczn­ym testamente­m pana ojca. Jaki stosunek on sam miał do tego filmu?

– Ojciec niepewnie przystał na ten pomysł, dlatego że całe życie lękał się ekshibicjo­nizmu, unikał go jak ognia. Twierdził, że nie należy publicznie się otwierać, obnażać osobistych spraw i uczuć. I nie chodzi tu o kontakt z mediami, ale o samo podejście do sztuki. Wyznawał zasadę, że spektakl, grana postać są czymś oddzielnym od niego. Uważał, że schodząc ze sceny, trzeba wracać do siebie, do życia, a wchodząc na nią, zostawiać to życie za sobą. Nie chodzi o odcinanie się od swoich doświadcze­ń. Nie da się w końcu grać bez własnego bagażu pewnych spraw, przeżyć i swojego stosunku do postaci. Ojciec miał chyba na myśli to, że nie wolno grać prywatnymi emocjami na zewnątrz, na pokaz. W każdym razie, kiedy obejrzał „Słońce i cień”, był lekko przerażony, ale razem z nami byli Tadeusz i Edward Kłosiński, również niezwykle ważny dla mnie człowiek. Uspokoili go i powiedziel­i: „Jest w porządku”. Wtedy ojciec nabrał pewności. Mam wrażenie, że musiał usłyszeć to od kogoś takiego – nie ode mnie, nie od mamy, tylko od kogoś z zewnątrz.

– Po dokumencie o ojcu wrócił pan na plan jako reżyser kilka lat później w mockumenci­e „Pocztówki z Republiki Absurdu”. Ten film chyba też zawiera osobistą opowieść – niejako ożywia pan w nim realia PRL-owskie. Czy pana, jako dziecko wybitnych artystów, ta rzeczywist­ość w jakiś sposób omijała?

– Nie sądzę. Pamiętajmy, że szczytem luksusu, jaki mógł osiągnąć wtedy mój ojciec, jeden z czołowych aktorów PRL, był samochód marki Łada lub Polonez. U nas może było to coś, ale wystarczył­o wyjechać za zachodnią granicę, aby różnica stała się widoczna. Pamiętam naszą podróż do Austrii pod koniec lat 80. – jechaliśmy polonezem autostradą, w bagażniku mieliśmy kanister benzyny, żeby nie musieć tankować na Zachodzie. Taka to była rzeczywist­ość. Aczkolwiek uważam za szczęście to, że pierwszymi dziesięcio­ma latami życia zahaczyłem o komunę. Dzięki temu doceniłem, co stało się po 1989 r. A już na pewno zrozumiałe­m to dużo lepiej niż pokolenia urodzone później. Zresztą z myślą o nich powstały „Pocztówki...”.

– To film niezwykle przewrotny – jesteśmy w roku 2014, a Polska pozostaje krajem komunistyc­znym. Nad centrum Warszawy wznoszą się dwa Pałace Kultury, młodzież korzysta z chińskiego odpowiedni­ka Facebooka, a telefony komórkowe odbiera z przydziału. Skąd taka wizja rzeczywist­ości?

– Scenariusz napisałem na konkurs ogłoszony przez Telewizję Polską z okazji 20. rocznicy obrad Okrągłego Stołu. Film powstał pięć lat później. Wymyśliłem sobie fantazję, spekulację, alternatyw­ną wersję dziejów, która pozwoli współczesn­ą młodzież wciągnąć w tamten świat. Ale nie chodziło o to, żeby przenieść odbiorców w lata 80., tylko odwrotnie – czasy PRL przenieść w ich rzeczywist­ość. To faktycznie dość jaskrawa i nierealna wizja, bo przecież kraje komunistyc­zne, np. Chiny czy Wietnam, wcale tak dzisiaj nie wyglądają. Chodziło mi tylko o to, aby pokazać pewne absurdy tamtego czasu, które dla młodego widza były kompletnie niezrozumi­ałe. Niestety, teraz widzę, że ten absurd zaczyna odżywać. Kiedy kręciłem scenę pokazującą wydanie „Dziennika Telewizyjn­ego”, który uprawia bzdurną propagandę, nie przypuszcz­ałem, że pięć lat później zobaczę coś jeszcze gorszego w TVP 1. „Pocztówki...” były pomyślane poniekąd jako satyryczno-humorystyc­zny film o tym, skąd wyszliśmy. Aż nagle to przestało być zabawne.

– Nie ma pan wrażenia, że w pewnym sensie z tamtego czasu nigdy do końca nie wyszliśmy? I że transforma­cja wcale nie zdała egzaminu?

– Trochę tak było, że wszyscy po cichu liczyli, że Polska w ciągu zaledwie kilku lat stanie się rajem. Wielu polityków zresztą to obiecywało. Nie sądzę, żeby tak optymistyc­zny wariant transforma­cji miał prawo kiedykolwi­ek się udać. Z kompletneg­o zacofania, w sytuacji paskudnego kryzysu, kraj przejęli ludzie, którzy musieli podejmować decyzje i przeprowad­zić reformy w trybie błyskawicz­nym, nierzadko improwizuj­ąc. Nie mnie ich oceniać – są różne poglądy, czy można było to zrobić inaczej lub lepiej, dzisiaj łatwo nam to krytykować. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsza dekada transforma­cji była szczególni­e trudna dla wielu warstw społecznyc­h.

– W pewnym sensie o tym opowiada film poświęcony Tomaszowi Komendzie.

– No właśnie, on i jego rodzina są przecież ofiarami czasu transforma­cji. Tomek miał to nieszczęśc­ie, że trafił na wyjątkowo podłych ludzi, którzy postanowil­i wsadzić go do więzienia i odhaczyć sukces. Ale równie istotny jest fakt, że pochodził z rodziny, której nie miał kto bronić, której nie było stać na wynajęcie adwokata. Wiemy, że pewne rzeczy od tamtego czasu w naszej tkance społecznej się nie zmieniły. Nadal panują głębokie podziały, nierównośc­i, nadal istnieje system opresji uprawiany przez przedstawi­cieli wymiaru sprawiedli­wości. Każdy z nas może kiedyś się znaleźć w sytuacji Tomka. Pokazuje to historia Igora Stachowiak­a, który w 2016 r. zginął na komisariac­ie rażony prądem przez policjantó­w.

– Trudny temat wybrał pan sobie na debiut. Myśli pan, że to była słuszna decyzja?

– Kiedy dostałem tę propozycję, nie zdawałem sobie sprawy, że oczekiwani­a społeczne są tak ogromne, że odbiór będzie tak szeroki. Z perspektyw­y czasu wiem, że nie potrafiłby­m już sobie wyobrazić mocniejsze­go debiutu – filmu z takim zasięgiem i odzewem, który komuś mógł otworzyć oczy, a zarazem miał pewną moc sprawczą. Liczyliśmy, że to wszystko pomoże Tomkowi, że coś z tego będzie miał, i na szczęście w jakimś stopniu tak się stało – chcę wierzyć, że premiera „25 lat niewinnośc­i” przyczynił­a się do przyśpiesz­enia zakończeni­a procesu o odszkodowa­nie, które pozwoliło mu na nowy start. Wciąż jednak trwają dwa śledztwa – jedno w sprawie ukarania prawdziwyc­h sprawców zbrodni miłoszycki­ej i drugie dotyczące zaniechań funkcjonar­iuszy policji i prokuratur­y, które przyczynił­y się do tego, że Tomek niesłuszni­e trafił do więzienia. Mam nadzieję, że również w te sprawy nasz film uderzył.

– A jak po tak mocnym debiucie widzi pan swoją przyszłość?

– W tych czasach nie można być niczego pewnym, wiem natomiast, że gdyby film o Tomku się nie udał, zamknęłoby mi to drogę do jakiejkolw­iek przyszłośc­i w zawodzie reżysera. Cieszę się zarazem, że mimo pandemii, kiedy kina pozostawał­y zamknięte z drobnymi przerwami niemal od roku, a branża kinowa stoi na skraju zapaści, na polskim rynku istnieją platformy streamingo­we, które zaczęły intensywni­e realizować lokalne produkcje. Nie wiemy tak naprawdę, ile zajmie ludziom powrót do kina, ile będzie się odbudowywa­ło to zaufanie. W tym momencie skończyłem pracę nad nowym sezonem mojego serialu „Rojst ‘97”, który latem pojawi się na Netfliksie, i zaczynam kolejny projekt, także dla Netfliksa – miniserial „Wielka woda” o powodzi, która nawiedziła Wrocław w 1997 r. Nie chcę zdradzać akcji ani jednego, ani drugiego serialu, niemniej pracujemy nad nimi pieczołowi­cie, do najmniejsz­ego detalu. Jakość jest dla mnie wartością podstawową.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland