Poznać i zrozumieć świat – Astronauci i traperzy
Wybrzeże atlantyckie to wielki świat. Od Miami na południu do Jacksonville przy granicy z Georgią wygląda jak jedna metropolia. Miasto przechodzi w miasto, plaża ciągnie się niemal bez przerwy. Im bliżej oceanu, tym bardziej elegancko, bogato i biało.
20 km w głąb lądu i krajobraz się zmienia: ubogie miasteczka w buszu lub na stepie, zaniedbane domy, wiatr wywija praniem na sznurze. Białą cerę zastępuje śniada – tu mieszkają Latynosi. Łatwiej się porozumieć po hiszpańsku niż po angielsku. Co kilkanaście kilometrów Walmarty – tanie domy towarowe. Pomiędzy nimi sklepy sieci Dollar General, w których się kupi papier toaletowy, koszulę, konserwę z zupą czy mięsem. Nic świeżego, żadnych warzyw, owoców.
Na wybrzeżu atlantyckim jest odcinek bez plaż długości kilkudziesięciu kilometrów. To Kennedy Space Center. Wschodnie wybrzeże ma wiele atrakcji, lecz ta jest najbardziej atrakcyjna. Ilustruje największe sukcesy myśli i technologii amerykańskiej. Gdzie indziej na świecie można zwiedzać aktywny kosmodrom? Turystom udostępniono część muzealną przylegającą do bazy lotniczej Cape Canaveral Air Station, oddzielonej Bananową Rzeką. Co kilka tygodni z rozmieszczonych u wybrzeża Atlantyku wyrzutni wystrzeliwane są rakiety, najczęściej z satelitami SpaceX Elona Muska. Kompleks jest unikalny także dlatego, że po północnej stronie Przylądka Kennedy’ego leży wyspa Merritt Island. Do muzeum i kosmodromu przylega park narodowy Canaveral National Seashore oraz rezerwat Merritt Island National Wildlife Refuge.
Za miasteczkiem Titusville skręcam w prawo i przez most wjeżdżam na Przylądek Kennedy’ego. Przez jakieś 10 km nie widać śladu portu kosmicznego ani nawet cywilizacji. Wokół gęsta, podmokła, karłowata dżungla poprzecinana kanałami. Mnóstwo ptaków wodnych; z chaszczy wyszedł nawet czarny ubłocony dzik flegmatycznie spoglądający na samochody. Na łachach piasku drzemią aligatory. Niczego nie wykarczowano, nie zalano betonem. Poprzednio byłem tu ponad 20 lat temu i szybko dostrzegam zmiany. Drogowskaz w lewo kieruje do centrum kosmicznego, natomiast po prawej stronie, przy drodze za siatką, wyrósł wielki kompleks błękitnych biurowców i hangarów. Szyld: Blue Origin. To efekt zapoczątkowanej 10 lat temu fuzji federalnej agencji NASA z prywatnymi firmami kosmicznymi. Blue Origin jest przedsięwzięciem Jeffa Bezosa, właściciela Amazonu. To – obok SpaceX Elona Muska i Boeinga – jeden z trzech prywatnych potentatów kooperujących z NASA przy eksploracji kosmosu.
Wielopasmowy wjazd przez bramę z kasami, zza której widać srebrne i białe sylwetki rakiet. Pierwsze 15 dolarów to opłata za parking. Ogromny, z sektorami oznaczonymi nazwiskami pierwszych amerykańskich astronautów. Z głośników leci muzyka przypominająca ścieżkę dźwiękową filmów s.f. Jest patriotyczno-triumfalna i towarzyszy zwiedzającym cały czas. Zamiast kas ustawiono automaty z biletami. Aż 57 dolarów – kiedyś było znacznie taniej. 20 dolarów trzeba dopłacić ekstra za wycieczkę autobusem po zamkniętej części kosmodromu, obejrzenie z bliska wyrzutni i zwiedzanie Vehicle Assembly Building, najwyższego, ponad 100-metrowego budynku. Konstruowano w nim niegdyś księżycową rakietę Saturn-5 oraz promy kosmiczne. Centrum Kennedy’ego się chełpi, że nie drenuje pieniędzy podatników, a utrzymuje się i rozbudowuje z opłat turystów z całego świata.
Po kontroli i prześwietleniu bagażu (dwa razy wracałem do auta: raz wykryto zawieruszoną w plecaku puszkę piwa, potem scyzoryk) na pierwszym planie rozległy Rocket Garden – Ogród Rakietowy. Od pierwszych, niewielkich Marinerów, poprzez leżącego Saturna-5, aż po rakiety Atlas i Delta. Jest i współczesny Falcon 9. Po lewej od kosmicznego ogrodu przysadzisty, biały budynek z napisem Heroes and Legends – Bohaterowie i Legendy. Kluczowe misje centrum kosmicznego to patriotyczna i propagandowa, a służy temu ów budynek. W ścianach owalnych sal, przez które przechodzą zwiedzający, kolejno zapalają się ekrany emitujące na przemian wypowiedzi pierwszych astronautów, prezydentów oraz przeciętnych Amerykanów wyrażających dumę z osiągnięć kraju. W ostatniej sali na wielkim ekranie ogląda się start rakiety; towarzyszy temu ryk z kwadrofonicznych głośników, a zwiedzający odczuwają podmuchy powietrza i wstrząsy. Tabliczki przy wejściu ostrzegają, że to nie jest doświadczenie dla wszystkich. Turyści przed wyjściem z każdej sali biją brawo. Najbardziej żywiołowo oklaskują imitację startu.
Kolejne ekspozycje przedstawiają historię amerykańskiej eksploracji przestrzeni pozaziemskiej: eksponaty związane z pierwszymi programami kosmicznymi Mercury i Gemini i z księżycową misją Apollo. Są pierwsze kapsuły kosmiczne i zachowana sala kontroli lotów sprzed kilkudziesięciu lat – jej wyposażenie to topornie prymitywne (z dzisiejszej perspektywy) komputery o wydolności niepomiernie mniejszej od smartfona. Trudno się oprzeć refleksji: jak to się mogło udać? Następny pawilon – a trzeba doń jechać 20 minut autobusem – poświęcony jest programowi Apollo. Zwiedzający stają pod umieszczonymi w powietrzu dyszami silników rakietowych Saturna-5. Na ekranach obrazy i nagrania z księżycowych misji.
Dużo miejsca poświęcono programowi promu kosmicznego: pierwszego pojazdu wielokrotnego wykorzystania. W wielopiętrowym pawilonie ekspozycji autentycznego promu Atlantis można zakosztować symulacji startu promu oraz trwającego 8,5 minuty lotu na orbitę. Znów ostrzeżenie – to nie dla każdego; symulacja jest bardzo... stymulująca. W budynku przedstawiającym historię programu promów kosmicznych mieści się oświetlone niebiesko pomieszczenie: w gablotach pamiątki po astronautach, ofiarach katastrof promów Challenger i Columbia.
Centrum Kennedy’ego to nie tylko historia i duma z osiągnięć. Na każdym kroku są sygnały najnowszego programu – eksploracji Marsa. Na dziedzińcu Constellation Plaza kręci się srebrna kapsuła; w podobnej astronauci polecą wkrótce na Czerwoną Planetę. Obok stoi futurystycznie wyglądający model marsjańskiego łazika wielkości czołgu. W podświetlonej czerwonawym światłem sali wystawowej skonstruowano trójwymiarową iluzję powierzchni Marsa z amerykańskim lądownikiem. Nieopodal ogląda się powierzchnię Księżyca. Inny pawilon kryje symulatory treningowe. Każdy, kto ma odwagę, może tu spróbować swych sił...
Do sali kinowej IMAX najdłuższa kolejka. Ludzie trzymają przepisowy, dwumetrowy dystans. Na obszarze centrum maseczki są obowiązkowe. Rzadko słyszę angielski; większości języków turystów nie byłem w stanie zidentyfikować; prawdopodobnie Azjaci. Przed wejściem do sali pobiera się ciemne okulary, umożliwiające trójwymiarową wizję. Rozmieszczone wokół kwadrofoniczne głośniki gwarantują niepowtarzalną akustykę. Pierwszy z filmów dotyczy polowania na asteroidy. Istnieje prawdopodobieństwo, że prędzej czy później któraś z nich uderzy w Ziemię, kładąc kres naszej cywilizacji albo co najmniej powodując ogromne zniszczenia. Dlatego naukowcy opracowują strategie ich wczesnego wykrywania i unieszkodliwiania. Najbardziej zaawansowane są metody zmieniania trajektorii ich lotu, choć rozważane jest także niszczenie asteroid rakietami z głowicami jądrowymi. Drugi z wyświetlanych filmów przedstawia plany eksploracji Marsa.
Najnowszy pawilon wystawowy – Planet Play – przygotowano z myślą o dzieciach w wieku 2 – 12 lat. Pobyt w kosmicznym muzeum zamyka wizyta w pawilonie z pamiątkami – ten ma wielkość piłkarskiego boiska. Tanio nie jest, ale tych pamiątek nie kupi się nigdzie indziej.
Dostęp do centrum kosmicznego jest ograniczony, prowadzi doń tylko jedna droga – to rezultat lokalizacji newralgicznej bazy na tym samym terenie. Lecz po wyjeździe przez most na kanale Intracoastal Waterways można wrócić na północną część Przylądka Kennedy’ego. Droga 406 prowadzi do przylegającego do kompleksu kosmicznego rezerwatu ze szlakami, następnie przechodzi w drogę nr 3, wiodącą na północ przez Merritt Island National Wildlife Refuge, równolegle do oceanu, około 10 km od Atlantyku. Najbardziej zaawansowana technologia sąsiaduje tu z dziką subtropikalną przyrodą. W rezerwacie żyje ponad 500 gatunków zwierząt i rośnie 1000 gatunków roślin. Większość to zagrożone gatunki. Obszary wzdłuż drogi są zalesione, lecz prawie wszystkie drogi prowadzące w las są zamknięte. To tereny wojskowe – tu rozmieszczone są stacje monitorowania przestrzeni kosmicznej, a między drzewami widać czasem kręcące się radary. Dalej na północ przejeżdża się koło wielkiej białej kuli; to prawdopodobnie radioteleskop.
Po kilkunastu kilometrach droga nr 1 dochodzi do miejscowości New Smyrna Beach, 97 km od centrum kosmicznego. Zabudowania przy drodze biednawe, zaniedbane, często są to mobile homes. Po skręcie w prawo, w kierunku oceanu, obraz zmienia się z każdym kilometrem. Eleganckie wille ustępują miejsca stojącym wzdłuż plaży imponującym rezydencjom milionerów. Na wypełnionej wczasowiczami Flagler Avenue, głównej ulicy miasta, kolorowe sklepy z pamiątkami, restauracje, bary i galerie sztuki. Lecz nie z tego słynie New Smyrna Beach.
Miasto nosi tytuł światowej stolicy ataków rekinów. Według międzynarodowych rejestrów od roku 1882 doszło tutaj do 1/6 światowych wypadków ugryzień przez rekiny. W roku 2020 miało miejsce sześć ataków, a nie był to wcale rok rekordowy. Rekiny z New Smyrna Beach to nie te zabójcze wielkie potwory – to z reguły rekiny cytrynowe. Ugryzieni uchodzą z życiem i prawie nigdy nie tracą kończyn. Pozostaje tylko podkowiasta blizna... Miejscowi dawno pogodzili się z tą rzeczywistością, lecz dla wczasowiczów to atrakcja z gatunku horroru. Stają na dachach samochodów przy plaży, lustrują przybrzeżne wody przez lornetki. Rekiny widuje się tu codziennie. Sam wypatrzyłem szarą płetwę kilkanaście metrów od brzegu.
Jeśli skręci się na północ w drogę A1A – tuż przy oceanie na prawie całej długości wschodniego wybrzeża Florydy – widać wysokie, szare kondominia stojące wzdłuż plaży. Skręcam w prawo, na południe, i wjeżdżam na wąski przesmyk między Atlantykiem po jednej stronie a po drugiej wodami Intracoastal Waterway usianymi wysepkami. Kilka kilometrów dalej brama przed wjazdem do parku narodowego Canaveral National Seashore. Uboższy o 25 dolarów jadę szczytem wydmy porośniętej zbitą, karłowatą roślinnością: głównie to krzaki saw palmetto, przypominające małe palmy oraz morskie winogrona. Co kilka kilometrów parking i zejście na plażę. Na plaży, w pobliżu wejść, siedzą grupy plażowiczów, lecz kawałek dalej pusto aż po horyzont. Prawie nikt się nie kąpie, niektórzy tylko moczą nogi. Jest kwiecień, woda jeszcze chłodna, a i pamięć o światowej stolicy skłania do rozwagi.
Przed końcem niespełna 40-kilometrowej drogi przez park duża tablica ostrzegawcza: „Uwaga! Turyści mogą być zaskoczeni przez nagich plażowiczów!”. Plaża nudystów w Stanach to rzadkość, powód konfuzji i zgorszenia. Przy końcu drogi widać zabudowania wojskowe i radary bazy Air Force. To najlepsze miejsce do obserwacji startów rakiet: wyrzutnie są zlokalizowane zaledwie osiem kilometrów dalej, tuż przy plaży. Drugie równie atrakcyjne mieści się na południe od Przylądka Kennedy’ego, na plaży Cocoa Beach.