Z wizytownika Andrzeja Bobera
Pół wieku pracy w dziennikarstwie i nie tylko zapisane imionami, nazwiskami i telefonami ludzi... Dzisiaj kolejne osoby, z którymi zetknąłem się osobiście.
Jan Główczyk – z redaktora na czynownika partyjnego
Zanim Jan Główczyk został partyjnym notablem (członek Biura Politycznego PZPR, sekretarz KC), był redaktorem naczelnym „Życia Gospodarczego”, gdzie w 1959 r. rozpoczynałem swoją dziennikarską przygodę. Pracowity, ale też uwielbiał grać w kierki i w pokera, a za kołnierz nie wylewał. Stąd przed godziną 13 wybiegałem z redakcji, bo – takie były czasy – dopiero od 13 można było w sklepie na dole kupić coś mocniejszego. Po latach Główczyk zwariował i przyjął propozycję generała Jaruzelskiego, by zostać wysokim czynownikiem partyjnym.
Wreszcie przyszedł pamiętny 13.12.81 r. – generał ogłosił stan wojenny, a ja wraz z m.in. Maćkiem Wierzyńskim podziękowaliśmy za dalszą pracę w TVP. Po pewnym czasie zadzwoniła z KC PZPR sekretarka towarzysza Główczyka i zaprosiła na rozmowę do szefa. Zjawiłem się więc u Główczyka. Przyjął mnie bez serdeczności, które nam towarzyszyły, gdy graliśmy w kierki w redakcji przy ulicy Hożej 35. Powiedział mi, że Mietek Rakowski, z którym znają się od lat, rozmawiał z nim o mnie. Dalej mi tak zrelacjonował: „Mietek wyczuł, że dalej warto byłoby z tobą rozmawiać, a ponieważ wie, że my się znamy, to zadzwonił i prosił, żebym z tobą pogadał”. Odrzekłem: „Jasiu, dajmy sobie spokój, nie ma o czym gadać. Gdybym wiedział, o co chodzi, tobym z miejsca powiedział ci, że nie ma sensu się spotkać. Ale skoro już tu jestem... Mam znajomą dziennikarkę z Katowic, Ewę Skuratko. Była w katowickiej telewizji, zdolna bardzo, za swoje filmy dostała dwie zagraniczne nagrody. Wyrzucono ją, a ma dziecko na utrzymaniu. Czy ty jako sekretarz mógłbyś jej pomóc?”. On na to: „Nie ma mowy. Ja jestem od innych spraw”. Zobaczyłem innego faceta niż ten, którego znałem. Kiedyś graliśmy z nim i ze Staszkiem Chełstowskim do północy w pokera i zrobiliśmy się strasznie głodni, bo graliśmy o suchym pysku. Janek Główczyk zaproponował, żeby pojechać do niego do domu. Na Grochowie jego żona Elżbieta o godzinie wpół do drugiej w nocy podawała nam jakieś jedzenie i do szóstej rano waliliśmy w karty. Układ był bardzo sympatyczny, koleżeński. A teraz proszę go o sprawę nie moją, a dziewczyny w kłopotach, a ten mnie spuszcza w dwóch zdaniach. To oznacza, że z takim facetem w ogóle nie ma co gadać. O niczym. I tak skończyła się moja znajomość z Janem Główczykiem.
PS On właśnie jako sekretarz KC od propagandy zakazał podawać w mediach informację o katastrofie w Czarnobylu. To było coś strasznego.
Renata Janczura
Zanim trafiłem na Krzyże, spędzałem swoje urlopy w różnych innych miejscowościach mazurskich. Znajomi pytają się: „Co ty widzisz w tych Mazurach?”. Nie odpowiadam nawet; jak tego nie czujesz, to i nie zrozumiesz. I tak trafiłem przed laty do Borowskiego Lasu, niedaleko Mrągowa. To był duży dom jakiegoś banku, tuż nad jeziorem, ładne miejsce do wędkowania i żeglowania. Nic specjalnego nie działo się – ot, jak to na Mazurach: woda, las, woda, las...
Parę tygodni po powrocie zwróciłem uwagę na jakieś nieścisłości w moim rachunku PKO. Pojechałem na plac Powstańców Warszawy do oddziału PKO, jakieś rozmowy, które do niczego dobrego nie prowadziły. Poradzono mi, bym pojechał do centrali, do pani dyrektor Renaty Janczury. Zły, że muszę jechać na drugi koniec miasta, zjawiłem się w końcu w gabinecie pani dyrektor. Zielono, skórzane fotele, elegancko. A pani dyrektor, widać uprzedzona, że zjawiam się u niej nie dla przyjemności, przywitała mnie promiennym uśmiechem.
Przedstawiam się, ale dyr. Janczura przerywa. – Przecież my się już znamy... Szukam w pamięci, ale nie znajduję. – Zmarnował mi pan pobyt na Mazurach – nieubłaganie ciągnie pani dyrektor.
Cały czas szukam nerwowo w pamięci. Czuję, że z moją sprawą będzie licho...
– Pojechałam z koleżanką do Borowskiego Lasu, do domu zaprzyjaźnionego banku. Dostałyśmy piękny pokój, po wieczornym spacerze wróciłyśmy do pokoju – opowiada pani dyrektor. – Telewizja, książka i spać. Ale z tym było trudno, bardzo trudno – przez ścianę ktoś tak chrapał, że wszystko się trzęsło. Nie spałyśmy do rana. Idąc na śniadanie, dowiedziałyśmy się, że przez ścianę mieszkał redaktor Andrzej Bober. Ten z telewizji.
...Chyba dlatego swoją sprawę załatwiłem szybko i bezboleśnie. Od tamtej pory jesteśmy z panią Renatą w przyjacielskim kontakcie.