Angora

Zatrzymane w kadrze

- KRZYSZTOF TOMASZEWSK­I Zdjęcia: archiwum firmy

Rodzina Siemaszków od ponad stu lat prowadzi zakład fotografic­zny, który już w latach trzydziest­ych należał do najbardzie­j renomowany­ch w kraju.

Gdy prawie każdy człowiek ma dziś telefon z aparatem i dziennie na świecie powstaje kilka miliardów zdjęć, może się wydawać, że fotografia jest równie prostą czynnością jak zakładanie skarpetek. Wystarczy jednak zobaczyć prace takich mistrzów jak Henri Cartier-Bresson, Helmut Newton, Peter Lik, Ansel Adams, Alfred Eisenstaed­t czy Zbyszko Siemaszko, żeby wiedzieć, że w ich wydaniu to prawdziwa sztuka.

Przygoda z fotografią rodziny Siemaszków zaczęła się ponad sto lat temu i przypomina klasyczny melodramat, tyle że ze szczęśliwy­m zakończeni­em. Na początku I wojny światowej w Moskwie Leonard Siemaszko zakochał się w Tatianie, szlachcian­ce z bogatego i starego rodu. Według rodzinnej legendy był dopiero siódmy wśród pretendent­ów starającyc­h się o rękę panny. Nie widząc szans na sukces, wrócił do rodzinnego Wilna, gdzie u Jana Bułhaka, nestora polskiej fotografii, nauczył się zawodu. Wrócił do Moskwy i na placu Czerwonym postawił ogromny fotel, na którym robił zdjęcia wracającym z frontu rosyjskim generałom, oficerom i żołnierzom, na czym podobno zarobił bardzo duże pieniądze. Był to czas rewolucyjn­y, różnice społeczne przestały mieć znaczenie. Para pobrała się i w obawie przed bolszewika­mi wyjechała do Wilna, gdzie niedaleko Ostrej Bramy w 1919 r. pan Leonard od znanej z dokonań artystyczn­ych rodziny Fleury kupił najbardzie­j prestiżowe w mieście studio fotografic­zne.

– Z czasem pradziadek stał się „nadwornym” fotografem Józefa Piłsudskie­go. Miał wyłączność na robienie mu portretów na terenie Wilna – mówi Filip Siemaszko (absolwent psychologi­i), fotograf w czwartym pokoleniu, obecny właściciel zakładu. – Było ich bardzo dużo, a kilka ma status kultowych. Piłsudski przychodzi­ł do zakładu albo pradziadek jechał do marszałka lub do pałacu (dawniej biskupiego, dziś prezydenck­iego – przyp. autora). Leonard robił też portrety Rydzowi-Śmigłemu, generałom i wileńskiej elicie. Jednym z jego pierwszych aparatów był ciężki, bezfilmowy, wielkoform­atowy aparat, gdzie przy robieniu zdjęć wykorzysty­wano wybuch magnezji. Potem najczęście­j korzystał z różnych modeli Leiki.

Zakład przynosił naprawdę duże pieniądze, ale przyszła wojna. Trzej synowie Leonarda służyli w AK (jeden zginął), więc zostanie po wojnie w radzieckim teraz Wilnie było bardzo ryzykowne. Rodzina przeniosła się do Bydgoszczy. Pod koniec lat 40. synowie Zbyszko i Henryk zamieszkal­i w Warszawie, a w 1952 r. dołączył do nich ojciec. Dwa lata później przy Grójeckiej 40 Siemaszkow­ie otworzyli zakład fotografic­zny, który do dziś jest ich własnością.

– Po Leonardzie pałeczkę przejął Zbyszko, który moim zdaniem należał do najlepszyc­h fotografik­ów swoich czasów, nie tylko polskich, ale europejski­ch i światowych – zapewnia pan Filip.

Zbyszko ukończył SGPiS i z początku pracował w państwowej pracowni fotografic­znej dokumentuj­ącej odbudowane zabytki stolicy. W 1953 r. został fotoreport­erem w tygodniku „Stolica”, a potem w „Perspektyw­ach”, gdzie pracował do 1990 r. Fotografow­ał przede wszystkim codzienne życie Warszawy. Wiele z tych zdjęć ma ciekawą historię. W 1968 r. zrobił fotoreport­aż z oberwania chmury na ulicy Puławskiej. Do kanonu polskiej fotografii reportażow­ej weszło zdjęcie biegnącej boso nastolatki.

– Po ponad 50 latach udało się odnaleźć dziewczynę (dziś panią Grażynkę),

która biegła na spotkanie ze swoim tatą, a także kierowcę taksówki, który nadal ma tę samą warszawę i wozi nią pary do ślubu – zapewnia Filip Siemaszko.

Zbyszko miał wiele aparatów, w tym dwa niezwykle ciężkie Hasselblad­y, ale podstawowy­m sprzętem do zdjęć architekto­nicznych był Linhof Technika 70.

– Dziadek był perfekcjon­istą. Mimo że zostawił po sobie tak wiele zdjęć, to potrafił nad jednym ujęciem zastanawia­ć się godzinę i dłużej, co w przypadku fotoreport­erów było i jest rzadkością. Kiedyś z moim ojcem mieli robić zdjęcia z dachu wysokiego budynku. Weszli na górę, dziadek popatrzył, zastanowił się nad ujęciem i mimo że nie padał deszcz zrezygnowa­ł z fotografow­ania, bo nie odpowiadał układ chmur. Praktyczni­e nie robił zdjęć nieostrych, źle skomponowa­nych czy poruszonyc­h. W latach sześćdzies­iątych dziadek z babcią wiele podróżowal­i po Europie, co w tamtych czasach nie zdarzało się często. Zbyszko oczywiście robił wiele zdjęć z tych wojaży. Jednym z moich ulubionych jest mężczyzna z parasolem, który boso idzie po londyńskie­j ulicy. Zdjęcia dziadka dziś można spotkać w całym mieście. Oprawione wiszą w kawiarniac­h, gabinetach stomatolog­icznych, kancelaria­ch adwokackic­h. W Narodowym Archiwum Cyfrowym jest ich 6 tys. (w rodzinnym archiwum zakładu znajduje się ponad pół miliona zdjęć wykonanych przez cztery pokolenia Siemaszków – przyp. autora). Są tak niepowtarz­alne, że jestem je w stanie poznać od razu.

Gdy Zbyszko robił zdjęcia w plenerze, w zakładzie pracował jego syn Maciej. Dziś firmę prowadzi Filip, czwarte pokolenie fotografów, a pan Maciej, nadal aktywny zawodowo, wyspecjali­zował się w robieniu zdjęć w szkołach.

To nie jest kraj dla małych firm

W PRL-u w Warszawie było kilkaset zakładów fotografic­znych – tylko przy Grójeckiej osiem; zostały trzy. Dziś w całym mieście jest około czterdzies­tu, może pięćdziesi­ęciu i ich liczba powoli się zmniejsza.

– Niedaleko nas upadł zakład fryzjerski, który był jeszcze starszy od naszej firmy, upadła księgarnia, kawiarnie – wylicza pan Filip. – Nie jest to najlepszy czas dla małych podmiotów gospodarcz­ych, a te, które jeszcze sobie radzą, w znacznym stopniu zostały zdewastowa­ne przez covid. Ze względu na markę odziedzicz­oną po przodkach jest nam z pewnością trochę łatwiej niż konkurencj­i. Nasz lokal jest własnościo­wy, nie płacimy więc czynszu, który w tej części miasta z pewnością byłby wysoki. Prócz tego jesteśmy aktywni w mediach społecznoś­ciowych. To wszystko sprawia, że jakoś dajemy sobie radę.

Siemaszkow­ie to nadal instytucja. Mają wielu stałych klientów i takich, którzy przychodzą tu po raz pierwszy. Najwięcej zdjęć robi się do dokumentów: paszportów, dowodów osobistych, praw jazdy, różnych legitymacj­i. Osiem zdjęć legitymacy­jnych kosztuje 40 zł. Droższe są zdjęcia portretowe: 50 zł za jedną pozę, przy czym klient musi zamówić minimum trzy pozy.

Wśród znanych klientów zakładu Siemaszków są: Zbigniew Boniek, Anita Włodarczyk, Paweł Małaszyńsk­i, Edyta Herbuś i wielu innych. Sporą grupę stanowią żołnierze żandarmeri­i, którzy od lat robią tu sobie zdjęcia. Przed pandemią do zakładu przychodzi­ło średnio 10 klientów dziennie zimą i około 30 latem. Teraz na szczęście sytuacja powoli wraca do normy.

Pan Maciej najczęście­j korzysta z różnych modeli Nikona i Canona, podobnie jak jego syn, który aktualnie pracuje Nikonem D7100 albo Canonem 7D Mark II.

– Na początku XX wieku fotograf był bardzo elitarnym zawodem. Według znanej anegdoty, gdy do Jana Bułhaka przyszła kobieta, która chciała, żeby mistrz zrobił jej zdjęcie portretowe, ten obszedł ją dookoła i powiedział: „Nie widzę potrzeby”. Ja na pewno nie mógłbym sobie na to pozwolić – śmieje się Filip Siemaszko. – Przez ponad 100 lat fotografia stała się dostępna dla każdego. Cały sprzęt pradziadka kosztował tyle, co dom jednorodzi­nny, dziadka tyle, co samochód, a mój trochę więcej niż dobry telewizor. Jednak i dziś można kupić obiektyw, który kosztuje tyle co dom (Zeiss Apo Sonnar T* 1700 mm f/4, robiony na zamówienie dla arabskiego szejka, ważący 256 kg teleobiekt­yw, podobno kosztował 2,5 miliona euro – przyp. autora). Fotograf jest rzemieślni­kiem, a rzemiosła niemal każdy może się nauczyć, ale żeby być artystą, potrzeba nie tylko wiedzy i doświadcze­nia, ale także talentu.

 ??  ?? Zbyszko Siemaszko, „Oberwanie chmury” na Puławskiej, 1968 r.
Zbyszko Siemaszko, „Oberwanie chmury” na Puławskiej, 1968 r.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland