Ubogacanie na metry
Michał Ogórek przeczyta wszystko
Bardzo źle brzmi, że ktoś się wzbogaca, a co innego – jeśli ubogaca. Ubogacanie jako termin quasi-religijny i używany na mszach świętych – w odróżnieniu od chamskiego wzbogacania, podejrzanego i uwikłanego we wszelką możliwą nieczystość – miałoby być jakieś bardziej szlachetne i duchowe. W miarę jak słychać, że biskupi masowo już są zmuszani przez papieża do odubogacania się i przekazywania zgromadzonych dóbr na jakieś wyznaczane im za karę cele, ubogacanie staje się takim samym duchowym przekrętem i powoduje, że w dziedzinach tych nie można już robić niczego z czystym kontem.
Nie tylko więc ze wzbogacania, ale i z ubogacania trzeba się tłumaczyć i przepraszać za nie, a najlepiej stawać na czele walki z tymi przykrymi zjawiskami. Niedoścignionym wzorem jest tu naturalnie premier Morawiecki, który jako jeden z największych krajowych bogaczy wydał im wojnę i prowadzi przeciwko bogactwu – jakie jest jego udziałem – bezpardonową kampanię. W wywiadzie dla Wprost wytknął, że „bogacze nie dokładają się do dróg”: nie wiadomo czemu chodzi za to posypywać głowę popiołem do prasy, zamiast zafundować trochę tego piachu drogownictwu z własnych pieniędzy, co starczyłoby na niejeden kilometr drogi dla bogaczy, jako że Wirtualna Polska oszacowała jego rodzinny majątek na 40 milionów złotych. W prosty sposób – poprzez samego siebie – wciągnąłby bogaczy w budowę dróg, rozwiązując jeden z tych nielicznych problemów, jakie jest w stanie szef rządu w Polsce samodzielnie rozwiązać.
Już stąd widać, że bogaci w Polsce sami nie lubią się za to, że są bogaci. Tak się składa, że kampania przeciwko nim (sami wzięli w niej udział, a nawet ją rozpętali) zbiegła się z opublikowaniem zeznań majątkowych posłów. Europosłanka Szydło swoje półmilionowe dochody skwitowała komentarzem, że zarabia tyle, co wszyscy: jest to twórcze nawiązanie do znanego bon motu Magdaleny Samozwaniec, która na pytanie, ile ma lat, odpowiadała: tyle co wszyscy.
Tak naprawdę z innego jednak powodu niż dochody jest Beata Szydło bogaczką, bo tych – jak wiadomo – poznajemy po tym, że „nie dokładają się do dróg”. W jej przypadku jest to 700-metrowy odcinek ulicy Groblowej w Przecieszynie, na ostatnim 200-metrowym odcinku prowadzący jedynie do jej posesji – do jego budowy za 140 tysięcy złotych Szydło nie dołożyła się już w roku 2016, kiedy była premierem.
Z jej strony nie jest to więc żadne nowobogactwo, bo spełnia wymogi bogacza od pięciu lat.
Kryterium bogatości – oprócz tego, że ktoś taki nie dokłada się do dróg, jakimi jeździ, czasem nawet wyłącznie on – jest w zasadzie jedno: ile posiada domów i mieszkań. Lista nieruchomości nie tylko państwa Morawieckich, ale większości działaczy wszelkich ugrupowań, każe się zastanawiać, jak wiele można się w życiu namieszkać. Uwagę Polityki przyciągnął poseł Gdula z lewicy, który ma cztery mieszkania w różnych miastach, ale zamierza zabronić sobie przemieszczać się po nich, albowiem „zgłosił pomysł wprowadzenia limitów na latanie samolotem celem zmniejszenia śladu węglowego”. Zacieranie śladów jest jego specjalnością.
Mnie samemu kilka lat temu władze Węgorzewa pokazywały z dumą cały półwysep Włodzimierza Czarzastego, którego teraz nie znalazłem w zestawie jego nieruchomości, więc on sam tak się nim nie chwali.
Wyjaśnił się też (chyba) powód frustracji Lecha Wałęsy, który tak zwykł narzekać na status materialny swojej rodziny. Według Wirtualnej Polski syn Wałęsy Jarosław jest „właścicielem dwóch lokali niemieszkalnych (stróżówek) na osiedlu, dokładna wartość tych nieruchomości nie została ujawniona”. Daje to pojęcie, jaka presja posiadania nieruchomości musi panować w tym środowisku, że w ostateczności ci biedniejsi rzucają się i na stróżówki, byle coś mieć.
Według Polityki „w rękach prywatnych znajduje się 85 procent mieszkań w Polsce” (na początku transformacji 35 procent), co nie oznacza bynajmniej, że 85 proc. z nas ma mieszkanie, tylko raczej że mieszkania zaczęły mieć nas jako właścicieli.
Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy zobaczyłem ogłoszenia o amerykańskich domach na sprzedaż, liczonych zawsze w sypialniach. Podawano nie ilość pomieszczeń ani powierzchnię, tylko że dom ma cztery sypialnie. Wyglądało to na jakiś fetysz, bo przecież w domu można sobie zrobić tyle sypialni, ile się da, w ostateczności przerabiając na nie i kuchnie, i suteryny, o ile tak komuś akurat na nich zależy.
W Polsce wszyscy są teraz liczeni w ilościach nie sypialń, ale osobnych mieszkań, nawet tych bez sypialni. Bogactwo zaczyna się od kilku oddzielnych metraży i najlepiej, jeśli nie będzie pomiędzy nimi dróg, których – jak wiadomo – bogacze nie budują.
Z raportu na temat inwestycji nadmorskich, do którego dotarła Polityka, wynika, że już prędzej polskie domy liczy się w łazienkach. W domach stawianych w nadmorskich Dębkach na przykład nie tyle ważne są sypialnie, chociaż w każdym z nich jest kilkanaście (Amerykanie oszaleliby), co łazienki, bo każde najmarniejsze pomieszczenie ma swój punkt sanitarny. Jest to dom zamieniony w jeden wielki kibel: takiego bogactwa nikt się nie spodziewał.