Piękne życie dr. Dolitlle’a i jego małżonki
To rzetelna biografia dwojga wrocławskich celebrytów – Antoniegoi Hanny Gucwińskich – choć zakończona fałszywą konkluzją
Wielbiciele tej słynnej postaci literackiej z powieściowego cyklu Hugh Loftinga zaraz mnie poprawią: dr John Dolittle, lekarz, który rozumiał mowę zwierząt, był kawalerem! Antoni Gucwiński, inżynier zootechnik, który rozumiał zwierzęta, żonę miał! Hanna Gucwińska wykreowała wraz z mężem prototyp polskich celebrytów, którzy w popkulturze pojawili się (w nadmiarze!) pokolenie później.
Gucwiński, absolwent krakowskiej wyższej szkoły rolniczej, i Hanna, weterynarz po olsztyńskiej szkole rolniczej, poznali się na praktykach we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Wykształceni byli w zakresie hodowli owiec, krów i świń, ale jako młodzi, ciekawi świata ludzie zasmakowali w egzotycznej menażerii – małpach, drapieżnikach, ptactwie i tajemniczych gadach. Postanowili w 1957 roku osiąść we Wrocławiu. On dostał pod opiekę drapieżniki, zaś przyszła żona od początku matkowała zwierzęcym niemowlakom odrzuconym przez matki. „W każdym ogrodzie rodzą się zwierzęta, które nie znajdują opieki własnej matki – mówi Hanna Gucwińska. – Po porodzie taki noworodek leży i co dalej pan z nim zrobi? Można go zostawić na śmierć albo zabrać i wychowywać dalej. Proste. My wychowywaliśmy maluchy dlatego, że trzeba było je karmić, a ich rodzice tego nie robili”. Macierzyński instynkt skierowała ku zwierzętom, co z czasem stało się medialnym, ba! – ikonicznym wyobrażeniem dyrektorowej. Podwaliną jej medialnej popularności. Zamieszkali w budynku należącym do zoo, ale de facto stworzyli dom dla dziesiątków zwierząt, które dzieciństwo spędziły nie w klatce, ale w pokojach poniemieckiej willi. „Od roku 1959 mieszkańcom ulicy Siemiradzkiego zdarza się natknąć na orszak idący w stronę Odry. Z przodu Hanna i Antoni, za nimi człapią cztery pumy, dwa lamparty, mały lisek” – pisze ich biograf Marek Górlikowski. – Czasem z zoo wyjeżdża motor, z przodu Antoni, za nim z rozwianymi czarnymi włosami Hanna, a z sakw po bokach wyglądają główki małych tygrysiątek”.
Od 1966 roku przez całe półwiecze Antoni Gucwiński był dyrektorem wrocławskiego ogrodu. Gości w swym domu dyrekcja przyjmowała na dole w gabinecie, ale na piętro ich nie zapraszano, bo „zwierzęta szału dostawały”. Zdarzyło się, że „kiedyś w willi ktoś zabłądził (...) i drzwi mu otworzył goryl”...
Opieka nad egzotycznymi zwierzętami stanowiła wyzwanie, do którego oboje Gucwińscy nie byli przygotowani, ale uczyli się poprzez praktykę. A nie było lepszej nauki behawioryzmu zwierząt niż codzienna obecność na wybiegach, przyjmowanie porodów, zabieganie o karmę i leki. Mimo nawiązania kontaktów z ogrodami zoologicznymi w Europie trzeba było samemu obmyślać sposoby zapanowania nad powiększającym się zwierzostanem. Na przykład gdy nadchodziła zima, a pawiany trzeba było zabrać do ogrzewanego pomieszczenia. „Próbowano je zagonić. Nic z tego. Wchodziły na bardzo wysokie drzewa. Rozbiegały się. W zoo nie było tylu środków nasennych, by je uśpić strzałami, zresztą byłoby to też niebezpieczne, bo mogły spaść z drzewa. Nic nie wychodziło – wspomina na kartach książki Antoni Gucwiński. – Postanowiliśmy je upić. One bardzo lubiły jajka, przygotowaliśmy więc wiadro ajerkoniaku. Zrobiliśmy koryto z ajerkoniakiem i pokazaliśmy małpom, że jest to bardzo smaczne, bo ajerkoniak był rzeczywiście wyśmienity. Później musiałem się tłumaczyć, gdzie się podział tak duży zapas spirytusu z ambulatorium.
Rzeczywiście się nabrały, czerpały garściami ten ajerkoniak, ręce o mech wycierały. Tak się ululały, że można je było siatką nakryć, do worka i zbierać”.
Gucwińscy, choć zoologami byli głównie z praktyki, a nie teorii, byli też chłonnymi i oddanymi pracownikami, których pierwszy powojenny dyrektor, Karol Łukasiewicz, potrafił docenić. Gucwińscy uczyli się także od niego, bowiem „dyrektor Łukaszewicz najbardziej dbał o to, by o zoo we Wrocławiu pisały gazety i mówiły radiostacje”. Umiejętnie wykorzystywał przyjazd pierwszej w Polsce żyrafy czy pierwszych orangutanów. Gucwińscy idą jego śladem. Występują w lokalnym radiu i w pierwszym w polskiej telewizji programie o zwierzętach Spotkania z przyrodą. Zdjęcia Antoniego ilustrują artykuły i notki z zoo w lokalnym „Słowie Polskim” i „Wieczorze Wrocławia”. Dla zoo najważniejsze są jednak artykuły w najbardziej popularnym w Polsce „Przekroju”. Kultowy tygodnik w 1970 roku rozchodzi się w nakładzie siedmiuset tysięcy egzemplarzy. Polacy poznają Gucwińskich w lipcu 1967 roku dzięki Ewie Kossak, dziennikarce „Przekroju”.
Budowanie statusu gwiazdy mediów trwa powoli, za to jest niesłychanie skuteczne. Czytelnik jest głodny wiedzy o zwierzętach, szczególnie egzotycznych, bo to stanowi substytut dalekich podróży i zastępuje nieobecne w latach 60. kanały przyrodnicze, jakie dziś zna każde dziecko: Animal Planet, Discovery, National Geographic. Od końca lat 60. w niezwykle popularnym „Przekroju” ukazują się cyklicznie teksty Hanny Gucwińskiej budzące ogromne zainteresowanie. To opowieści o dziwnych przyjaźniach zwierząt. „Małpki saimiri i łabędzia, pancernika, wilczycy Żorki, śpiącej w mroźne noce razem z przytuloną do niej kotką, rezusów jeżdżących na mieszkających z nimi pancernikach, niedźwiedzia, dla którego lew morski wyrzucał na brzeg ryby, pisklęcia pawia i psa – gdy paw urósł, czyścił pysk i sierść psa i ostrzegał go przed innymi psami”. Artykuł o szalonej surykatce zajmuje w 1970 roku pierwszą stronę tygodnika, a jego zakończenie znajdzie się w następnym numerze. „Z każdym artykułem w «Przekroju» – pisze Górlikowski – Gucwińscy coraz bardziej stają się polską odpowiedzią na oscarowy hit Elza z afrykańskiego buszu, film z 1966 roku o przygodach lwicy Elzy. Nie mamy buszu, ale mamy zoo. Już niedługo wpadnie na to polska telewizja”.
Gucwiński udziela się w mediach wrocławskich, stając się jedną z najpopularniejszych osobowości miasta. Oboje małżonkowie sprawiają, że także wrocławskie zoo staje się słynne w całym kraju. „Do ogrodu przychodzą też aktorzy z Warszawy odpocząć. – Do południa siedzieli w ogrodzie. Czekali na zdjęcia i nie mieli co robić. Hala Ludowa była nieogrzewana, u nas się ogrzewali. Przychodzili Piotr Fronczewski i Anna Seniuk, ale szczególnie dobry kontakt z nami, a właściwie nie z nami, tylko ze zwierzętami, miał Zbigniew Zapasiewicz. Bardzo lubił zoo. Jak tylko był we Wrocławiu, to nas odwiedzał. Kiedyś z Zapasiewiczem i Fronczewskim staliśmy przed nosorożcami. Raptem grupa dzieci z jakiejś wycieczki pędzi z kartkami po autografy. Oni wyciągają długopisy, a te dzieci: «Nie, nie, my do pana Gucwińskiego! ». Ale to był już czas Z kamerą wśród zwierząt”.
Legendarny cykl zaczął się z przypadku. Ryszard Badowski zaprosił do Klubu sześciu kontynentów studentów z Wrocławia, którzy mieli w programie przekazać Gucwińskim przywiezioną z Afryki małpę Koko. W programie „statystowały” także inne zwierzęta, w tym mrówkojad. I – jak to bywa na planie – niespodziewanie zrobił się tzw. sajgon. Małpa wylała czyjąś kawę, mrówkojad zaczął przewracać palmę z donicą, Gucwińska zaczęła besztać
Gucwińskiego, Badowski chwycił za ogon mrówkojada... „Gucwińscy nie okazali śladu tremy, bo całą uwagę skupili na mrówkojadzie. Wypadli świetnie w czarno-białych telewizorach całej Polski. Nie są tego świadomi, ale Badowski tak. Mówi im, że wszystko wyszło znakomicie. Ludzie z telewizji są zachwyceni. Badowski wpada na pomysł, że to jest sposób pokazywania zwierząt, do którego warto wrócić”.
Po roku korowodów w dyrekcji Telewizji Polskiej w styczniu 1971 roku ruszył program Z kamerą wśród zwierząt. Będzie emitowany ponad 20 lat i wejdzie do historii polskiej kultury masowej. Dołączy do istniejących już, a pamiętanych przez widzów do dziś: Spotkań z przyrodą dr Hanny Dobrowolskiej oraz Zwierzyńca Michała Sumińskiego. „Badowski wie jednak, że to wszystko nie równa się z małżeństwem wychowującym w polskim domu małpy, papugi, węże, lwy i tygrysy mogące zaskoczyć widza niespodziewanym atakiem nawet na filiżankę kawy. Z czasem program Gucwińskich poza ogromną popularnością wzbiera falą zawiści. – Stefan Niesiołowski powiedział kiedyś, że psujemy polską zoologię – wspomina dyrektor zoo. – Pamiętam, jak zrobiłem błąd i pająki zaliczyłem do złego podtypu; od razu dostałem list otwarty. Zdarza się, ale ci wszyscy wielcy fachowcy od przyrody nie rozumieli, że nie o to chodzi w tym programie. Zwykli ludzie nas kochali i kochają”.
W 1974 roku remanentu dokonuje życzliwy Gucwińskim „Przekrój”: „Trzy lata, 18 godzin na wizji, 12 milionów stałych widzów, kilkadziesiąt gatunków zwierząt, ponad 30 tys. listów od telewidzów. Z każdym rokiem Gucwińscy stają się coraz bardziej ikonami PRL-owskiej popkultury. Do tego stopnia, że w 1987 roku powstaje film dokumentalny o nich Hanna i Antoni Gucwińscy – portret dwojaki. Ludzie śledzą ich ubiór, zachowanie, fryzury. Hanna słynie z zaczesanych do tyłu czarnych włosów związanych w kok z opadającym końskim ogonem”.
Po 1983 roku nadchodzą dla Z kamerą wśród zwierząt złote lata. Od 1985 do 1991 roku Gucwińscy spotykają się z widzami co tydzień, a oglądalność ich programu sięga kilku milionów widzów. Podróżują po świecie, a w latach 1986 i 1987 otrzymują nagrodę Wiktora oraz Złoty Ekran w 1987. „Nigdy przedtem ani potem nie są tak popularni. Stają się celebrytami” – pisze autor ich biografii.
Hossa kończy się w 1991. Telewizja, już w nowej epoce, uznaje program za archaiczny. Zmniejsza jego emisje, podobnie traktując równie popularną Ojczyznę polszczyznę profesora Jana Miodka. Likwiduje też lubiany program hr. Antoniego Dzieduszyckiego poświęcony operze. Wrocław, promowany przez wybitne osobowości, traci po trzykroć.
Gucwińscy zaczynają być postrzegani jako ludzie czasów minionych. Ówczesny prezydent Wrocławia Zdrojewski mówi: „Gucwińscy to była para rządząca ogrodem w sposób absolutny. Nie mówię: bezwzględny, tylko absolutny”. Biolog Robert Maślak potwierdza: „W PRL-u zoo było państwem w mieście, niezależnym, autorytarnie zarządzanym, z opiekunami z pośredniaka. Dyrektorzy mogli robić, co chcieli, jak udzielni królowie”.
Przed słynnym małżeństwem rozegra się jeszcze dramat powodzi w 1997, kiedy bronią ogrodu przed wodą. Potem zgnębi seria procesów sądowych i prasowa kampania, mająca dowieść, że ich czas definitywnie dobiegł końca. Styl zarządzania ogrodem musi zostać unowocześniony, ale Gucwińscy z posad odejść nie chcą. „Sytuacja staje się coraz trudniejsza, tym bardziej że Antoni już od 1997 roku jest w wieku emerytalnym, może więc odejść. Za namową Hanny nie przyjmuje tego do wiadomości”. Górlikowski wylicza, że już w 2002 roku Gucwiński, mając 70 lat, mógł przejść na emeryturę, ale nie przeszedł. Za to w 2001 roku Hanna Gucwińska, walcząc o zachowanie status quo obojga, zostaje wybrana do Sejmu (z listy SLD-UP), gdzie trwa cztery lata, bezowocnie zresztą, uznana przez red. Janinę Paradowską, wybitną komentatorkę prac parlamentu, za „zupełne nieporozumienie”.
Ostatecznie Antoni Gucwiński opuścił wrocławski ogród w 2007 roku, po pół wieku pracy. Będzie jeszcze znosił ciągnące się latami procesy o... dręczenie zwierząt, procesy niemające wpływu na ocenę jego dorobku, za to toksyczne dla samopoczucia Gucwińskich. Józef Skotnicki, dyrektor zoo w Krakowie, podsumowuje: „Historia Gucwińskich jest nieprzyjemna, a końcówka ich życia zawodowego – obrzydliwa. Nie zasłużyli na to. Gucwiński był gwiazdą, która później była obrzydzana. Postąpiono niesprawiedliwie”.
Marek Górlikowski, znany już wcześniej jako autor świetnej biografii fizyka Józefa Rotblata („Noblista z Nowolipek”), zaliczył Hannę i Antoniego Gucwińskich do ludzi, których unicestwiono „w myśl haniebnej doktryny cancel culture”. Czyli wymazano z historii ich dorobek, zasługi, obecność. Uważam, że wniosek autora jest mylny, a pamięć o obojgu Gucwińskich – głównie dzięki programom telewizyjnym – jest trwałym dziedzictwem popkultury czasów przełomu. Za popularność zapłacili gorzką cenę, jak niemal każdy, kto w szarych latach PRL błysnął talentem, autorskim pomysłem i zyskał społeczne uznanie. Co najmniej trzy pokolenia widzów TVP mają świadomość ich wyjątkowej roli w przybliżaniu świata przyrody Polakom. I tego faktu nie zredukuje nawet sekwencja życiowych błędów, którym sami też zawinili. Stąd pewne jest, że rychlej pamięć zaginie o ich antagonistach niż wspomnienie cotygodniowych spotkań Z kamerą wśród zwierząt.
MAREK GÓRLIKOWSKI. PAŃSTWO GUCWIŃSCY. ZWIERZĘTA I ICH LUDZIE. Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2021, s. 416. Cena 49,99 zł.