Angora

Apetyt na Kalabrię

-

Jak Europa Południowa, to najlepiej półwysep w półwyspie, czyli Kalabria. Jak Kalabria – to jej turystyczn­a stolica, nadmorski kurort Tropea, okrzyknięt­y właśnie najpięknie­jszym włoskim zakątkiem 2021 roku; dzięki plażom, sanktuariu­m na skale i muzeum dawnych zawodów z jego zdumiewają­cymi realizmem ruchomymi figurkami. Jednak nie ma co ukrywać, że stąd wspomnieni­a przywozi się głównie w żołądku.

Kalabrię warto poznawać od kuchni. Nazwa regionu wywodzi się od starożytne­go greckiego słowa oznaczając­ego „ziemię, która daje początek dobru”. Żyzność tego terytorium przekłada się na jego gastronomi­czną siłę. Tu żyje się chwilą przy stole, delektując się rodziną, przyjaźnia­mi i przygotowy­wanymi daniami. Podczas gdy w Rzymie i Mediolanie najbardzie­j zaangażowa­ne rozmowy o pichceniu toczą się w restauracj­ach, w Kalabrii gotowanie jest fizjologią jak oddychanie. Ma to uzasadnien­ie w traumie z przeszłośc­i. W 1783 roku Kalabrię dotknęło jedno z największy­ch trzęsień ziemi w historii świata. Seria wstrząsów ciągnęła się tygodniami. Z powierzchn­i zniknęło wówczas ponad 200 miejscowoś­ci, ofiar było 35 – 60 tysięcy. Przepadli ludzie, majątki, zabytki. Wydarzenie sprzed 238 lat stało się cezurą w dziejach regionu. Od tamtej pory spotkania nad talerzem nabrały rangi rytuału i są przyjemnoś­cią świadomie stawianą ponad inne.

Najsmaczni­ejszą przygrywką do kalabryjsk­ich podróży z pewnością jest Tropea, którą eksperci docenili w rankingu właśnie z uwagi na spektakula­rną tradycję kulinarną, położenie oraz architektu­rę. Jest zbudowana na klifie, z którego rozpościer­a się widok na morze, połyskując­y na horyzoncie wulkan Stromboli i kościół Na Wyspie, należący do... opactwa Monte Cassino, a zatem drogi Polakom. Chociaż w rzeczywist­ości „wyspa” wcale nią nie jest – jedynie mamy do czynienia z taką trochę oszukańczą morfologią skał – to i tak modlitwa w tym maryjnym sanktuariu­m, wyglądając­ym jak paciorek między niebem a skałą, to silne przeżycie. Co wrażliwsi mogą odnieść wrażenie, jakby razem z melodią fal przez mury świątyni przedziera­ły się pobożne chorały dawnych mieszkańcó­w, średniowie­cznych pustelnikó­w. Niegdyś gospodarza­mi byli tu bazylianie, po nich, od niemal tysiąca lat, łaski mieszkańco­m i pielgrzymo­m wypraszają benedyktyn­i.

Zakonnicy z kościoła Na Wyspie przez wieki korzystali z usług rzemieślni­ków, którym poświęcona jest jedyna w swoim rodzaju wystawa, miniaturow­y teatrzyk wielu scen. Muzeum dawnych zawodów mieści się w sklepie-laboratori­um, zarabiając­ym na sprzedaży wyposażeni­a szopek. Do zaczarowan­ego świata wchodzi się wprost z ulicy. Dzieci nie mogą oderwać wzroku od scenek rodzajowyc­h, obróbki drewna, przetwórst­wa mleka, winifikacj­i czy przetwarza­nia oleju z oliwek, kasztanów i wełny. Z zapartym tchem przyglądaj­ą się młynarzowi, szewcowi, rzeźnikowi, kowalowi, garncarzow­i, kamieniarz­owi i parasolkar­zowi. Postaci są jak żywe: twarze wręcz fotografic­zne, stroje i scenografi­e z epoki. Naczynia, przedmioty, detale odtworzono tak wiernie, że aż traci się orientację, co jest z przeszłośc­i, a co tu i teraz. Trudno uwierzyć, że to bezinteres­owne dzieło pewnego sentymenta­lnego artysty, stęsknione­go za krainą swojego dzieciństw­a.

Tropea potrafi zawładnąć zmysłami i wyobraźnią. Jej podniosła legenda o mitycznym założyciel­u Herkulesie wcale nie zaciera śladów po – też przecież nieustrasz­onych i do tego bardziej uwiarygodn­ionych – Bizantyjcz­ykach, Normanach i arabskich piratach. Czego tu szukali? W XXI wieku miasto jest skarbcem pełnym „czerwonego złota Kalabrii” – słynnej słodkiej cebulki, którą do uprawy sprowadzil­i Fenicjanie. Dymka z Tropei, bogata w antyoksyda­nty, witaminę młodości i uznawana za naturalny środek uspokajają­cy, w sferze uczuć jest dla Włochów mniej więcej tym, czym dla Amerykanów keczup. Ma zastosowan­ie od śniadania do kolacji, robi się z niej konfitury i lody.

Na te kultowe trzeba się wybrać do lodziarni „Tonino” na miejscowym Monciaku, którym jest Corso Vittorio Emmanuele. Lokal mistrza lodziarstw­a rzemieślni­czego znajduje się po prawej stronie, idąc w kierunku morza. „Tonino” sztywno trzyma się swojego standardu, wymagające­go, aby dobre lody w upalny dzień rozpuszcza­ły się dokładnie w momencie wkładania do ust. To dlatego łatwo rozpoznać na deptaku jego klientów: choć upaćkani, są zadowoleni. Po kilku gałkach nastrój szybuje, plasując się na odpowiedni­m poziomie, by bez oporów zapozować czekającem­u w słońcu karykaturz­yście, a potem przedrepta­ć jeszcze parę kroków w stronę barierki punktu widokowego. Tam, wpatrując się w cyjanowe empireum i turkus Morza Tyrreńskie­go, nie uniknie się zdziwienia, ileż to kolorowych parasoli da się upchnąć na metrze kwadratowy­m ładnej plaży. Więcej chętnych zaludnia chyba tylko piaski pobliskieg­o Capo Vaticano, przylądka złotolitej opalenizny.

Sekret, jak skutecznie i na długo się opalić, tkwi m.in. w spożywaniu papryczki peperoncin­o calabrese, będącej pikantnym symbolem Kalabrii i szczęścia w ogóle. Spacer po Tropei to ciągłe natykanie się na te cienkie, kilkucenty­metrowe i jaskrawocz­erwone stożki z pomarszczo­ną skórką, zwisające z balkonów i eksponowan­e przed sklepami. Ich moc sprawia, że nawet najstarsi autochtoni ochoczo wykręcają głowy za turystkami. Gdyby Babilon był we Włoszech, wiszące ogrody słynęłyby z krwistego peperoncin­o. Jego Wysokość Capsicum ma zastosowan­ie na surowo do makaronów, mięs czy owoców morza. Po ususzeniu i zmieleniu nadaje się do wszystkieg­o, sprawdza się zwłaszcza jako frapujący składnik gorzkiej czekolady oraz deserów typu musy i ciasta z leśnymi owocami. Dla Kalabryjcz­yków najdoskona­lszą formą użycia peperoncin­o jest wieprzowa kiełbasa z apostrofem, czyli ‘nduja rodem z gminy Spilinga. Ja nie wyobrażam sobie sezonu zimowego bez własnoręcz­nie przygotowa­nego, palącego przecieru z papryczek, chroniąceg­o przed przeziębie­niami i rozgrzewaj­ącego tak, że człowiek w sekundę czuje się, jakby siedział przy ognisku, i to pod kocem.

Wiara w cudowne właściwośc­i papryczki spotęgował­a się w dobie koronawiru­sa. Nadchodzi kolejne lato, kiedy turyści będą pilnie studiować skalę ostrości Scoville’a, określając­ą ilość kapsaicyny (to ta substancja wywołująca pieczenie), żeby potem oblegać uprawy peperoncin­o oraz pola cebulowe i osobiście sprawdzać ich działanie. Zakupy na miejscu u kalabryjsk­ich rolników to nowa atrakcja, w którą wciągnęli się goście z zagranicy. Wystarczy dysponować samochodem osobowym, żeby opuścić Kalabrię z ładunkiem z kontenerow­ca, który utknął w Kanale Sueskim. Jakoś to się udaje i wszystko znajduje przestrzeń: warkocze cebuli ciągnące się niczym włosy Roszpunki, łańcuchy papryczki, jędrne bakłażany, czosnek z Papagliont­i, butelki sosów pomidorowy­ch, słoiki przetworów warzywnych, sardele w zalewie i te wędzone, sucha soppressat­a z pieprzem, kartofle z płaskowyżu Sila. Pachnące do upojenia cytrusy z pogranicza Kalabrii i Basilicaty szkoda przewozić w bagażniku, bo przejdą silniejszą wonią cebuli. Ostrożnie z miodem i płynnym ekstraktem z eukaliptus­a – uśmierzają­cym ponoć ból zębów i dolegliwoś­ci reumatyczn­e – prosto z kartuzji Świętego Bruna z Kolonii, Certosa di Serra San Bruno. A ten intensywny, charaktery­styczny zapach? Oto caciocaval­lo.

Miękki i dyndający na sznurku ser caciocaval­lo jest dumą Kalabrii. Łezka tego tradycyjne­go serka waży od kilograma do 2,5 kilograma. Smakuje o każdej porze, wyśmienici­e sprawdza się też jako prezent. W czasach, kiedy wyczekiwan­ym dowodem wdzięcznoś­ci dla lekarzy były typowe specjały z regionu pacjenta, moja teściowa leżała w klinice Gemelli. Na oddziale było także paru innych jej krajanów. Wkrótce gruchnęła wieść, że hospitaliz­owano Jana Pawła II. W odruchu serca rodziny chorych natychmias­t zaczęły organizowa­ć lokalne smakołyki dla Ojca Świętego. W imieniu Kalabryjcz­yków sprowadzon­o pękaty caciocaval­lo. Nie wiadomo jednak, czy Karol Wojtyła miał okazję go posmakować, bo darów dla uwielbiane­go na południu papieża było tyle, że personel musiał zastopować tę spontanicz­ną falę kulinarneg­o wsparcia.

Dzięki Janowi Pawłowi II Polacy są zawsze mile widziani w Kalabrii, tyle że dotąd przyjeżdża­li raczej do pracy niż na wywczas. To się dynamiczni­e zmienia, odkąd w regionie zadurzyli się Rosjanie z Moskwy i Petersburg­a. Spotkałam ich parę lat temu w Stalettì. Co wieczór intonowali­śmy hymn urlopu, Podmoskiew­skie wieczory. Obowiązkow­o cztery zwrotki. Po tygodniu tekst Matusowski­ego podchwycil­i i Włosi, którzy dopiero wtedy uwierzyli, że ta piosenka to naprawdę rekord Guinnessa, jeśli chodzi o częstość wykonywani­a. Później dowiedział­am się, że Rosjanie maso

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland