Marsoventura
Jeśli na potrzeby filmów za Tolkienowskie Śródziemie robiły krajobrazy Nowej Zelandii, a Tatry w bollywodzkiej produkcji grały Kotlinę Kaszmirską, to plenery Fuerteventury świetnie oddałyby... Marsa. Kosmiczny pejzaż zaskakuje i wywołuje to samo pytanie. Gdzie jestem?! Gdy wyspę pozna się lepiej, wątpliwości mijają. Pokaże swój urok, pomimo deficytu zieleni.
Popularna Fuerta ma ponad... 20 milionów lat. Jest drugą co do wielkości oraz najstarszą z Wysp Kanaryjskich, powstałą na skutek ruchów tektonicznych oraz erupcji podwodnych wulkanów. W przeciwieństwie do koleżanek z archipelagu zachowała pierwotny wygląd. Wygasłe wulkany, wyrzeźbione klify, wszechobecne kamienie i pofałdowana przestrzeń i brak życia na horyzoncie nadają jej charakterystyczny wdzięk. Marsjańskie widoki potęguje pandemia. Większość kipiących życiem kurortów zamknięto na cztery spusty. Na wybrzeżach straszą szkielety niedokończonych hoteli, a ulice i plaże opustoszały. W branży turystycznej przetrwali tylko najwięksi.
Tajemnice Cofete
Po pięcioipółgodzinnym locie z Warszawy lądujemy w stolicy Puerto del Rosario. Naszą bazą jest Costa Calma, miasteczko na południowym wschodzie, do którego z lotniska jedzie się niespełna godzinę. W linii prostej północ i południe wyspy dzieli zaledwie 100 km. Wschód i zachód, w zależności od miejsca, około 30 km. Wynajmujemy auto (18 euro za dzień) i ruszamy. Jak najdalej od ręcznikowych rezerwacji miejsc przy basenie. Benzyna jest tańsza niż w Polsce. Zważywszy na odległości, nie obciążamy budżetu. Pierwszym celem podróży jest wioska Cofete, położona na południowym zachodzie. Prowadzi doń 17-kilometrowy odcinek szutrowej i dziurawej serpentyny. Kierowcy muszą wykazać się maksymalną koncentracją, reszta ekipy delektuje się widokami. Po 50 minutach jazdy nad przepaścią docieramy na miejsce. Otoczona wzgórzami osada z szeroką, ciągnącą się przez 14 kilometrów plażą wywołuje ciekawe odczucia. W kamiennych „lepiankach” wciąż mieszka kilka osób. Jedna z nich prowadzi skromny bar dla przybyszy. Trudno tu o prąd, więc korzystają z paneli słonecznych. Połączenie kamiennych domków wykończonych blachą z nowoczesną technologią to znak czasu ułatwiający życie. Naturalnej i pozytywnej energii na Kanarach nie brakuje, choć nie zawsze tak było. Wioska powstała w 1811 roku. Była pierwszą stałą osadą ludności w regionie Jandia, kolonizowaną na polecenie sierżanta Lanzarote – José Feo de Armasa oraz uczonego Francisca Guerry Bethencourta. Wyznaczony przez nich najemca terenu mieszkał w Cofete wraz z osadnikami, których w tamtych czasie było około stu. Chłopskie rodziny żyły w bardzo trudnych warunkach. Zajmowały się rybołówstwem, połowem skorupiaków i hodowlą kóz. Wyzyskiwane przez dyktatorskie władze zabezpieczały tylko swoje najpilniejsze potrzeby, a cały dochód ze swojej pracy oddawały dzierżawcy. Tuż przy plaży znajduje się historyczny cmentarz. Do początku XIX wieku pochówki na wyspie odbywały się pod podłogą kościołów. Jeśli umierał ktoś mieszkający z dala od świątyni, jego zwłoki transportowano dromaderami na najbliższy cmentarz. Dla okolicznych mieszkańców był nim właśnie ten na plaży w Cofete. Pochowanych upamiętnia tablica, na której wyszczególniono wszystkie znane nazwiska. Nieoficjalnie mogił jest znacznie więcej – wcześniej nie prowadzono dokładnej ewidencji. Mówi się, że spoczywają tu ciała nie tylko autochtonów. Cmentarz otaczają niski murek i drewniane drzwiczki blokowane przez małe wydmy. Ostatni pogrzeb odbył się w 1956 roku.
Innym tajemniczym obiektem w malutkiej wiosce jest Villa Winter. Zbudował ją w 1946 roku Niemiec Gustav Winter, nazywany przez miejscowych Don Gustavo. Winter działał ponoć na zlecenie władz III Rzeszy w ramach tajnego porozumienia z generałem Franco. Legenda głosi, że do willi zaraz po wojnie sprowadzano wysokich stopniem nazistów. Robiono im operacje plastyczne, a po zabiegach odprawiano do Ameryki Południowej i Afryki. Tych, którzy byli u kresu sił,
„żegnano” w oceanicznej otchłani. Ulokowanie obiektu w takim miejscu może świadczyć o sensacyjnej historii, ale to wciąż tylko domysły. Nigdy ich oficjalnie nie potwierdzono. Obecnie turyści zjeżdżają tu delektować się widokami i efektownymi zachodami słońca. Warto zaczekać, bo po zajściu ognistej kuli za horyzont niebo tryska wielobarwnymi malowidłami. Pamiętajmy jednak, że wracać będziemy w ciemnościach drogą, na której 30 km/godz. to prędkość naddźwiękowa. Do Cofete można dostać się też pieszym szlakiem. Należy wtedy zostawić auto na jedynym wyznaczonym parkingu i ruszyć w 6-kilometrowy trekking. W dobrym tempie zajmie 3,5 godziny w jedną stronę. Atutem tej drogi jest przejście przez najwyższy szczyt okolicy – Pico de la Zarza (807 m n.p.m.). Na plażach Cofete
można natknąć się na ślady żółwi, które składają tu jaja. Ekolodzy proszą o dzielenie się tymi informacjami, bo gatunek jest pod ścisłą ochroną. Wracamy do Morro Jable, gdzie zaczyna się asfaltowa droga. Wpadamy na Playa del Matorral przy latarni morskiej i zaliczamy szybką kąpiel. Ocean Atlantycki tym razem jest... spokojny. Wystarczą jednak silniejsze podmuchy wiatru i pokazuje swe groźne oblicze.
Ahoj, przygodo!
Playa de Sotavento na wschodnim wybrzeżu. Wieje tu jeszcze mocniej niż na całej wietrznej wyspie. Trwa popołudniowy odpływ zmieniający szeroką plażę w sieć małych wysepek. Dojdziemy do nich, brodząc w wodzie po łydki. Ocean w ciągu kilku chwil cofnął się o dobre 200 metrów. Liczni entuzjaści sportów wodnych robią sobie przerwę.
Jürgen ma 42 lata. Przyjechał tu z nieco młodszym Karlem. Są kumplami. Wysportowani, szczęśliwi, cieszący się życiem. Każdy z nich przerobił starszego, dostawczego volkswagena na swój mały kamper ze sprzętem i sezonowy dom. Pracowali w korpo, ale ich znudziło. Mieli żony, ale się rozwiedli.
Zaoszczędzili i ruszyli w niekończącą się podróż. Dopiero teraz – jak przekonują – są w pełni wolni. Przemieszczają się po Wyspach Kanaryjskich, realizując kitesurfingową pasję. Co jakiś czas wracają, żeby popracować i uzupełnić budżet. Spotykają tu masę podobnych do siebie pozytywnych świrów i starszych wiekiem rodaków. Kanary są ulubioną destynacją Niemców. Seniorzy mają inne hobby – wygrzewanie kości na piasku oraz paradowanie po plażach w stroju Adama i Ewy. Widoki bywają kontrowersyjne...
Kolejny dzień eskapady poświęcamy na wizytę w środkowej części wyspy. Docieramy do historycznej stolicy całego archipelagu – Betancurii. To małe, założone w 1404 roku urokliwe miasteczko w sam raz dla normalnych turystów. Blisko stąd na punkt widokowy Mirador de Morro Velosa z panoramą na marsjańskie pejzaże.
Wspinamy się po krętej, asfaltowej serpentynie. Znajdująca się na samym szczycie popularna restauracja z oknami panoramicznymi jest obecnie zamknięta. W okolicy warto jeszcze zahaczyć o La Oliva – z przytulnym ryneczkiem i zabytkowymi wiatrakami. Nas jednak kusi bardziej spektakularna przygoda. Ruszamy zatem w kierunku La Vega de Rio Palmas i górskiego wyzwania. Punktem docelowym jest skalne okno na szczycie kamiennej góry – wymarzony punkt na selfie dla instagramowych influencerów. Dotarcie tam to wyzwanie. Spokojny na pozór szlak w drugim etapie przeradza się w wędrówkę cienką, skalną półką przy stromej skarpie. Prowadzi do podnóża góry, ale tu ślad się urywa i wielu wymięka. Wejście na szczyt oznacza kluczenie w gąszczu mniej lub bardziej stabilnego gruntu. Mocniej i słabiej osadzonych głazów. Chwila nieuwagi, jeden zły krok i może się skończyć złamaniem nogi albo kamienną lawiną. Wejdziemy bez specjalistycznego sprzętu, konieczne jest tylko dobre obuwie, a także zapas wody oraz odwaga. Udaje się i łapiemy efektowne ujęcie. W trakcie powrotu na skalnym zboczu znajdujemy małą kapliczkę. W środku pamiątkowa księga do wpisów, religijny obraz, krzyże na ścianach i ołtarzyk. Wszystko udekorowane trochę już więdnącymi kwiatami. Odpoczywamy, a chwilę później regenerujemy się na falach w Ajuy. Czarna, ziarnista plaża ulokowana między klifami i głębokie jaskinie nadają miejscu specyficzny wygląd. Spotykamy medytującego na zboczu skały, lokalnych wędkarzy i garstkę zwykłych mieszkańców. Warto zapytać ich o wymowę nazwy miasteczka. „J” po hiszpańsku czyta się jak „h”, brzmi zatem swojsko. Ściemnia się, czas na powrót. Za kółkiem należy uważać również na „Marsie”. Dzikie kozy górskie przechadzają się na drugą stronę jezdni w poszukiwaniu źdźbła czegokolwiek, nie zwracając uwagi na stalowe rumaki.
Kozy i koty to najpopularniejsza fauna na wyspie. Hodowle tych pierw
szych są podstawą do wyrobu smacznych serów będących symbolem Fuerteventury. Drugie czekają leniwie na resztki tych specjałów. Na Fuercie pojawiły się również wiewiórki pochodzące z Maroka. Nie boją się ludzi i chętnie wyciągają łapki po jedzenie. Wbrew zakazom trudno odmówić im orzeszka. Według informatorów są jednak inwazyjne i zakłócają naturalny rytm życia miejscowej fauny i flory. Innym symbolem wyspy są plantacje Aloe vera. Tutejszy aloes jest ponoć najlepszy na świecie. Wytwarza się z niego kojące kremy i balsamy, służące zdrowiu i samopoczuciu. Produkty z plantacji przewyższają te z sieciowej dystrybucji. Jakością i ceną.
Są jeszcze dzikie plaże...
Według opinii największym atutem Fuerty są plaże. Piaszczyste, kamienisto-ziarniste, białe jak mąka lub czarne jak smoła. Rozległe, ciągnące się kilometrami lub małe, ciężko dostępne wśród klifów i głazów. Zawsze z turkusową wodą i piaszczystym dnem. Nawet w turystycznym szczycie doby pozapandemicznej nie brakuje na nich przestrzeni. Obecnie są niemal puste. W większych ośrodkach nad bezpieczeństwem czuwają ratownicy. Zdarzają się bowiem śmiałkowie wypływający za daleko, nie doceniając siły oceanicznych fal. A te mają ogromną moc i mogą porwać niespodziewanie w wodną otchłań. Jesteśmy na północy w popularnej miejscowości Corralejo. Atrakcją są tu naturalne, piaszczyste wydmy. Ciągną się wzdłuż linii brzegowej Narodowego Parku Wydm. Skalisty krajobraz zmienia się teraz w pustynię i w drodze na plażę musimy pokonać tę miłą przeszkodę. Piaskowe uroki nie mogą zakłócić próby znalezienia oazy. Tym sposobem trafimy na jeszcze bardziej urokliwe miejsca, odcięte od rzeczywistości i tylko dla nas. Niektórzy zostają na nockę, rozbijając namioty obok kampera. Po zmroku podziwiają niebo, na którym gwiazdy wydają się większe, a kosmiczna przestrzeń bliższa. W kwietniu temperatura w nocy spada do 17 stopni, ale to nie problem, zwłaszcza gdy budzi efektowny wschód słońca. Ogarniamy się i wracamy do bazy trasą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Na ziemię schodzimy, zaliczając Caleta de Fuste – port z prywatnymi jachtami i siedzibą elitarnego pola golfowego. Pełno tu wakacyjnych domów z widokiem na ocean, a należących do ludzi z grubszym portfelem. Ci z chudszym wpadają tylko na chwilę. Do Piscina Natural. W trakcie odpływu ocean zmienia „wcięcie” między klifami w naturalny basen. O odpowiedniej porze dnia lśni krystalicznym błękitem.
Fuerteventura, podobnie jak inne Wyspy Kanaryjskie, gwarantuje: świetną pogodę, jedzenie, bezpieczeństwo, luz i uprzejmość lokalsów. Gdy ludzkość zacznie już kolonizować Marsa, warto tam przenieść wiele właśnie stąd.