Przyjaźń i protekcja wśród swoich
Można by odnieść wrażenie, że dane nam jest tkwić w jakiejś niekończącej się opowieści, i to z kategorii tych przerażających, kiedy zapoznajemy się z kolejnymi kwiatkami, którymi raczy nas współczesny Kościół.
Jeszcze nie przebrzmiała afera z założycielem Legionu Chrystusa Marcialem Macielem Degollado, który – obok gorliwego pozyskiwania „rycerzy” mających być awangardą strzeżenia wartości wiary – dał się zapamiętać jako nad wyraz płodny, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo pozostawił po sobie dziesiątki dzieci poczętych nie zawsze z przyzwoleniem ich matek, a media ostatnio rozpisały się na temat naszego rodaka – ks. Mirosława Króla. Co prawda ten wielebny nie prowadzi swojej duszpasterskiej posługi w polskim Kościele, bo od lat przebywa w Stanach Zjednoczonych i tam dostąpił przywileju sakramentu kapłaństwa, to jednak nie jest osobą anonimową czy wręcz nieznaną na naszym kościelnym poletku. Chociaż za księdzem
Królem od lat niesie się smrodek życia zbyt frywolnego (wielokrotnie donosili o tym ci, którzy odmawiali udziału w proponowanych przez kapłana imprezach zakrapianych alkoholem i zabawach jakby żywcem przeniesionych z filmów określanych mianem różowych), to jednak nie przeszkodziło mu to w zadzierzgnięciu nici przyjaźni z naszymi duchownymi, i to z samego hierarchicznego świecznika.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że dzięki poparciu naszego purpurata (co prawda już w stanie spoczynku) załatwił sobie posadę kanclerza ośrodka polonijnego w Orchard Lace (USA), w którego skład wchodzi także seminarium duchowne. Aby było ciekawiej, to do tamtejszej kościelnej uczelni przez lata byli wysyłani także klerycy z Polski, choć nie wszystkim odpowiadała zła sława ks. Króla i zwyczajnie obawiali się tej wyprawy.
Narastający smrodek związany z księdzem kanclerzem nie przeszkadzał jednak naszym hierarchom, którzy po wielokroć publicznie manifestowali swoje przyjazne nastawienie do rodaka robiącego karierę za oceanem. Wszystko jednak ma swoją cenę, przyjaźń także. O tym wiedział bohater naszego dzisiejszego felietonu i przez lata był nad wyraz hojny w organizowaniu dolarowego wsparcia wobec potrzeb diecezjalnych włodarzy.
I pewnie jeszcze długo nikomu by to wszystko nie przeszkadzało, gdyby nie wmieszał się w to amerykański wymiar sprawiedliwości, który obecnie prowadzi dochodzenie i z pewnością należycie oceni i ukarze patologię tego człowieka w sutannie. Kiedy ponad czterdzieści lat temu zaczynałem swoją seminaryjną przygodę, wydawało mi się, że znalazłem się w gronie takich samych jak ja młodych zapaleńców, którzy odpowiadając na głos Chrystusowego powołania, zdecydowali się wyrzec spraw tego świata na rzecz największego dobra, jakim był On. Owszem, zachowania niektórych kolegów, ciągle zapatrzonych w siebie, spędzających sam na sam ze sobą każdą wolną chwilę, rodziły pytania, ale od rozpoznawania powołania byli przecież nasi moderatorzy, więc ufałem ich decyzjom.
Później, kiedy po wielokroć dowiadywaliśmy się, że oni wiedzą o takich dziwnych przyjaźniach i nic nie robią, rodziła się we mnie wątpliwość i doskwierały pytania, na które nie znajdowałem odpowiedzi. W tamtym czasie jeszcze nie znaliśmy określenia „gejowskie lobby”, ale teraz, po latach, wszystko zaczyna mi się układać w całość. Ludzie będący z dala od Kościoła wysuwają tezę, że do seminarium duchownego najczęściej trafiają młodzi geje i to oni utrwalają to patologiczne lobby.
Nie podzielam ich poglądu, ale z pewnością Kościołowi potrzeba oczyszczenia z moralnej patologii, a jej początek ma, niestety, miejsce tam, gdzie kształtują się kadry przyszłych kapłanów i od tego należałoby zapoczątkować oczyszczenie.