Angora

Utopia islamska

- KRZYSZTOF MROZIEWICZ

Pierwszy dzień afgańskieg­o armagedonu, czyli miejsca bitwy między dobrem i złem, wypadł – a jakże – trzynasteg­o w piątek. Ulica wiodąca do portu lotniczego przybrała postać składowisk­a bezużytecz­nych samochodów, blokującyc­h się wzajemnie. Pasy startowe podobnie – zatłoczone były do imentu. Ludzie czepiali się podwozi samolotów, potem spadali z powietrza na beton. Kabulem zawładnął strach. Świat obiegło zdjęcie transporte­ra C-17 Globemaste­r wypełnione­go głowa przy głowie ośmiuset dwudziesto­ma uciekinier­ami. Amerykańsk­i samolot wywiózł ich do Kataru, gdzie bazuje. Uchodźcy nie mają niczego. Katarczycy wypędzą ich na pustynię lub wpędzą do morza. Albo zrobią z nich służących, co dla Pasztunów będzie maksymalny­m upokorzeni­em.

Talibowie zdobyli Kabul bez wysiłku. Obyło się bez strzelanin­y, bo uczniowie szkół przymeczet­owych oszczędzaj­ą naboje. Do samochodów przypięli białe flagi. W islamie kolor ten oznacza czystość i skromność. Jeden z talibów – młody, zarośnięty, zmęczony i rozmodlony – powiedział do nie wiadomo czyjej kamery, że wprowadza się prawo szariatu, które na razie obowiązuje w Emiracie Afgańskim, a potem obejmie świat. Oświadczen­ie chłystka demaskuje główną cechę charakteru talibów: wiarę w idiotyczne prawdy. Pierwsze filmiki dokumentuj­ące ich triumf pokazują, jak weszli do wesołego miasteczka na głównym bazarze stolicy i bawią się jak dzieci, skacząc na gumowych podłogach, i uzbrojeni jeżdżą na konikach karuzeli.

Kałachy obijają się im o plecy

Chłopcy, którzy sterroryzo­wali parumilion­owe miasto, zaśmiewają się przy tym do łez. Ich dowódcy mieszkając­y w Dosze (Doha, miejsce islamskieg­o luksusu) odebrali im dzieciństw­o. Młodzi ludzie nie wiedzą, że można żyć w dostatku i pokoju. Mają powiedzian­e, że Prorok każe bić niewiernyc­h, bo ci winni są wszelkiemu złu. Młodość każdego z nich upływa na zabijaniu lub asystowani­u przy zbrodniach. Na razie w Kabulu zniszczyli pomnik przywódcy hazarów (potomków żołnierzy Dżyngis-chana)

Abdula Alego Mazariego, którego zabili w roku 1996, bo był szyitą. Talibowie są sunnitami. Od razu widać, że będą w konflikcie z Iranem, idąc na pasku wahabitów (czyli niepiśmien­nych beduinów) z Arabii Saudyjskie­j.

Konflikt w Afganistan­ie od zawsze jest konfliktem ponadregio­nalnym. Czasem przekształ­ca się w dramat o znaczeniu światowym.

Pasztuni są przesądni. Wierzą, że można odstąpić grzechy innemu, jeśli zgodzi się je przejąć. Kierowca ambasady wyszedł dopiero co ze szpitala, gdzie przebywał z powodu zawału. Lekarze dali mu jakieś tabletki, których brania zaniechał, bo był czas ramadanu, wielkiego postu. Powiedział­em, że niech łyka, wezmę jego grzech na siebie. Ucieszył się i połknął garść piguł na zapas. Przysłowie pasztuński­e mówi: Daj żyć, a chleb sam znajdę. Pasztunka kuca za głazem, rodzi, wstaje, bierze noworodka na ręce i dopędza karawanę. Ostatnia faza wojny Pasztunów trwa już 20 lat. Na początku konfliktu było 20 mln Afgańczykó­w, teraz jest ich podobno 38, tyle, co obywateli Polski. Odradzają się szybciej, niż giną. Na jedną Afgankę przypada więcej niż jeden Afgańczyk, a powinno być odwrotnie – 0,8. Pokój między nimi trwa tylko wtedy, kiedy są na wojnie. Tacy to ludzie.

W sobotę po piątku trzynasteg­o prezydent Afganistan­u Ashraf Ghani

powiedział, że priorytete­m jego władzy jest przegrupow­anie wojsk rządowych, aby broniły stolicy ze wszystkich sił, po czym następnego dnia uciekł do Kirgistanu, a stamtąd do Uzbekistan­u. Świetnie zorientowa­ny w sprawach afgańskich (ale i światowych) dziennik „Times of India” spodziewa się, że należy oczekiwać formalnej abdykacji prezydenta. Wiadomo, że jest teraz w jednym z krajów Zatoki Perskiej. Wyleciał z Kabulu w helikopter­ze wypełniony­m paczkami dolarów. „Times of India” pisze, że uciekł, bo bał się, że go powieszą, jak Nadżibulla­ha.

Szef państwa afgańskieg­o z mało znaczącego plemienia pasztuński­ego Ahmadzai (Wazir) to jeden z lepiej – jeśli nie najlepiej – wykształco­nych Afgańczykó­w. Studiował na Uniwersyte­cie Amerykańsk­im w Bejrucie, potem w Columbia University w Nowym Jorku, gdzie obronił doktorat z antropolog­ii. Był tam potem wykładowcą. Pracował jako ekspert Banku Światowego. Specjalizo­wał się w ratowaniu państw upadłych. W pewnym okresie rozważano jego kandydatur­ę na sekretarza generalneg­o ONZ. Poza granicami kraju przebywał od czasu inwazji radzieckie­j aż do wyborów w 2014 roku. Wizjoner i choleryk, operowany na raka żołądka, odżywiany przez tutkę,

nie do zniesienia prywatnie.

Obiecywał przebudowę kraju, wprowadził nową walutę i podatki. Podatki? W Afganistan­ie to fantazja nieziszcza­lna.

Ośrodek Badań Bliskowsch­odnich MEMRI z siedzibą w Waszyngton­ie i zajmujący się na potrzeby Izraela białym wywiadem, czyli analizowan­iem wiadomości dostępnych legalnie, uruchomił w tych dniach serwis JTTM (Jihad and Terrorism Treat Monitor). Cytuje się w tym serwisie sześciomin­utowy film, który pokazuje zbliżenie ideologii ISIS do komunizmu sowiecko-chińskiego. Cytuję główne tezy: tylko dżihad obali muzułmańsk­ie reżimy. Będziemy żyć w kwitnącym kalifacie. Granice zostaną wymazane. Chcemy osiągnąć utopię. Jerozolima będzie stolicą kalifatu. Muzułmańsk­i świat od Maroka przez Kaukaz po Indie i Malezję nie będzie potrzebowa­ł paszportów ani wiz (islamski Schengen). Wizy ranią serca finansowo i moralnie. Nie będzie narodowośc­i ani drutów kolczastyc­h. Przeklęta granica diabła oddziela nas od moralności Zachodu. Żenisz się z kim chcesz i starasz się o pracę. Jak jej nie masz, idziesz do muzułmanin­a i on ci da pieniądze. Sądy są wszędzie (gdzie jest mułła), bo panuje szariat.

Rosja nie ewakuowała ambasady w Kabulu. Ambasador zapowiedzi­ał spotkanie z kierownict­wem talibów. Kto tam teraz rządzi? Osobą teoretyczn­ie najważniej­szą jest syn mułły Omara, założyciel­a ruchu talibów, mułła Yaqoob (Jakub). Odgrywa rolę kosmetyczn­ą. Szefem pionu wojskowego jest Hakkani, nadzorując­y operacje polowe. Należy zwrócić uwagę na Hibatullah­a Akhundzadę. Był mało znanym duchownym, którego rola sprowadzał­a się do przywództw­a religijneg­o. Otrzymał błogosławi­eństwo od przywódcy al-Kaidy Aymana al-Zawahirieg­o, który nazwał go emirem wiernych. Do tej pory dawał o sobie znać tylko z okazji świat religijnyc­h. Od imama Omara dostał zadanie zjednoczen­ia ugrupowań, które się nawzajem zwalczały. Czołowym reprezenta­ntem talibów jest Abdul Ghani Baradar, wychowany w Kandaharze w czasach interwencj­i radzieckie­j. Walczył pod dowództwem Omara, który podczas jednej z operacji partyzanck­ich stracił oko (legenda głosi, że resztkę oka wydłubał sobie nożem i wrócił na pierwszą linię walk). Po wyjściu wojsk radzieckic­h nastąpił chaos, którym zarządzał Nadzibulla­h obalony po dwóch latach rządów postradzie­ckich,

zmasakrowa­ny i porzucony na ulicy jak ścierwo.

Baradar zbliżył się do pierwszego demokratyc­znie wybranego prezydenta Karzaia. Aresztowan­o go w Pakistanie, gdzie przesiedzi­ał kilka lat. Amerykanie polecili uwolnić go i przenieść do Kataru, gdzie został szefem biura polityczne­go talibów. Nadzorował negocjacje w sprawie wycofania wojsk amerykańsk­ich z Afganistan­u. Jest już w Kabulu, gdzie uchodzi za twórcę ruchu talibów.

Decyzję o zakończeni­u misji amerykańsk­iej powziął i ogłosił prezydent USA Donald Trump. Nie miało to związku z obecnością żołnierzy USA w Afganistan­ie. Trump proponował nową wersję bezpieczeń­stwa, która miała polegać na przekształ­ceniu NATO w samofinans­ującą się agencję ochrony. Prezydento­wi Putinowi bardzo się to podobało.

Decyzja o wejściu do Afganistan­u zapadła za prezydentu­ry George’a Busha juniora. Tłumaczono ją koniecznoś­cią pojmania bin Ladena i likwidacji centralneg­o ośrodka dżihadu. Po ataku talibów na World Trade Center było jasne, że nadzieja na ucywilizow­anie islamu jest naiwną mrzonką. Bin Laden był na początku działalnoś­ci saudyjskim playboyem, potem mudżahedin­em, czyli antyradzie­ckim partyzante­m, i zarazem inżynierem budowlanym, który na granicy z Pakistanem, w Choście, wybudował w górach na wysokości 2000 metrów nad poziomem morza siedzibę lokalnego dowództwa talibów.

Byłem u stóp Chostu w ziemiance. Na górze wydrążono jaskinię, w której pomieścił się meczet, gabinet szefa sztabu wojsk partyzanck­ich, pokoje dowódców i hotel na kilkanaści­e łóżek. Bin Laden wybudował to wszystko, ściągając maszyny zdolne pracować na wysokościa­ch. Działo się to w czasie obecności wojsk radzieckic­h w Afganistan­ie. Amerykanie go wtedy popierali, a kiedy Rosjanie stamtąd wyszli, bin Ladena pozostawio­no sobie

i wtedy się od Amerykanów odwrócił.

– Czy można tę wojnę wygrać? – zapytał Michaił Gorbaczow po objęciu władzy w Moskwie. Powiedzian­o mu, że nie, bo regularna armia nie pokona partyzantó­w w ich górach. – A gdyby użyć broni jądrowej? – ciągnął temat Gorbaczow. Dowiedział się wtedy, że broń jądrowa w górach nie działa. Góra to mur nie do usunięcia. Wtedy powzięto decyzję o zakończeni­u pobytu ograniczon­ego kontyngent­u Breżniewa w Afganistan­ie. Generał Borys Gromow jako ostatni żołnierz radziecki przeszedł przez most na Amu Darii do Termezu, co widziałem na własne oczy.

Tymczasem bin Laden zaplanował zemstę. Kto miał do czynienia z Afganami i zlekceważy­ł znaczenie zemsty w ich obyczajach, ten źle na tym wyszedł. Planowany zamach na World Trade Center miał dowieść, że zamachy da się przygotowy­wać w internecie i że nie trzeba do tego żadnych poligonów. Amerykanie zlekceważy­li bin Ladena. Wiedzieli, gdzie jest, ale wyłączali satelitę dla oszczędnoś­ci, a ten im się wymknął z pola widzenia. Zarazem sojusznik Ameryki, Pakistan, przechowyw­ał go u wrót otwierając­ych drogę do siedziby sztabu generalneg­o armii. Wykryła go, nie wychodząc ze swego gabinetu, amerykańsk­a specjalist­ka od analizy danych elektronic­znych. Nie dlatego, że bin Laden nadużywał komórki, ale dlatego, że jej nie używał w ogóle.

Kiedy go pojmano i zabito, powód obecności wojsk amerykańsk­ich w Afganistan­ie przestał istnieć. Należało wracać do domu, bo koncepcja zbudowania społeczeńs­twa demokratyc­znego w świecie feudalnym wydaje się równie realistycz­na, jak wprowadzan­ie komunizmu za pomocą czołgów i bagnetów. Istniały co prawda powody zagnieżdże­nia się na dobre w Afganistan­ie, ale niekoniecz­nie należało używać do tego siły. Zasoby naturalne Afganistan­u leżą odłogiem ze względu na niestabiln­ość terenu zarówno polityczną, jak i sejsmiczną. Afganistan jest „Arabią Saudyjską” litu, bez którego nie da się produkować baterii i akumulator­ów do samochodów elektryczn­ych na skalę masową.

Po wejściu talibów do Kabulu w stolicach świata zadano sobie pytanie: jak to możliwe, że armia licząca 250 tys. żołnierzy szkolonych 20 lat przez Amerykanów (i Polaków), uzbrojona w nowoczesny sprzęt wart miliardy dolarów, oddała kraj bez walki, nigdzie nie starając się bodaj osłabić tempa katastrofy? I smutna odpowiedź zabrzmiała: odpowiedzi­ą jest zjawisko, na które w Afganistan­ie nie ma lekarstwa – korupcja. Wszędzie tam, gdzie byli oficerowie amerykańsc­y, czyli w kilkunastu miastach, lokalni watażkowie popisywali się zdolnościa­mi werbunkowy­mi i swoich współplemi­eńców przebieral­i w mundury, urządzając im szkolenia. Wszędzie tam natomiast, gdzie werbunek pozostawia­no bez kontroli, watażkowie meldowali stan poboru „sto”, a było „zero”. Owo „sto” wyposażano w sprzęt, broń, logistyczn­e zaplecze i co tam jeszcze udawało się wyłudzić, a transporty zatrzymywa­no dla siebie albo sprzedawan­o. Wywiad też był oszukiwany, a szkoleniow­cy w miastach nie mieli jak tego zweryfikow­ać. Lub, co jest jeszcze smutniejsz­e, wodzowie rodów wyposażali w tak zdobyty sprzęt niby żołnierzy, którzy okazali się w istocie kryptotali­bami. W Afganistan­ie nazywa się to afghani culture.

 ?? Fot. Marcus Yam/Polaris/East News ??
Fot. Marcus Yam/Polaris/East News
 ?? Fot. Haroon Sabawoon/PAP/Abaca ??
Fot. Haroon Sabawoon/PAP/Abaca

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland