Trzeba marzyć
Rozmowa z TAHAREM RAHIMEM, francuską gwiazdą w Hollywood
– Nominacja do Złotych Globów i Oscara za rolę w „Mauretańczyku”, znakomite recenzje krytyków. Mimo pandemii minione miesiące okazały się dla pana pasmem sukcesów..
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie sprawiło mi to przyjemności. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z ulotności sukcesu, ale cieszę się, że zostałem doceniony i smakuję to, co mi się przydarza. Moja historia jest dowodem na to, że wszystko jest możliwe, i że ludzie tacy jak ja mogą osiągnąć wszystko, o czym marzą. Trzeba marzyć.
– Powróćmy więc do pana historii. Jest pan przykładem „self made mana”, który wszystko zawdzięcza sobie. Pana dzieciństwo upłynęło w blokowisku, rodzice byli emigrantami z Algierii, mieli dziewięcioro dzieci. Nie było łatwo...
– Nigdy nie miałem wiele wspólnego z aktorami pochodzącymi z uprzywilejowanych środowisk francuskiej burżuazji. Mój ojciec – nauczyciel arabskiego – musiał podjąć we Francji pracę robotnika, mama zajmowała się dziećmi. Powtarzała, że powinniśmy podążać za naszymi pragnieniami. Zawsze we mnie wierzyła. Wbrew utartym schematom moje dzieciństwo spędzone w Belforcie było bardzo szczęśliwe. Mieszały się tam różne kultury i narodowości, żyliśmy w grupie, matki gotowały nam potrawy z różnych krańców świata. Panowało poczucie wspólnoty i ogólna życzliwość. To były najlepsze lata mojego życia!
– Kiedy i jak odkrył pan powołanie do aktorstwa?
– To nie była iluminacja. Już jako mały chłopiec wiedziałem, że pragnę zostać aktorem. Zaczęło się od rodzinnych wypraw do kina. Mój najstarszy brat organizował dla nas co tydzień seans filmowy. Szybko poczułem, że ten rodzaj podróży w świat wyobraźni bardzo mi odpowiada. Sala kinowa stała się dla mnie odskocznią od rzeczywistości i jej nieuchronnej rutyny. Ponieważ nie miałem pieniędzy na bilet, często oszukiwałem i udawało mi się oglądać po pięć filmów tygodniowo. Czasami po seansie odgrywałem przed nieliczną publicznością clowna, prezentując wymyślone przez siebie skecze. Tak się zaczęło.
– Początkowo próbował pan jednak pójść inną drogą...
– Tak. Zapisałem się na studia sportowe, próbowałem też odnaleźć się na wydziale matematyczno-informatycznym. Nic to nie dało. Wreszcie zapisałem się na kierunek filmowy na Uniwersytecie w Montpellier i odkryłem, jak wspaniale jest robić to, co się kocha!
– Po studiach przyjechał pan do Paryża i zatrudnił się jako kelner. Jednocześnie pobierał pan lekcje aktorstwa i zapisał się na uniwersytet, aby nie stracić stypendium. Powoli horyzont się rozjaśnia. Zdobywa pan niewielką rolę w serialu Canal+ i na planie spotyka reżysera Jacques’a Audiarda, poszukującego aktora do filmu „Prorok”. Za tę rolę otrzyma pan dwa Cezary.
– Rzeczywiście, miałem wrażenie, że żyję w jakiejś filmowej baśni, tym bardziej że przez dwa miesiące prób nie wiedziałem nawet, czy otrzymam rolę... Festiwal w Cannes przyjął film wręcz entuzjastycznie, otworzyły się przede mną wszystkie drzwi. Na szczęście miałem już wtedy 27 lat i nie miałem ochoty stać się karykaturą gwiazdy. Gdybym był młodszy, mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Wydaje mi się, że się nie zmieniłem, że pozostałem wciąż tym samym chłopakiem z Belfort. Zdrowy rozsądek zawdzięczam mojej matce. Wpoiła mi szacunek do drugiego człowieka, chęć czynienia dobra, skromność, pracowitość. Próbuję teraz przekazać te wartości moim dzieciom. Wierzę w szczerość i prawdę. Pamiętam, że mama płakała, kiedy udało mi się podpisać pierwszy kontrakt. Z dumy i ze wzruszenia, że się nie pomyliła.
– Sukces byłby więc wypadkową odpowiednich spotkań oraz otrzymanej miłości i wsparcia? Nie mówię, oczywiście, o talencie...
– Miałem dużo szczęścia, ponieważ nigdy nie musiałem iść pod prąd. Co prawda debiutowałem w okresie, kiedy aktorzy pochodzący z mniejszości etnicznych wciąż stanowili mniejszość, ale spotkałem na swojej drodze wyjątkowych i życzliwych mi ludzi. To baza, na której się opieram. Zalicza się do nich również moja żona (aktorka Leïla Bekhti). Jesteśmy razem od czasów „Proroka”, od 2009 roku. Zawsze mi ufała. Leïla jest kimś wyjątkowym jako człowiek i jako aktorka. To mój najlepszy przyjaciel. Ale sukces to również wytężona praca.
– Pana żona często powtarza, że aby być dobrym aktorem, trzeba dać sobie czas na życie. Czy się to panu udaje?
– Staram się w miarę możliwości. W czasie lockdownu uświadomiłem sobie, jak ważne są chwile spędzone z dziećmi. Najważniejsza jest chwila obecna. Nikt jej nam nie zwróci. Kiedyś tego nie rozumiałem. Straciłem wiele czasu i niektórych bliskich mi ludzi już nie ma. Dlatego jeśli mam wybierać między rolą w średnim filmie i moją rodziną, wybieram zawsze rodzinę. Moja córka urodziła się przed terminem, kiedy kręciłem „Mauretańczyka”; nie wiedziałem, czy ją zobaczę. Kiedy Jodie Foster się rozchorowała, natychmiast wskoczyłem w samolot i przyleciałem do domu. Zawsze trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla nas najważniejsze. Ja już to wiem.
– Jest pan obecnie jednym z najbardziej znanych francuskich aktorów w Ameryce. Zagrał pan w szeregu hollywoodzkich megaprodukcji. W „Dziewiątym legionie”, „Czarnym złocie”, „Marii Magdalenie” oraz we wspomnianym już „Mauretańczyku”. Jednocześnie kręci pan skromne, autorskie filmy we Francji. Jak wybiera pan propozycje?
– Lubię wyzwania. Zawód aktora jest dla mnie jak uprawianie wyczynowego sportu – im trudniej, tym lepiej. Role muszą być moją adrenaliną i jednocześnie nieść z sobą coś głębszego. Należę do tych, którzy wierzą, że filmy mogą zmienić świat. Z drugiej strony nie znoszę się powtarzać i boję się wszelkiego rodzaju karykatur. Amerykański i francuski system kinematografii diametralnie się od siebie różnią, co daje mi możliwość oddechu. Ale to we Francji jestem u siebie. Tu mieszka moja rodzina.
– Podobno zastanawiał się pan nad przyjęciem roli w słynnym „Mauretańczyku” Kevina Macdonalda?
– Tak, obawiałem się, że rola więzionego niesłusznie przez lata w Guantanamo Mohamedou Ouuld Slahi okaże się dla mnie jeszcze jedną powtórką. Jego historia bardzo mnie jednak wzruszyła i stwierdziłem, że warto wziąć udział w dziele, które walczy o sprawiedliwość i demaskuje aberracje amerykańskiego systemu. Zawsze marzyłem też o zagraniu z Jodie Foster. To wielka aktorka i wspaniały człowiek.
– Pociągają pana postaci ekstremalne, na marginesie społeczeństwa.
– Moją szkołą aktorstwa były amerykańskie filmy z lat 70., których bohaterowie – buntownicy – wywodzili się z różnych grup etnicznych. Uwielbiałem Roberta De Niro w „Taksówkarzu”. Duży wpływ wywarła na mnie również metoda aktorska Rosjanina Stanisławskiego, polegająca na utożsamieniu się z graną postacią, wejściu w jej wnętrze. Wyobrażamy sobie zawsze, że najtrudniejsze do zagrania są postaci ekstremalne, ale w sumie najbardziej złożone jest zmaganie się z codziennością. Dążę do coraz większej prostoty.
– W pana karierze pojawia się też wątek polski. W serialu „Eddy” zagrał pan z naszą gwiazdą Joanną Kulig. Macie ponownie się spotkać na planie filmu Rebekki Miller „She Came to Me”, łączącego kilka wątków z życia nowojorczyków...
– To wszystko prawda. Cały filmowy świat był pod wrażeniem „Zimnej wojny”. Joanna Kulig zaprezentowała tam wszystko, co najlepsze. Kino jest dla mnie również historią wyjątkowych spotkań. Za to też je kocham.