Zatrzymane w kadrze
Rodzina Siemaszków od ponad stu lat prowadzi zakład fotograficzny, który już w latach trzydziestych należał do najbardziej renomowanych w kraju.
Gdy prawie każdy człowiek ma dziś telefon z aparatem i dziennie na świecie powstaje kilka miliardów zdjęć, może się wydawać, że fotografia jest równie prostą czynnością jak zakładanie skarpetek. Wystarczy jednak zobaczyć prace takich mistrzów jak Henri Cartier-Bresson, Helmut Newton, Peter Lik, Ansel Adams, Alfred Eisenstaedt czy Zbyszko Siemaszko, żeby wiedzieć, że w ich wydaniu to prawdziwa sztuka.
Przygoda z fotografią rodziny Siemaszków zaczęła się ponad sto lat temu i przypomina klasyczny melodramat, tyle że ze szczęśliwym zakończeniem. Na początku I wojny światowej w Moskwie Leonard Siemaszko zakochał się w Tatianie, szlachciance z bogatego i starego rodu. Według rodzinnej legendy był dopiero siódmy wśród pretendentów starających się o rękę panny. Nie widząc szans na sukces, wrócił do rodzinnego Wilna, gdzie u Jana Bułhaka, nestora polskiej fotografii, nauczył się zawodu. Wrócił do Moskwy i na placu Czerwonym postawił ogromny fotel, na którym robił zdjęcia wracającym z frontu rosyjskim generałom, oficerom i żołnierzom, na czym podobno zarobił bardzo duże pieniądze. Był to czas rewolucyjny, różnice społeczne przestały mieć znaczenie. Para pobrała się i w obawie przed bolszewikami wyjechała do Wilna, gdzie niedaleko Ostrej Bramy w 1919 r. pan Leonard od znanej z dokonań artystycznych rodziny Fleury kupił najbardziej prestiżowe w mieście studio fotograficzne.
– Z czasem pradziadek stał się „nadwornym” fotografem Józefa Piłsudskiego. Miał wyłączność na robienie mu portretów na terenie Wilna – mówi Filip Siemaszko (absolwent psychologii), fotograf w czwartym pokoleniu, obecny właściciel zakładu. – Było ich bardzo dużo, a kilka ma status kultowych. Piłsudski przychodził do zakładu albo pradziadek jechał do marszałka lub do pałacu (dawniej biskupiego, dziś prezydenckiego – przyp. autora). Leonard robił też portrety Rydzowi-Śmigłemu, generałom i wileńskiej elicie. Jednym z jego pierwszych aparatów był ciężki, bezfilmowy, wielkoformatowy aparat, gdzie przy robieniu zdjęć wykorzystywano wybuch magnezji. Potem najczęściej korzystał z różnych modeli Leiki.
Zakład przynosił naprawdę duże pieniądze, ale przyszła wojna. Trzej synowie Leonarda służyli w AK (jeden zginął), więc zostanie po wojnie w radzieckim teraz Wilnie było bardzo ryzykowne. Rodzina przeniosła się do Bydgoszczy. Pod koniec lat 40. synowie Zbyszko i Henryk zamieszkali w Warszawie, a w 1952 r. dołączył do nich ojciec. Dwa lata później przy Grójeckiej 40 Siemaszkowie otworzyli zakład fotograficzny, który do dziś jest ich własnością.
– Po Leonardzie pałeczkę przejął Zbyszko, który moim zdaniem należał do najlepszych fotografików swoich czasów, nie tylko polskich, ale europejskich i światowych – zapewnia pan Filip.
Zbyszko ukończył SGPiS i z początku pracował w państwowej pracowni fotograficznej dokumentującej odbudowane zabytki stolicy. W 1953 r. został fotoreporterem w tygodniku „Stolica”, a potem w „Perspektywach”, gdzie pracował do 1990 r. Fotografował przede wszystkim codzienne życie Warszawy. Wiele z tych zdjęć ma ciekawą historię. W 1968 r. zrobił fotoreportaż z oberwania chmury na ulicy Puławskiej. Do kanonu polskiej fotografii reportażowej weszło zdjęcie biegnącej boso nastolatki.
– Po ponad 50 latach udało się odnaleźć dziewczynę (dziś panią Grażynkę),
która biegła na spotkanie ze swoim tatą, a także kierowcę taksówki, który nadal ma tę samą warszawę i wozi nią pary do ślubu – zapewnia Filip Siemaszko.
Zbyszko miał wiele aparatów, w tym dwa niezwykle ciężkie Hasselblady, ale podstawowym sprzętem do zdjęć architektonicznych był Linhof Technika 70.
– Dziadek był perfekcjonistą. Mimo że zostawił po sobie tak wiele zdjęć, to potrafił nad jednym ujęciem zastanawiać się godzinę i dłużej, co w przypadku fotoreporterów było i jest rzadkością. Kiedyś z moim ojcem mieli robić zdjęcia z dachu wysokiego budynku. Weszli na górę, dziadek popatrzył, zastanowił się nad ujęciem i mimo że nie padał deszcz zrezygnował z fotografowania, bo nie odpowiadał układ chmur. Praktycznie nie robił zdjęć nieostrych, źle skomponowanych czy poruszonych. W latach sześćdziesiątych dziadek z babcią wiele podróżowali po Europie, co w tamtych czasach nie zdarzało się często. Zbyszko oczywiście robił wiele zdjęć z tych wojaży. Jednym z moich ulubionych jest mężczyzna z parasolem, który boso idzie po londyńskiej ulicy. Zdjęcia dziadka dziś można spotkać w całym mieście. Oprawione wiszą w kawiarniach, gabinetach stomatologicznych, kancelariach adwokackich. W Narodowym Archiwum Cyfrowym jest ich 6 tys. (w rodzinnym archiwum zakładu znajduje się ponad pół miliona zdjęć wykonanych przez cztery pokolenia Siemaszków – przyp. autora). Są tak niepowtarzalne, że jestem je w stanie poznać od razu.
Gdy Zbyszko robił zdjęcia w plenerze, w zakładzie pracował jego syn Maciej. Dziś firmę prowadzi Filip, czwarte pokolenie fotografów, a pan Maciej, nadal aktywny zawodowo, wyspecjalizował się w robieniu zdjęć w szkołach.
To nie jest kraj dla małych firm
W PRL-u w Warszawie było kilkaset zakładów fotograficznych – tylko przy Grójeckiej osiem; zostały trzy. Dziś w całym mieście jest około czterdziestu, może pięćdziesięciu i ich liczba powoli się zmniejsza.
– Niedaleko nas upadł zakład fryzjerski, który był jeszcze starszy od naszej firmy, upadła księgarnia, kawiarnie – wylicza pan Filip. – Nie jest to najlepszy czas dla małych podmiotów gospodarczych, a te, które jeszcze sobie radzą, w znacznym stopniu zostały zdewastowane przez covid. Ze względu na markę odziedziczoną po przodkach jest nam z pewnością trochę łatwiej niż konkurencji. Nasz lokal jest własnościowy, nie płacimy więc czynszu, który w tej części miasta z pewnością byłby wysoki. Prócz tego jesteśmy aktywni w mediach społecznościowych. To wszystko sprawia, że jakoś dajemy sobie radę.
Siemaszkowie to nadal instytucja. Mają wielu stałych klientów i takich, którzy przychodzą tu po raz pierwszy. Najwięcej zdjęć robi się do dokumentów: paszportów, dowodów osobistych, praw jazdy, różnych legitymacji. Osiem zdjęć legitymacyjnych kosztuje 40 zł. Droższe są zdjęcia portretowe: 50 zł za jedną pozę, przy czym klient musi zamówić minimum trzy pozy.
Wśród znanych klientów zakładu Siemaszków są: Zbigniew Boniek, Anita Włodarczyk, Paweł Małaszyński, Edyta Herbuś i wielu innych. Sporą grupę stanowią żołnierze żandarmerii, którzy od lat robią tu sobie zdjęcia. Przed pandemią do zakładu przychodziło średnio 10 klientów dziennie zimą i około 30 latem. Teraz na szczęście sytuacja powoli wraca do normy.
Pan Maciej najczęściej korzysta z różnych modeli Nikona i Canona, podobnie jak jego syn, który aktualnie pracuje Nikonem D7100 albo Canonem 7D Mark II.
– Na początku XX wieku fotograf był bardzo elitarnym zawodem. Według znanej anegdoty, gdy do Jana Bułhaka przyszła kobieta, która chciała, żeby mistrz zrobił jej zdjęcie portretowe, ten obszedł ją dookoła i powiedział: „Nie widzę potrzeby”. Ja na pewno nie mógłbym sobie na to pozwolić – śmieje się Filip Siemaszko. – Przez ponad 100 lat fotografia stała się dostępna dla każdego. Cały sprzęt pradziadka kosztował tyle, co dom jednorodzinny, dziadka tyle, co samochód, a mój trochę więcej niż dobry telewizor. Jednak i dziś można kupić obiektyw, który kosztuje tyle co dom (Zeiss Apo Sonnar T* 1700 mm f/4, robiony na zamówienie dla arabskiego szejka, ważący 256 kg teleobiektyw, podobno kosztował 2,5 miliona euro – przyp. autora). Fotograf jest rzemieślnikiem, a rzemiosła niemal każdy może się nauczyć, ale żeby być artystą, potrzeba nie tylko wiedzy i doświadczenia, ale także talentu.