Nie tylko „Deszcz w Cisnej”
Rozmowa z KRYSTYNĄ PROŃKO, piosenkarką i wokalistką jazzową
– Skoro tematem naszej rozmowy są Bieszczady, to nie mogę nie zapytać o „Deszcz w Cisnej” – jedną z najbardziej znanych pani piosenek. Jaka jest jej historia?
– Tekst do tego utworu powstał w Cisnej. To był 1974, może 1975 rok. Zespół, którego byłam wokalistką – Koman Band – był wtedy w Cisnej. Pojechaliśmy tam na próby z planem opracowania konkretnych piosenek i tematów muzycznych. Boguś Olewicz, który miał napisać tekst do tego tematu, mieszkał – podobnie jak my – poza Bieszczadami. Zadeklarował, że do nas dołączy i tam go stworzy. Podobnie zresztą było z piosenką „Modlitwa o miłość prawdziwą” – ten tekst też powstał w Cisnej. Boguś przyjechał, przychodził do nas na próby, słuchał, co tworzymy. Pamiętam, że niemal cały czas padało. Było tylko kilka słonecznych dni, wtedy chodziliśmy na wycieczki, poznając okolicę, a przez resztę czasu, z powodu deszczu, pracowaliśmy. Boguś pod wpływem tego pobytu i pogody napisał słowa piosenki – najwyraźniej krople deszczu stukały intensywnie w okna jego pokoju.
– Dla pani ten pobyt w Cisnej to był pierwszy raz w Bieszczadach? – Tak, byłam tam wtedy pierwszy raz. – I jakie wrażenie na pani zrobiły, jak już udało się wychynąć z tego hotelu i coś zobaczyć, czegoś doświadczyć?
– Wtedy, w czasie tych prób, tylko Boguś mieszkał w hoteliku. My mieszkaliśmy u gospodarzy w wynajętych dla nas pokojach. Z tamtego czasu zostały takie wrażenia, że wracałam później w Bieszczady i od czasu do czasu wracam nadal. To bardzo piękne miejsce i ciągle jeszcze pozostaje nieco dziewicze, chociaż akurat w samej Cisnej bardzo wiele się zmieniło i myślę sobie, że trochę też za sprawą tej piosenki... Nie wiem, czy na lepsze. Jako że miejscowość została wymieniona w tytule, ludzie tam po prostu jeżdżą i oglądają Cisną.
– Co jest w Bieszczadach takiego magicznego, co panią przyzywa?
– Przyroda. W latach osiemdziesiątych pojechałam na wakacje do Cisnej. Całe życie podróżuję z psami, tym razem też był ze mną pies, owczarek niemiecki. Razem chodziliśmy po Bieszczadach. Któregoś dnia ruszyłam z tym psem na szlak, długo szliśmy, aż coś mnie zatrzymało, coś z żółtymi plamami ruszało się na tej szerokiej ścieżce. Ja się przestraszyłam tych salamander, pies zgłupiał, stanął nad nimi okrakiem. Trzymałam go, żeby ich nie pożarł, i szybko stamtąd uciekłam. Później doszliśmy do miejsca, w którym pies zakomunikował, że dalej nie idzie. Musiał wyczuć jakąś zwierzynę, stanął i nie chciał iść. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, co się dzieje dookoła. Była tam spora polanka, a po jej drugiej stronie mocno ruszały się gałęzie. Pomyślałam, że trzeba zawrócić, bo nie wiadomo, co za nimi jest. Bieszczadzka natura jest fascynująca, to mnie zawsze tam ciągnęło. I cisza. Zdarzyło mi się być pod Haliczem, gdzie była baza strażników przyrody bieszczadzkiej. Miałam kolegę w tej straży, Wojtka Tarczyńskiego. Spędziłam tam dwie czy trzy noce. To gwiaździste niebo... szemrzący potok... Niezwykłe miejsce. Coś niesamowitego...
– Ma pani inne wspomnienia, którymi zechciałaby się podzielić?
– Te opowiedziane najbardziej zapadły mi w pamięć. Późniejsze wyjazdy były na krótką chwilę. Ach, przypomniała mi się jeszcze jedna historia, która wydarzyła się podczas tego pobytu, kiedy powstawał „Deszcz w Cisnej”. Ten owczarek niemiecki, o którym wspomniałam, ten, który nie chciał iść, on właściwie został przyhołubiony, a później kupiony od pana, który go trzymał na łańcuchu w Dołżycy. Wydawało mi się, że jest biedny i nieszczęśliwy na tym łańcuchu. Zaproponowałam właścicielowi, że my zabierzemy tego psa, a ja mu za niego zapłacę. Zgodził się. Pies pojechał z nami do domu, ale wcześniej zabieraliśmy go na wycieczki po Bieszczadach. Któregoś dnia pojechaliśmy nad Solinę. Okazało się, że pies był ratownikiem wodnym – tzn. taki był nasz wniosek na podstawie tego, co się wydarzyło. Chcieliśmy się wykąpać, przywiązaliśmy go do jakiegoś drzewka, żeby za nami nie szedł, i poszliśmy do wody. On wyrwał to drzewko i pobiegł za nami. Po chwili okazało się, że nie konkretnie za nami, tylko zobaczył pływającego gdzieś daleko człowieka, który miał żółty czepek. Psy rozróżniają żółty i niebieski kolor, całą resztę widzą w szarościach. On uznał, że coś się dzieje, i popłynął do tego kogoś, trącił go nosem i zawrócił. Musiał sprawdzić, czy nie trzeba kogoś wyciągnąć. Ja dobrze pływam, ale wielokrotnie korzystałam z jego ogona – łapałam psa za ogon, a on mnie ciągał po jeziorach. Potrafił mnie przyciągnąć do brzegu. Nikomu krzywdy w wodzie nie robił, nie właził na człowieka z pazurami, tylko trącał nosem i dawał znać: złap mnie, teraz mogę cię pociągnąć. Świetna była z nim zabawa. Tylko później był problem ze schnięciem, bo to był owczarek niemiecki długowłosy i te jego kudły schły godzinami.
– Obecny zwierzyniec też jeździ z panią na wycieczki?
– Teraz mam psa i kota. Kot boi się psa, a że przestrzeń pod namiotem czy w samochodzie jest mała, nie skończyłoby się to dobrze. Kota podrzucam do rodziny, a pies jeździ ze mną.
– Lubi pani nocowanie pod namiotem?
– Tak, o ile jest ciepło. W Bieszczadach pod namiotem nie nocowałam, bo wiem, jakie są tamtejsze noce, nawet latem. Chociaż nie, przecież pod Haliczem nocowałam. Ale ile ja wtedy miałam lat, to było strasznie dawno. Teraz bym się w Bieszczady pod namiot nie wybrała, chyba że miałby specjalne ogrzewanie. Mam namiot, który się świetnie sprawdza w ciepłych krajach. Jak jest ciepło, to czasem w domu śpię na zewnątrz. Bardzo fajnie śpi się na powietrzu.
– Jak jeszcze lubi pani odpoczywać?
– Na plaży, do góry brzuchem, w ciemnych okularach. Najlepiej, jak nikogo dookoła nie ma. Znam takie plaże, ale daleko. Na razie wyjazd tam jest mało realny.
– Wracając do Bieszczadów. Ma tam pani ulubione miejsca, szlaki, widoki?
– Właściwie nie. Najwięcej wspomnień mam z Cisnej i z okolicy. Nie miało dla mnie znaczenia, czy wędrowałam wyżej, czy w dolinach – wszędzie podziwiałam piękno tych łagodnych, porośniętych lasami gór. W sierpniu 2002 roku wymyśliłam kolejne próby w Bieszczadach. Zadzwoniłam do gminy, powiedziałam, jaka jest sytuacja, w gminie bardzo się ucieszono. Zapytałam, gdzie możemy mieszkać. Padła odpowiedź, że może w leśniczówce. Drogą, przy której stała ta leśniczówka, dojeżdżało się do retort wypalających węgiel drzewny. Przy tej drodze rosło mnóstwo małych iglastych samosiejek. Parę mniejszych wyrwałam, żeby nie rozjechały ich auta, które jeżdżą po węgiel drzewny. Przewiozłam je do Warszawy i zasadziłam. To są już dorosłe drzewa, piękne choinki. Do dziś rosną w moim ogrodzie. Sadzonki przyjęły się i w tej chwili bardzo dobrze sobie radzą. Ta leśniczówka była świetna, myśmy tam wszystko mieli: spanie, jedzenie, salę prób, piękny, wielki komin. Pamiętam, że było wtedy dużo osób towarzyszących, co nam zupełnie nie przeszkadzało. Oni robili, co chcieli, a my pracowaliśmy.
– Biorąc pod uwagę, że miała pani okazję bywać w Bieszczadach i okolicy dość regularnie na przestrzeni kilkudziesięciu lat, jakie są pani obserwacje na temat rosnącej popularności tych gór? Czy z biegiem czasu tracą tę swoją osławioną dzikość?
– Uważam, że tak właśnie jest. Myślę, że m.in. ta piosenka się do tego przyczyniła, niestety. Ogólnie rzecz ujmując, ludzie nie szanują przyrody, nie tylko w Bieszczadach, ale wszędzie. Próbują ją podporządkować swoim wymysłom i pomysłom. Takie myślenie ma „krótkie nogi”...
– Zdarza się pani grać koncerty w Bieszczadach?
– Na razie nie. W Ustrzykach Dolnych był plenerowy festiwal muzyki country, w którym kiedyś brałam udział.
– Jakie są Bieszczady Krystyny Prońko? Czego pani w nich szuka, co w nich znajduje?
– Szukałam przyrody, wędrownego życia. To jest tam cały czas, tylko infrastruktura się zmieniła. Fascynujący jest dla mnie też dojazd do Cisnej. Tam można dojechać różnymi drogami, zawsze wybierałam te bardziej kręte, bo z nich więcej rzeczy widać. Jak się zjeżdża i wjeżdża, to można się porozglądać. Bardzo mi się podobają te wąskie, wijące się drogi, na których nie da się rozwinąć żadnej prędkości. Gdyby to ode mnie zależało, zatrzymałabym w Bieszczadach czas w latach siedemdziesiątych – było ciszej, spokojniej, mało turystów. W tym wieku, w którym jestem, góry są już dla mnie trochę za trudne, wolę mniej pofałdowane przestrzenie, ale z powodu tej piosenki tamte okolice zawsze będą dla mnie miały szczególną wartość sentymentalną.