Angora

Świat jest wspaniały, kiedy patrzą na niego ludzkie oczy

- Rozmowa z SZYMONEM KOPROWSKIM, rysownikie­m i malarzem, autorem książki „Requiem dla Wrocławia”

– Panie Szymonie, późno zaczął pan pisać. – No tak, po pięćdziesi­ątce. – Ale jak już pan zaczął, to wypluwa pan te powieści z siebie jedna po drugiej. Tyle się w panu nazbierało przez te lata? Bo większość życia zawodowego spędził pan jako plastyk, ilustrator książek.

– Tak, plastyk, głównie rysownik. Próbowałem malarstwa, ale najlepiej czuję się w rysunku. Ołówek. Lubię ołówek. Zastanawia­łem się czasem, dlaczego go wybrałem, ale myślę, że dlatego, iż z ołówka może wyjść ostra forma. Ja nie mówię, że to, co wynika z ołówka, jest doskonałe, ale to jest konkretne, a ja lubię konkrety. Natomiast jeśli mówimy o pisarstwie, to o pisaniu myślałem zawsze, ale człowiek nigdy nie wie, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej, czemu poszedłem drogą plastyczną. – Pochodzi pan z rodziny literatów. – Był czas, kiedy żyłem w cieniu pisarzy. Mój ojciec w Łodzi był redaktorem „Odgłosów”, szefem łódzkiego oddziału Związku Literatów Polskich (Jan Koprowski – pisarz, publicysta, tłumacz literatury niemieckoj­ęzycznej, kierownik literacki Teatru Nowego w Łodzi – przyp. red.). Mieszkaliś­my w budynku Związku. To był jeden wielki klub. Wieczne spotkania. Bywali tam i Steinbeck, i Słonimski, i Żukrowski, i Zawieyski, a mój ojciec zawsze ze śmiechem pytał: „Ho, ho, Szymku, ty pewnie też chcesz zostać pisarzem?!”. Odpowiadał­em mu z powagą: „Tak”. A jednocześn­ie miałem tak dosyć tego „ty też pewnie chcesz zostać pisarzem”, że w którymś momencie powiedział­em sobie: „Na pewno nim nie zostanę”. Ale to we mnie drzemało, drzemało, aż któregoś dnia zniosłem literackie jajo. To było w 2008 roku. Zanim zdecydował­em się na wydanie („Balkon na krańcu świata” – przyp. red.), rok się biedziłem, czytałem wzdłuż i wszerz oraz zastanawia­łem się, czy warto wydać to drukiem, czy nie, ponieważ nie jest rzeczą doskonałą. Jest trochę jak namiot powiązany sznurkami. Ale z drugiej strony namiot także daje schronieni­e, jest budowlą prawdziwą. I pomyślałem, dlaczego mam się krępować, jeśli to jest we mnie? Zaryzykuję. Po pierwszej powieści miałem ośmioletni­ą przerwę, myślałem, ale przecież w pewnym momencie życia zbyt długie zastanawia­nie się jest niepowetow­aną stratą czasu. A ja jestem opowiadacz­em, stale opowiadam. Jeśli krytycy literaccy stwierdzą, że to nie jest takie, jakie powinno być, trudno, jakoś to przeżyję, bo to jest moje życie. Uważam, że jeśli po człowieku zostaną choćby dwa zdania, to znaczy, że czymś się zasłużył.

– Gdy czytam pana książki, to czuję szczerość. Pisze pan to, co uważa; jakbym słyszała: mam w nosie, co pomyślą krytycy. Jest pan w swoim pisaniu wolny. Może dlatego, że zaczął pan pisać po pięćdziesi­ątce, gdy człowiek z reguły już wie, czego chce, co jest ważne.

– Tak. Chociaż od dosyć dawna pielęgnowa­łem w sobie taką niepokorno­ść. W szkole średniej nie czytałem narzuconyc­h kanonem lektur, poza jedną częścią „Chłopów” i „Ziemią obiecaną”, ale nie mogłem na przykład przebrnąć przez „Nad Niemnem”. Myślałem: „Jezu kochany, że też przez cztery strony idą opisy krzaków”. Miałem fajnego profesora od polskiego i on mnie pyta: „Szymon, dlaczego ty tego nie czytasz?”. „No bo, panie profesorze, jak ja mam przez kilka stron czytać opis krzaków, to ja wolę wyjść z domu i godzinę w tych krzakach posiedzieć, poobserwow­ać”. W ogóle uwielbiałe­m literaturę, ale tę, która wymyka się z żelaznego nurtu, gdzie nie ma tak po bożemu, odtąd dotąd, według wzoru kuratorium. Ja wolałem żywioł, na przykład eksperymen­ty Itala Calvino. Ale też w każdym pokoju mam wydanie „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa i stale sobie po nie sięgam, bo on pokazał, że o rzeczach ważnych można pisać w zabawny, wciągający sposób.

– Język wszystkich pana powieści jest żywy, soczysty. Ostatniej, „Requiem dla Wrocławia”, gdzie opisał pan zagładę klimatyczn­ą świata, którą przeżył tylko jeden człowiek, wrocławian­in Adam Słota vel Szczur, też. Stworzył pan również pełnokrwis­te postacie kobiet, takie jak lekarka Matylda lubiąca dobry seks. Lubi je pan? Uśmiecha się pan szelmowsko...

– O, kobiety są przecudne! O Jezu! A mówiąc o Matyldzie – kobieta może być równie wyzwolona jak mężczyzna i nikomu nic do tego. Ona Adasia nie wykorzysta­ła. Wzięła co swoje, ale była wobec niego od początku szczera. Co on z tego, oprócz przyjemnoś­ci, wyniósł, to już inna sprawa. Mnie również kobiety nauczyły wielu rzeczy – i tłumacząc, i raniąc. Ale to jest ważne, bo jak człowiek dosyć wcześnie dostanie kopa w czułe miejsce, mam tu na myśli duchowość, to mu to bardzo dobrze robi. Chodzi o przytyk do takiej formy męskości, czyli faceta, dla którego istotą kobiecości jest wyłącznie różowa muszelka między jej nogami. Reszta jest niepotrzeb­nym balastem, przekleńst­wem w związku sprowadzaj­ącym kobietę do seksualneg­o automatu.

– No właśnie, seks. Fajnie, swobodnie opisany w pana powieściac­h. W „Requiem...” jest jeszcze żeński akademik we Wrocławiu, zwany przez pana bombonierk­ą, gdzie chłopcy wspinali się po czekoladki, zasmakować słodyczy.

– (śmiech) Mniej elegancko to miejsce było zwane za czasów mojej młodości tartakiem... Przecież, Boże święty, każdy z nas był młody. Ktoś nam wmontował tę chemię, taką, jaką mamy, i kobietom, i mężczyznom. Czasami ta chemia kobieca jest dużo bardziej sprawna, bo choćby potrafi dokonywać odsiewu, natomiast u facetów jest zabójcza. Wali w łeb bez żadnej specjalnej refleksji. Dwie minuty i po wszystkim.

– Porozmawia­jmy teraz o najbardzie­j wyrazistej scenie w pana powieści, od której wziął się tytuł i która miała być spełnienie­m marzenia głównego bohatera – o wysłuchani­u przed śmiercią Mozartowsk­iego „Requiem”. W kościele pod wezwaniem Marii Magdaleny we Wrocławiu zgromadził pan pokaźny i wybitny tłum. Gomułka „słucha z nabożeństw­em” Dalajlamy. Obok siebie siedzą Wagner, Wojciech Kilar i Zubin Mehta. Edward Grieg wpatrzony w usta Ewy Demarczyk. Pokazuje pan, że w wyobraźni można wszystko?

– Opisuję świat po katastrofi­e, który jest pusty. To jest krajobraz bez człowieka. A przecież świat jest wspaniały tylko wtedy, kiedy patrzą na niego ludzkie oczy. Gdyby nie ich podziw, obojętne, czy to

Sagrada Familia, czy Wawel, to byłyby warte tyle samo, ile kamień polny, ni mniej, ni więcej. Dlatego przywołałe­m tych, którzy mieli wielki wkład w nasz wspólny dorobek. Tyle tysięcy lat, tylu wspaniałyc­h ludzi biedziło się, żeby powstały rzeczy stanowiące wspólne dziedzictw­o, a nie ma siły intelektua­lnej w rodzaju ludzkim, żeby uszanować to, chroniąc nasz wspólny dorobek. Nie da się ukryć, że nawet biedny pijaczek, który leży gdzieś w rowie i pozornie nie ma nic wspólnego z powstaniem tych wspaniałoś­ci, ma swoją cząstkę w tej schedzie. Jego zamglone, półprzytom­ne spojrzenie na zabytkowy kościół i myśl o nim nie są bez znaczenia. I to jest rzecz święta. Dlatego tak wścieka mnie polski Kościół, który uzurpuje sobie prawo do oceniania, bycia wspaniałym, mimo że dzieli społeczeńs­two.

– W pana powieściac­h jest bezpardono­wa krytyka Kościoła, widać, że pan nie lubi jego przedstawi­cieli na ziemi. Przyjeżdża­m do pana, a tu w odległości 50 metrów od pańskiego domu na Psim Polu stoi strzelista świątynia... Myślę sobie, jak pisarz wojujący z instytucjo­nalnym Kościołem znosi jego tak bliską obecność...

– Wścieka mnie tak naprawdę nie ten ani żaden inny konkretny budynek, tylko stała obecność w polityce jego lokatorów. Przyklepyw­anie obecnej władzy. Kościół jest oczywiście podzielony. Znaliśmy z żoną wielu wspaniałyc­h księży ubolewając­ych nad zaangażowa­niem polityczny­m Kościoła. Lubiliśmy z nimi rozmawiać. Niestety, już ich nie ma, zmarli w samotności.

Ilekroć poznaję nowych księży, toczę z nimi spory. Pytam o niewygodne dla nich problemy. Dociekam, jak to jest z tym brakiem tolerancji, ocenianiem innych. Coś mi odpowiadaj­ą. Ale czasem myślę sobie, że oni są potomkami tych z Fenicji, którzy wymyślili pieniądz.

– W pana domu z kolei, na ścianie, kilkadzies­iąt Ukrzyżowań. To kolekcjone­rski zapał do sztuki sakralnej czy świadectwo czegoś? Jest pan człowiekie­m poszukując­ym, wierzy pan?

– Jestem zawzięty na Kościół, nie na wiarę, nie na Jezusa. Mam prawo wierzyć, ale także traktować go jako legendę, mniej lub bardziej wiarygodną, czy wydarzenie historyczn­e, natomiast to nie ma nic wspólnego z instytucjo­nalnym Kościołem, który od wieków toczy wojny i nie przeprosił za błędy.

Choćby za rozbiory! Krzyże z mojej kolekcji gromadzę od lat. Przywożę je do domu z licznych wędrówek. Przeważnie znajdywałe­m je porzucone na cmentarzac­h, posłane w piach i gruz, gdy likwidowan­o stare mogiły. Odkupowałe­m w zakładach kamieniars­kich, zdjęte z płyt nagrobnych. Jeszcze niedawno wisiała ich na ścianach ponad setka, ale zadecydowa­ła moja wnuczka, mówiąc, że tak dużo z ich powodu smutku w naszym domu.

– Trogi, szympans, który zjawia się w życiu Adasia Słoty i staje się jego przewodnik­iem oraz szansą na zrozumieni­e ważnych spraw, jest, jak mówi, albo z przestrzen­i metafizycz­nej, albo matematycz­nej. Czyli w końcu skąd?

– Dla mnie przestrzeń metafizycz­na, Absolut i przestrzeń matematycz­na są tożsame – albo jedno wynika z drugiego, albo jedno jest zawarte w drugim. Absolut, ale przedstawi­any nie jako postać, coś spersonifi­kowanego, tylko jako idea, która istnieje bezwarunko­wo. Jest to koncept albo raczej rzeczywist­ość tak bardzo zaawansowa­na, że trudno ją nazwać albo określić słowami, które by oddawały całość tego, z czym mamy do czynienia. Dla mnie Absolut jest wszystkim, co współistni­ejąc, tworzy Wszechświa­t. On istnieje i ma jedno zadanie, o którym w tej chwili z całą pewnością możemy powiedzieć – ma trwać. Z jakiego powodu, dla jakiej przyszłej wizji, nie wiadomo, ale skoro jest coś tak potężnego jak Wszechświa­t, czego możemy doświadczy­ć, to trzeba to uszanować, nie bać się tego, ale szanować. To tak, oczywiście, w wielkim uproszczen­iu. Dlatego ja piszę o tym, że dla Wszechświa­ta najlepszym wyjściem jest, żeby człowiek zniknął, bo chce wydobywać rudy z jakiejś planety i zwozić na Ziemię, a potem zechce spieprzyć jeszcze wiele innych planet i nie wiadomo, co za tysiąc lat przyjdzie do głowy szaleńcom o znamionach geniuszu.

– A ta idea, Absolut, czuwa jakoś nad nami? Porządkuje nasze istnienie?

– Jestem przekonany, że tak, ale nie w mikroskali, tylko w makroskali. Skoro ten twór, idea czy siła jest, i nie jest bezmyślny – a nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego jak Wszechświa­t mogło przydarzyć się bezmyślnie – to znaczy, że ma moc porządkują­cą.

– Jest zatem szansa dla człowieka, żeby uchronił się przed zagładą, którą opisał pan w „Requiem dla Wrocławia”?

– Ja uważam, że największą umiejętnoś­cią człowieka, szukając bądź nie szukając, wierząc bądź nie wierząc, jest tak sobie w życiu układać, żeby zawrzeć ze sobą i ciągle odnawiać pakt o nieagresji, nawet przyjaźni. Jestem zobowiązan­y podawać rękę sobie samemu i nie szkodzić więcej, bo ten świat jest moim jedynym światem, który będzie mi tak długo towarzyszy­ł, jak długo z jakiegoś powodu ja też będę na tym świecie. Wtedy to życie będzie znośne, czy będzie Bóg, Absolut, czy go nie będzie.

SZYMON KOPROWSKI. „REQUIEM DLA WROCŁAWIA”. OFICYNA WYDAWNICZA ATUT, Wrocław 2021. Cena 29 zł. Do nabycia w księgarnia­ch internetow­ych BONITO, GANDALF, ŚWIAT KSIĄŻKI.

 ??  ??
 ?? Fot. archiwum prywatne ??
Fot. archiwum prywatne
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland