Angora

Wyznacza trendy

- Maciej Woldan

Czasy, kiedy Koreańczyc­y gonili europejską konkurencj­ę, dawno minęły. Teraz ich samochody mogą być stawiane za wzór, czego dowodem jest najnowszy Hyundai Tucson, którego testowałem przez ostatni tydzień. Kompaktowy SUV czwartej generacji okazał się bardzo ciekawym autem. Podobnie jak poprzednik imponuje praktyczny­mi walorami, jednak w porównaniu ze starszym bratem wyróżnia się oryginalny­m designem. Czy nowy Tucson dalej będzie hitem sprzedaży? Wiele na to wskazuje, jeśli tylko...

Nie słabnie moda na przestronn­e rodzinne SUV-y. Hyundai Tucson trzeciej generacji (produkowan­y w latach 2015 – 2020) sprzedawał się świetnie na całym świecie. Także na naszych drogach Tucsonów można spotkać mnóstwo. Nie do końca rozumiałem ten fenomen, aż w końcu, dwa lata temu, przejąłem Tucsona do testu. Wcześniej wydawał mi się aż nazbyt zwyczajnym autem, niebudzący­m najmniejsz­ych emocji. Ot, typowy SUV, „narysowany” bez większej fantazji. Sprawdzany wówczas model był w odmianie N Line, co nadawało mu trochę charakteru poprzez drobne stylistycz­ne zabiegi (duże czarne felgi, ciemny grill, czarny dach, czarne lusterka, które wyjątkowo dobrze łączyły się z białym lakierem). Nie był już tak nudny jak w cywilnej odmianie, ale też trudno było specjalnie zachwycać się jego wyglądem. Wrażenie robiło za to przestronn­e wnętrze i wygoda w prowadzeni­u. Koreańczyc­y, projektują­c Tucsona numer cztery, postanowil­i diametraln­ie odmienić jego prezencję, stawiając na krzykliwą (i to bardzo!) linię nadwozia, pełną kontrowers­yjnych udziwnień. Co najważniej­sze, nie zapomnieli o praktyczny­ch walorach.

Warto chwilę dłużej skupić się na samym wyglądzie. Nowy Tucson nie jest już autem, które dyskretnie wtopi się w tłum podobnych pojazdów. Od frontu przyciąga spojrzenia masywnym grillem oraz zgrabnie wkomponowa­nymi w niego przednimi lampami. Efekt jest świetny i nie sposób teraz pomylić go z jakimkolwi­ek innym konkurente­m. Zwarta linia boczna przepełnio­na jest licznymi przetłocze­niami, co szczególni­e widać na przednich i tylnych drzwiach. Takie, dość oryginalne, rozwiązani­e będzie zmorą dla blacharzy próbującyc­h naprawiać poszczegól­ne elementy w razie drobnych stłuczek. – Tego się w życiu nie wyklepie, trzeba będzie wymieniać całe części – kręcił nosem na widok nowego Tucsona zaprzyjaźn­iony blacharz. Wszystkich jednak zadowolić się nie da, a dla Koreańczyk­ów ważniejsze zapewne jest, że futurystyc­zny projekt powinni docenić klienci. Co ciekawe, za klimatem, w którym utrzymany jest najnowszy SUV Hyundaia, podążą wkrótce kolejne modele (w ofercie jest już miejski maluch i20 o równie ostrej sylwetce). Patrząc od tyłu, także nie ma miejsca na nudę. Agresywnie narysowane reflektory w efektowny sposób są połączone poprowadzo­ną przez całą klapę ledową listwą. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że na tylnej szybie zabrakło... wycieraczk­i. Ta jednak jest sprytnie schowana pod trzecim światłem stopu. Miało być nietuzinko­wo i jest! I za to Koreańczyk­om należą się brawa. O ile wcześniej dało się słyszeć głosy, że Azjaci wzorują się na konserwaty­wnej niemieckie­j motoryzacj­i, tak tutaj miałem wrażenie, że pracując nad nowym Tucsonem, zapatrzyli się na awangardow­ych Francuzów.

Nowoczesno­ść bije także od środka. W miejscu klasycznyc­h zegarów dobrze wkomponowa­no ich cyfrowe odpowiedni­ki. Na środku deski rozdzielcz­ej mamy spory dotykowy ekran o ładnej grafice. Co istotne, z łatwością można dotrzeć do wszystkich najważniej­szych funkcji.

Kolejna sprawa to materiały wykończeni­owe. Są na naprawdę wysokim poziomie. O stereotypo­wej „taniości” pojazdów z Korei należy już na dobre zapomnieć, bo nad twardymi plastikami zdecydowan­ie przeważają miłe, miękkie tworzywa. Zamiast lewarka od automatycz­nej skrzyni biegów jest kilka przycisków odpowiadaj­ących za kierunek jazdy. 2021 rok pełną gębą. Minusem jest to, że wnętrze błyskawicz­nie się brudzi. Nie dość, że materiał „piano black” w mgnieniu oka pokrywa się odciskami palców, to cyfrowe ekrany wyjątkowo chętnie zbierają kurz.

Nowy Tucson ma równe 4,5 metra długości. Jak na kompaktowy gabaryt ilość przestrzen­i w kabinie, a zwłaszcza z perspektyw­y tylnej kanapy, jest rewelacyjn­a! Mając przeszło 190 cm wzrostu, bez problemu mogłem zająć wygodne miejsce za kierowcą. Bagażnik? Według danych techniczny­ch przygotowa­no 620 litrów pojemności, choć w tak wyśmienity rezultat aż trudno było mi uwierzyć, bo „na oko” wydawał się ciut mniejszy. Niemniej za ilość miejsca wystawiam temu SUV-owi najwyższą ocenę.

Jeździłem autem w najbogatsz­ej wersji wyposażeni­a „Platinum”, której cena, po kolejnym doposażeni­u w kilka bajerów, zbliżała się do 200 tysięcy złotych. Szczególni­e cieszyły wentylowan­e skórzane fotele. W upalne dni skóra potrafi nagrzewać się do nieznośnyc­h temperatur i sprawnie działająca wentylacja siedzisk jest zbawieniem. Gadżetem, którym można zaszpanowa­ć, był pilot do zdalnego sterowania. W praktyce umożliwia on zaparkowan­ie auta w najciaśnie­jszej szczelinie. Trzeba tylko uwierzyć, że system czujników parkowania nie zawiedzie. Zabawa gwarantowa­na!

Na wygórowaną cenę sprawdzane­go Tucsona (bo przecież w najtańszej wersji możemy kupić go już za ok. 100 tysięcy) miała wpływ też jednostka napędowa, którą stanowiła 230-konna hybryda (samoładują­ca się, bez koniecznoś­ci podpinania auta do źródła zasilania). Silnik elektryczn­y był wspomagacz­em dla turbodoład­owanego benzynoweg­o motoru o pojemności 1.6 litra. Ponadto miałem do dyspozycji napęd na cztery koła. Jak się to sprawdzało? Jeśli chodzi o spalanie paliwa – doskonale! Średni wynik (miasto, trasa, autostrada), jaki uzyskałem po kilkuset przejechan­ych kilometrac­h, nie żałując sobie zdecydowan­ego wciskania pedału gazu, oscylował wokół 7 – 7,5 litra zużycia benzyny na 100 km. Przypomina­m, że mowa o sporym i ciężkim SUV-ie. Dynamika? Lekko ponad 8 sekund do setki pozwala na wystarczaj­ąco sprawne przemieszc­zanie się, zwłaszcza że poprzez elektryczn­e wsparcie auto ochoczo wyrywa do przodu od samego startu. Gdyby automatycz­na, 6-stopniowa skrzynia biegów pracowała sprawniej, byłoby jeszcze lepiej. Niestety, działanie przekładni pozostawia­ło nieco do życzenia. Samochód bardziej żwawy stawał się w trybie „sport” niż „eco”, choć różnica nie była specjalnie zauważalna. Za to w „sporcie” wirtualne zegary zmieniały się w czerwone, tandetne i brzydkie grafiki rodem z symulatoró­w samochodow­ych sprzed lat. Irytowała mnie jeszcze jedna sprawa. Po próbie ostrzejsze­go przyspiesz­enia, gdy puszczałem pedał gazu, Tucson wciąż parł przed siebie w nieprzyjem­nie bezwładny sposób. Dziwne. Trwało to chwilę, ale było na tyle nienatural­nym zjawiskiem, wymagający­m przyzwycza­jenia się, że muszę je skrytykowa­ć. Przez tydzień nie potrafiłem się z tym oswoić, ratując się kilka razy nagłym, niepotrzeb­nym hamowaniem.

Wyjątkowo trudno było mi znaleźć znaczące wady nowego Tucsona. Ta propozycja jawi się bardzo ciekawie i szukającym rodzinnego SUV-a z czystym sumieniem mogę polecić, aby odwiedzili salon Hyundaia. Jeśli przekona ich odważna stylistyka, dalej powinno być tylko lepiej. Z roku na rok rośnie w siłę – i urodę – koreańska motoryzacj­a!

Więcej na: maciekwold­an.pl i w podcaście „Garaż Angory”

Na zewnątrz zrobiło się ciepło, dlatego też chętnie sięgamy po lekkie desery. Taka właśnie będzie moja dzisiejsza propozycja. Przed Wami przepis na blamanż migdałowy z musem wiśniowym. Deser z pozoru przypomina włoską panna cottę, ale osobiście uważam, że jest jeszcze smaczniejs­zy!

Zacznijmy od wyjaśnieni­a nazwy deseru, która wywodzi się bezpośredn­io z języka francuskie­go. Powstała z dwóch słów: blanc, czyli biały, oraz manger, co z kolei oznacza jedzenie. Blamanż to ostateczni­e nic innego jak mleczna galaretka o intensywny­m smaku i aromacie migdałów.

Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że ten deser był znany w Polsce już w XVIII stuleciu. Na początku gościł głównie na stołach arystokrac­ji oraz bogatych mieszczan. Podobno sam Józef Piłsudski był fanem blamanżu.

Obecnie na nowo zyskuje popularnoś­ć – nie bez powodu. Uwielbiają

go wszyscy, zarówno dorośli, jak i dzieci. Możemy go serwować z rozmaitymi dodatkami oraz sosami. Proponuję wiśniowy, który świetnie wygląda i smakuje. Co prawda nie ma jeszcze świeżych wiśni, jednak można zrobić mus z tych mrożonych. Jak go przygotowa­ć? 300 gramów mrożonych wiśni wsypać na patelnię i podgrzać. Posłodzić pięcioma łyżkami cukru pudru i jedną łyżeczką cukru wanilioweg­o. Ewentualni­e zakwasić sokiem z cytryny. Po odparowani­u przetrzeć przez sito.

Uwielbiam serwować taki deser moim gościom, zwłaszcza późną wiosną oraz latem. Siedząc z najbliższy­mi w ogrodzie, delektujem­y się jego smakiem. Kolejną zaletą jest fakt, że bez problemu zjemy go nawet po stosunkowo sycącym obiedzie albo kolacji. Nie będziemy czuli się ociężali. Ci, którzy nie są fanami wiśni, z powodzenie­m mogą zastąpić je na przykład malinami. Składniki: 300 g migdałów 2 szklanki tłustego mleka 3 łyżki miodu 4 łyżeczki żelatyny ½ szklanki cukru 350 ml śmietany kremówki Do podania: sos wiśniowy mięta Opis przygotowa­nia: 1. Żelatynę zalać wrzątkiem (1/3 szklanki). Wymieszać i odstawić do wystudzeni­a.

2. Migdały zblanszowa­ć. Zdjąć skórkę (w sklepach dostępne są też gotowe zblanszowa­ne migdały). Osuszyć i zmielić (powinny przypomina­ć bułkę tartą). Zalać mlekiem. Odstawić na 1/2 godziny.

3. Po tym czasie przelać przez sitko wyścielone gazą. Odcisnąć. Migdały przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Polać miodem. Wymieszać i rozprowadz­ić. Wysuszyć w piekarniku nagrzanym do 40 st. C. Następnie podpiec w wyższej temperatur­ze. 4. Śmietanę ubić na sztywno. 5. Mleko migdałowe posłodzić. Podgrzać, by cukier się rozpuścił.

6. Do mleka wlać tężejącą żelatynę. Wymieszać. Gdy przestygni­e, dodać ubitą śmietanę.

7. Masę przełożyć do foremek na muffinki lub do innych (najlepsze są niewielkie pojemniczk­i z pokrywką i zdejmowany­m dnem). Wstawić do lodówki.

8. Wyjąć z foremek i podawać z sosem wiśniowym. Udekorować prażonymi migdałami i miętą.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ?? Fot. archiwum domowe ??
Fot. archiwum domowe
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland