Ze wspomnień Pana Jana
Jana Suzina, wybitną postać polskiej telewizji, dobrze pamiętają dwa pokolenia telewidzów
O książce „Jan Suzin. Nieźle się zapowiadało”.
Niewielka książeczka opublikowana przez Arkady ma swoją legendę. Rękopis został bowiem przypadkowo znaleziony pośród papierów porządkowanych przez wdowę po śp. Janie Suzinie, niezapominanym spikerze Telewizji Polskiej zmarłym w 2012 roku. Tekst sprawia wrażenie roboczego, wyjściowego szkicu do poszerzenia wątków i pogłębienia narracji. Suzin, z wykształcenia architekt, pracował metodycznie, stąd przypuszczenie, że naszkicowane wspomnienia były raptem punktem wyjścia. Pół wieku przed kamerami powstającego, a potem rozwijającego się w szalonym tempie medium musiało w pamięci Suzina pozostawić dużo więcej reminiscencji. Niemniej i to, co spisał, już wzbudza uwagę i emocje, bo czytamy o latach, kiedy sami po raz pierwszy zobaczyliśmy odbiornik telewizyjny, ujrzeliśmy ruchome obrazy i ulegliśmy Muzie zwanej Jedenastą. Jan Suzin jest postacią z dzieciństwa, młodości i dojrzałości dwóch pokoleń Polaków, dla których uosabiał wysoką klasę, urok i kompetencję.
Jan Suzin, idąc drogą ojca, warszawskiego architekta, u progu lat 50. zaczynał karierę w Miastoprojekcie, pracowni architektonicznej, bez nadziei na spektakularny rozwój. Tam dojrzał ogłoszenie, że naczelna redakcja programu telewizyjnego ogłasza konkurs na spikera. Inserat wzbudził w ułożonym młodzieńcu
nieokreślony niepokój.
O decyzji udziału w konkursie zdecydował przypadek. Spotkanie w tramwaju dawno niewidzianej znajomej, pracującej tamże. „Janek, ogłosiliśmy konkurs na spikerów, zgłoś się, chyba byś się nam nadał” – usłyszał Suzin. „I już jej nie było. Dziewczyna, którą spotkałem wtedy w tramwaju, pracuje w telewizji do dziś. Nazywa się Olga Lipińska”.
Już sam fakt przystąpienia do przedsięwzięcia, o którym nie miało się pojęcia (no bo skąd?), musiał ekscytować kogoś, kto znakomicie czuł biurokratyczne skostnienie własnego zawodu. Suzin wiedział, jakie warunki musi spełniać spiker radiowy, tym bardziej że to Polskie Radio od przedwojnia było nośnikiem wysokiej kultury i inteligenckiej jakości. Swoje refleksje zawarł we wspomnieniu: „To, że musi mieć bezbłędną dykcję, musi swobodnie poruszać się po bezdrożach języka ojczystego i paru innych, że powinien mieć raczej niski, sympatyczny i kulturalny timbre głosu, było jasne dla każdego, kto choć raz w życiu słuchał radia. Ale jak ma u licha wyglądać facet, który przez długie wieczory, miesiące, a nawet lata będzie mi w moim mieszkaniu mówił: «Dobry wieczór»? Ma być wysoki, niski, gruby, chudy, czarny, rudy? A może łysy? Tego w roku Pańskim 1955 nie potrafił sobie wyobrazić nikt. I nic zresztą dziwnego, bo i nikt, poza nieliczną grupką prominentów, nie wiedział nawet, jak wygląda telewizor!”.
Jan Suzin pojawił się w siedzibie redakcji telewizji na placu Wareckim, napędzany przede wszystkim pragnieniem ujrzenia studia telewizyjnego. Ale jak się okazało, telewizja skusiła wielu... „Wszedłem do kawiarenki i straciłem wszelką nadzieję. Całą kawiarenkę, przyległe charakteryzatornie, garderoby, bokówki, a nawet schody wypełniał tłum tak piękny, kolorowy i wytworny, że zrobiło mi się łyso. Przepiękne, zgrabne, zadbane dziewczyny, przepiękni, eleganccy dżentelmeni i w tym wszystkim ja – szary, nieubrany facet, w prochowcu, na domiar nieszczęścia lekko chlapniętym u dołu wapnem z budowy. Co ja tu między nimi robię? Przecież nie mam w tym towarzystwie nawet najmniejszych szans”. Ale szczęście Suzinowi sprzyjało...
A może sprzyjało telewizji?
„Po eliminacjach z dwóch tysięcy kandydatów została garstka. A więc stało się! Trafiłem do finału! I poczułem się trochę jak bokser, który już wie, że w tym momencie ma zapewniony medal, choć nie wiadomo jeszcze jakiego koloru. Mnie akurat kolor nie obchodził. Nie chciałem wygrać. Ja chciałem tylko zwiedzić studio telewizyjne, a to już miałem zagwarantowane”.
Kandydat do telewizyjnej sławy długo trwał w pozycji pełnej pokory, nie dowierzając zbliżającemu się szczęściu. Jednak wewnątrz firmy postrzegano go jako potencjalny narybek. Sporo do myślenia dały mu słowa telewizyjnej charakteryzatorki. Pochwalił ją za make-up. „Gdy po dość długich zabiegach wyjrzał ku mnie z lustra nie bardzo mi znany, ale za to dość przystojny facet.«Szkoda, że tylko raz w życiu» – powiedziałem do tej miłej pani charakteryzatorki. A Marysia Zachwiejowa – bo to ona przecież była – spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie i powiedziała cicho: «O nie, to nie jest tylko ten jeden raz. Pan tu chyba zostanie na dłużej»”.
Z dwóch tysięcy chętnych wyłoniono dziesiątkę, którą zaczęto szkolić. Nie było mowy o indoktrynacji – wtedy telewizją nie interesowali się politycy. „Zawody mieliśmy różne, każdy inne, a wiedzę o telewizji zerową – pisze Suzin. – Znaliśmy jako tako język ojczysty, znaliśmy trochę języków obcych, nie paraliżowała nas lufa obiektywu i staraliśmy się nie dać się zjeść w kaszy. I to było mniej więcej wszystko, czym dysponowała nowa kadra nowego i nikomu nieznanego zawodu”.
Telewizja formowała się w boju. Formowały się telewizyjne profesje i obyczaje. „W tamtych czasach A.D. 1955 spiker nie miał swojego stałego miejsca, a tym bardziej kamery. Tylko na początku było przygotowane krzesełko i stolik, ale gdy tylko ruszyła realizowana właśnie na żywo inscenizacja, zabierano w pośpiechu krzesełko i stolik oraz obie kamery. Odtąd spiker był zdany tylko na własną czujność i refleks. Musiał sprawnie i bezszelestnie przesuwać się w plątaninie kabli z takim wyczuciem, aby we właściwym momencie znaleźć się w pobliżu tej właśnie kamery, do której za chwilę zacznie mówić. A mówić musiał tak długo, jak długo kamerzyści w rozwianych fartuchach przesuwali drugą kamerę na następny plan. Dopiero kiedy podnosili dłoń na «gotowe», spiker mógł zakończyć swój tekst i wycofać się za dekorację. I tak było co chwila – aż do końca przedstawienia. Potem gasły w studiu światła, spoceni, lecz szczęśliwi aktorzy schodzili, dzieląc się wrażeniami, do garderób, a na antenie było już tylko telekino”.
Z dziesiątki, jaką wybrano w selekcji, pozostało siedmioro. Debiut spikerski odbył się 26 listopada 1955 roku. „Leży przede mną pożółkła kartka, autentyczny stary szpigiel, z którego wynika, że program w tym dniu rozpoczął się o godzinie szesnastej, zakończył około dwudziestej i zawierał: rozmowę z Adamem Tarnem z okazji setnej rocznicy śmierci Mickiewicza, dwie krótkie adaptacje nowel – Urlopu świątecznego Ligota i Zabawy Maltza – Polską Kronikę Filmową i film Wakacje pana Hulot. Na zakończenie spiker mówił: «Do zobaczenia w poniedziałek, 28 listopada o godz. 19.30»” – wspomina autor.
Kształtowała się też telewizyjna widownia. W połowie lat 50. telewizorów było z pół tysiąca, praktycznie tylko w Warszawie. Ale i tak większość z nich, zauważa Suzin,
stała w sklepach.
Po prostu nie było jeszcze popytu na telewizję, a wiedza o tym medium była żadna. Niemniej już wtedy istniała grupa „recenzentów” oceniających program. „Po każdym niemal programie zasiadali do pisania, nadsyłając nam sążniste epistoły. Więcej chyba pisano o naszym maleńkim, trzygodzinnym programie, niż dziś się pisze o programie trwającym niemal całą dobę przez okrągły rok. Niektóre z tych prywatnych recenzji były nawet całkiem sensowne. Pisali na przykład państwo Sz. – oboje literaci – że «spikera z dnia tego i tego (czyli mnie) telewidzowie nie powinni już więcej oglądać»”.
Selekcja trwała więc nadal, z siódemki pozostał Suzin oraz Eugeniusz Pach, drugi powszechnie rozpoznawalny bohater szklanego ekranu, jak opisowo nazywano telewizję.
Silnym punktem raczkującego programu telewizyjnego były filmy fabularne. Nie były dubbingowane, a listę dialogową czytał spiker. Kolejna profesja, którą należało opanować. „Pierwszy film czytałem z duszą na ramieniu wiele miesięcy po rozpoczęciu pracy. Była to archiwalna Ziemia Dowżenki, stareńki, niemy film, poprzegradzany napisami. Przygotowywałem się do tego starannie, ćwicząc najróżniejsze sposoby interpretacji tekstu. Efekt był łatwy do przewidzenia. Przefajnowałem. Wyszło tak, jak w tej anegdocie o młodej aktorce, która miała powiedzieć: «Czego znowu chcesz?», a wyszło jej po wielu próbach: «Czego? Znowu chcesz?». Byłem bliski załamania. Tyle roboty, tyle starania i wyszedł kit”. Spikerskie sypki, błędy artykulacyjne i wszelkie incydenty na antenie stały się fundamentem telewizyjnej legendy. Telewizja coraz bardziej uzależniała od siebie swoich pracowników. Nie była tylko miejscem pracy, notabene fatalnie opłacanym. „Była jak narkotyk. Toteż wszystkie wolne chwile spędzaliśmy właśnie tam. Lubiliśmy przesiadywać w telewizyjnej kawiarence, gdzie można było spotkać wszystkich wielkich tego świata. Bywali tam niemal wszyscy, których nazwiska liczyły się w świecie kultury”.
Kształtowała się misja informacyjna. Zaczęto relacjonować wydarzenia, szczególnie że nastały ciekawe czasy. Odwilż. „Październik 1956. Gomułka przejmuje władzę. Przylatuje Chruszczow. Po burzliwych rozmowach – odlatuje. Telewizja relacjonuje to w Wiadomościach dnia tylko słownie, bo serwis filmowy jeszcze nie istniał. Zbiegając do studia, przerzucam w pośpiechu dopiero co otrzymane kartki. W jednej coś mi nie bardzo pasuje, ale nie ma już czasu na zastanawianie się, już siedzę przed kamerą i za chwilę już czytam. I w czasie tego czytania, nie wiadomo dlaczego, odkładam dyskretnie na bok tę jedną wątpliwą kartkę. Zaraz po zejściu z anteny – ryk z reżyserki: «Dlaczegoś opuścił wiadomość? ». Wtedy przyjrzałem się tej kartce dokładnie i powiedziałem: «Bo chyba nie nocowalibyśmy dzisiaj w domu». A tam było napisane: Odlatując z Warszawy, Nikita Chruszczow oświadczył, że dołoży wszelkich starań do przygotowania trzeciej wojny światowej! Maszynistka opuściła kilka słów. Chruszczow oczywiście chciał «dołożyć wszelkich starań, aby nie dopuścić do przygotowania trzeciej wojny». Wszyscy zbledli. Dostałem później kilkaset złotych nagrody”.
Intuicja i błyskotliwy umysł
już wtedy okazywały się fundamentem inteligentnego spikera. Nie wystarczyło automatycznie przeczytać informacje. Myślenie jeszcze się wtedy liczyło. Suzinowi przypomniała się inna anegdota. „Z Chruszczowem była i inna sypka, wynikająca z przypadkowej zbitki. Mamy transmitować z Okęcia jego przylot. Tak się zawsze robiło. Ale pogoda marna, przylot się opóźnia, więc dajemy planszę Łączymy się z Okęciem. A pod planszą Mazowsze śpiewa: Hej, przyleciał ptaszek”...
Szczególnie ciepło Czytelnik może dzielić się z autorem wspomnieniem telewizyjnych osobowości, które zaczęły pojawiać się na szklanym ekranie. Niektóre pozostały z nami, widzami, na długie lata. Adam Słodowy, Jerzy Sawicki, Wiktor Zin, Szymon Kobyliński, Mieczysław Fogg, Stefan Wiechecki, Kurek i Kamiński, twórcy Sondy... „Zapewne mało kto już pamięta z pionierskich 50. lat lekcje fizyki profesora Lubbego. W ramach zalążka programów szkolnych przeprowadzał on przed kamerą prościutkie doświadczenia. I ciągle mu coś nie wychodziło. A to mu coś wybuchło, a to się wylało, a to przewróciło. Trochę okopcony i wielce zafrasowany Profesor mówił wtedy: «Musicie mi uwierzyć na słowo«. I najdziwniejsze było to, że wierzyliśmy”.
Rosła z czasem liczba sprzedanych odbiorników, w geometrycznym tempie przybywało telewidzów. I rosła popularność telewizyjnych twórców. „Odwiedziła nas kiedyś Polska Kronika Filmowa, wówczas potęga, grubo wyprzedzająca nas w szybkości i atrakcyjności przekazywania informacji. Zdjęcia zrobili, bez dźwięku, bo komentarz miał być, jak to w Kronice, zrobiony potem. Ich operator wycelował we mnie arrifleksa i powiedział: «Niech pan markuje, że pan coś zapowiada, niech pan mówi byle co». Nic sensownego akurat nie przychodziło mi do głowy, więc – wiedząc, że rzecz idzie bez dźwięku – wypuściłem, ot tak, dla zabawy, popartą czarującym uśmiechem misterną «wiązankę». I ubawił się nie tylko operator. Podobno w kinach ryczeli ze śmiechu... głuchoniemi!”.
Zastanawia konkluzja wspomnień Jana Suzina. Kiedyś – jak pisze – jego zadaniem było zachęcenie do oglądania programu. Dziś legenda telewizji przestrzega przed tym medium, bo z biegiem lat wyrosło monstrum trzymające nas żylastymi łapskami za gardło. Telewizja zagarnęła nasz czas, zmuszając do spędzania przed odbiornikiem wielu godzin wyrwanych z życia. „I żeby to chociaż miało na nas jakiś dobroczynny wpływ. Gdzie tam! Z ekranu leją się na nas same okropieństwa. Pożary, potopy, wybuchy, zamachy, katastrofy. Wiadomości stały się właściwie indeksem trupów, w którym bez przerwy oglądamy dziesiątki zmasakrowanych ciał i hektolitry porozlewanej na chodnikach i rozbryzganej na ścianach krwi”. I radzi nam Pan Jan na koniec... „Spróbujcie mi uwierzyć, przecież nie oszukiwałem Was przez ponad czterdzieści lat. Wyłączmy telewizor, a rychło poczujemy cudowne uczucie wolności...”. Napisał to przed 2012 rokiem...
HENRYK MARTENKA JAN SUZIN. NIEŹLE SIĘ ZAPOWIADAŁO. ARKADY, WARSZAWA 2021, s. 184. Cena 59 zł.