Utopia islamska
Pierwszy dzień afgańskiego armagedonu, czyli miejsca bitwy między dobrem i złem, wypadł – a jakże – trzynastego w piątek. Ulica wiodąca do portu lotniczego przybrała postać składowiska bezużytecznych samochodów, blokujących się wzajemnie. Pasy startowe podobnie – zatłoczone były do imentu. Ludzie czepiali się podwozi samolotów, potem spadali z powietrza na beton. Kabulem zawładnął strach. Świat obiegło zdjęcie transportera C-17 Globemaster wypełnionego głowa przy głowie ośmiuset dwudziestoma uciekinierami. Amerykański samolot wywiózł ich do Kataru, gdzie bazuje. Uchodźcy nie mają niczego. Katarczycy wypędzą ich na pustynię lub wpędzą do morza. Albo zrobią z nich służących, co dla Pasztunów będzie maksymalnym upokorzeniem.
Talibowie zdobyli Kabul bez wysiłku. Obyło się bez strzelaniny, bo uczniowie szkół przymeczetowych oszczędzają naboje. Do samochodów przypięli białe flagi. W islamie kolor ten oznacza czystość i skromność. Jeden z talibów – młody, zarośnięty, zmęczony i rozmodlony – powiedział do nie wiadomo czyjej kamery, że wprowadza się prawo szariatu, które na razie obowiązuje w Emiracie Afgańskim, a potem obejmie świat. Oświadczenie chłystka demaskuje główną cechę charakteru talibów: wiarę w idiotyczne prawdy. Pierwsze filmiki dokumentujące ich triumf pokazują, jak weszli do wesołego miasteczka na głównym bazarze stolicy i bawią się jak dzieci, skacząc na gumowych podłogach, i uzbrojeni jeżdżą na konikach karuzeli.
Kałachy obijają się im o plecy
Chłopcy, którzy sterroryzowali parumilionowe miasto, zaśmiewają się przy tym do łez. Ich dowódcy mieszkający w Dosze (Doha, miejsce islamskiego luksusu) odebrali im dzieciństwo. Młodzi ludzie nie wiedzą, że można żyć w dostatku i pokoju. Mają powiedziane, że Prorok każe bić niewiernych, bo ci winni są wszelkiemu złu. Młodość każdego z nich upływa na zabijaniu lub asystowaniu przy zbrodniach. Na razie w Kabulu zniszczyli pomnik przywódcy hazarów (potomków żołnierzy Dżyngis-chana)
Abdula Alego Mazariego, którego zabili w roku 1996, bo był szyitą. Talibowie są sunnitami. Od razu widać, że będą w konflikcie z Iranem, idąc na pasku wahabitów (czyli niepiśmiennych beduinów) z Arabii Saudyjskiej.
Konflikt w Afganistanie od zawsze jest konfliktem ponadregionalnym. Czasem przekształca się w dramat o znaczeniu światowym.
Pasztuni są przesądni. Wierzą, że można odstąpić grzechy innemu, jeśli zgodzi się je przejąć. Kierowca ambasady wyszedł dopiero co ze szpitala, gdzie przebywał z powodu zawału. Lekarze dali mu jakieś tabletki, których brania zaniechał, bo był czas ramadanu, wielkiego postu. Powiedziałem, że niech łyka, wezmę jego grzech na siebie. Ucieszył się i połknął garść piguł na zapas. Przysłowie pasztuńskie mówi: Daj żyć, a chleb sam znajdę. Pasztunka kuca za głazem, rodzi, wstaje, bierze noworodka na ręce i dopędza karawanę. Ostatnia faza wojny Pasztunów trwa już 20 lat. Na początku konfliktu było 20 mln Afgańczyków, teraz jest ich podobno 38, tyle, co obywateli Polski. Odradzają się szybciej, niż giną. Na jedną Afgankę przypada więcej niż jeden Afgańczyk, a powinno być odwrotnie – 0,8. Pokój między nimi trwa tylko wtedy, kiedy są na wojnie. Tacy to ludzie.
W sobotę po piątku trzynastego prezydent Afganistanu Ashraf Ghani
powiedział, że priorytetem jego władzy jest przegrupowanie wojsk rządowych, aby broniły stolicy ze wszystkich sił, po czym następnego dnia uciekł do Kirgistanu, a stamtąd do Uzbekistanu. Świetnie zorientowany w sprawach afgańskich (ale i światowych) dziennik „Times of India” spodziewa się, że należy oczekiwać formalnej abdykacji prezydenta. Wiadomo, że jest teraz w jednym z krajów Zatoki Perskiej. Wyleciał z Kabulu w helikopterze wypełnionym paczkami dolarów. „Times of India” pisze, że uciekł, bo bał się, że go powieszą, jak Nadżibullaha.
Szef państwa afgańskiego z mało znaczącego plemienia pasztuńskiego Ahmadzai (Wazir) to jeden z lepiej – jeśli nie najlepiej – wykształconych Afgańczyków. Studiował na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie, potem w Columbia University w Nowym Jorku, gdzie obronił doktorat z antropologii. Był tam potem wykładowcą. Pracował jako ekspert Banku Światowego. Specjalizował się w ratowaniu państw upadłych. W pewnym okresie rozważano jego kandydaturę na sekretarza generalnego ONZ. Poza granicami kraju przebywał od czasu inwazji radzieckiej aż do wyborów w 2014 roku. Wizjoner i choleryk, operowany na raka żołądka, odżywiany przez tutkę,
nie do zniesienia prywatnie.
Obiecywał przebudowę kraju, wprowadził nową walutę i podatki. Podatki? W Afganistanie to fantazja nieziszczalna.
Ośrodek Badań Bliskowschodnich MEMRI z siedzibą w Waszyngtonie i zajmujący się na potrzeby Izraela białym wywiadem, czyli analizowaniem wiadomości dostępnych legalnie, uruchomił w tych dniach serwis JTTM (Jihad and Terrorism Treat Monitor). Cytuje się w tym serwisie sześciominutowy film, który pokazuje zbliżenie ideologii ISIS do komunizmu sowiecko-chińskiego. Cytuję główne tezy: tylko dżihad obali muzułmańskie reżimy. Będziemy żyć w kwitnącym kalifacie. Granice zostaną wymazane. Chcemy osiągnąć utopię. Jerozolima będzie stolicą kalifatu. Muzułmański świat od Maroka przez Kaukaz po Indie i Malezję nie będzie potrzebował paszportów ani wiz (islamski Schengen). Wizy ranią serca finansowo i moralnie. Nie będzie narodowości ani drutów kolczastych. Przeklęta granica diabła oddziela nas od moralności Zachodu. Żenisz się z kim chcesz i starasz się o pracę. Jak jej nie masz, idziesz do muzułmanina i on ci da pieniądze. Sądy są wszędzie (gdzie jest mułła), bo panuje szariat.
Rosja nie ewakuowała ambasady w Kabulu. Ambasador zapowiedział spotkanie z kierownictwem talibów. Kto tam teraz rządzi? Osobą teoretycznie najważniejszą jest syn mułły Omara, założyciela ruchu talibów, mułła Yaqoob (Jakub). Odgrywa rolę kosmetyczną. Szefem pionu wojskowego jest Hakkani, nadzorujący operacje polowe. Należy zwrócić uwagę na Hibatullaha Akhundzadę. Był mało znanym duchownym, którego rola sprowadzała się do przywództwa religijnego. Otrzymał błogosławieństwo od przywódcy al-Kaidy Aymana al-Zawahiriego, który nazwał go emirem wiernych. Do tej pory dawał o sobie znać tylko z okazji świat religijnych. Od imama Omara dostał zadanie zjednoczenia ugrupowań, które się nawzajem zwalczały. Czołowym reprezentantem talibów jest Abdul Ghani Baradar, wychowany w Kandaharze w czasach interwencji radzieckiej. Walczył pod dowództwem Omara, który podczas jednej z operacji partyzanckich stracił oko (legenda głosi, że resztkę oka wydłubał sobie nożem i wrócił na pierwszą linię walk). Po wyjściu wojsk radzieckich nastąpił chaos, którym zarządzał Nadzibullah obalony po dwóch latach rządów postradzieckich,
zmasakrowany i porzucony na ulicy jak ścierwo.
Baradar zbliżył się do pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta Karzaia. Aresztowano go w Pakistanie, gdzie przesiedział kilka lat. Amerykanie polecili uwolnić go i przenieść do Kataru, gdzie został szefem biura politycznego talibów. Nadzorował negocjacje w sprawie wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu. Jest już w Kabulu, gdzie uchodzi za twórcę ruchu talibów.
Decyzję o zakończeniu misji amerykańskiej powziął i ogłosił prezydent USA Donald Trump. Nie miało to związku z obecnością żołnierzy USA w Afganistanie. Trump proponował nową wersję bezpieczeństwa, która miała polegać na przekształceniu NATO w samofinansującą się agencję ochrony. Prezydentowi Putinowi bardzo się to podobało.
Decyzja o wejściu do Afganistanu zapadła za prezydentury George’a Busha juniora. Tłumaczono ją koniecznością pojmania bin Ladena i likwidacji centralnego ośrodka dżihadu. Po ataku talibów na World Trade Center było jasne, że nadzieja na ucywilizowanie islamu jest naiwną mrzonką. Bin Laden był na początku działalności saudyjskim playboyem, potem mudżahedinem, czyli antyradzieckim partyzantem, i zarazem inżynierem budowlanym, który na granicy z Pakistanem, w Choście, wybudował w górach na wysokości 2000 metrów nad poziomem morza siedzibę lokalnego dowództwa talibów.
Byłem u stóp Chostu w ziemiance. Na górze wydrążono jaskinię, w której pomieścił się meczet, gabinet szefa sztabu wojsk partyzanckich, pokoje dowódców i hotel na kilkanaście łóżek. Bin Laden wybudował to wszystko, ściągając maszyny zdolne pracować na wysokościach. Działo się to w czasie obecności wojsk radzieckich w Afganistanie. Amerykanie go wtedy popierali, a kiedy Rosjanie stamtąd wyszli, bin Ladena pozostawiono sobie
i wtedy się od Amerykanów odwrócił.
– Czy można tę wojnę wygrać? – zapytał Michaił Gorbaczow po objęciu władzy w Moskwie. Powiedziano mu, że nie, bo regularna armia nie pokona partyzantów w ich górach. – A gdyby użyć broni jądrowej? – ciągnął temat Gorbaczow. Dowiedział się wtedy, że broń jądrowa w górach nie działa. Góra to mur nie do usunięcia. Wtedy powzięto decyzję o zakończeniu pobytu ograniczonego kontyngentu Breżniewa w Afganistanie. Generał Borys Gromow jako ostatni żołnierz radziecki przeszedł przez most na Amu Darii do Termezu, co widziałem na własne oczy.
Tymczasem bin Laden zaplanował zemstę. Kto miał do czynienia z Afganami i zlekceważył znaczenie zemsty w ich obyczajach, ten źle na tym wyszedł. Planowany zamach na World Trade Center miał dowieść, że zamachy da się przygotowywać w internecie i że nie trzeba do tego żadnych poligonów. Amerykanie zlekceważyli bin Ladena. Wiedzieli, gdzie jest, ale wyłączali satelitę dla oszczędności, a ten im się wymknął z pola widzenia. Zarazem sojusznik Ameryki, Pakistan, przechowywał go u wrót otwierających drogę do siedziby sztabu generalnego armii. Wykryła go, nie wychodząc ze swego gabinetu, amerykańska specjalistka od analizy danych elektronicznych. Nie dlatego, że bin Laden nadużywał komórki, ale dlatego, że jej nie używał w ogóle.
Kiedy go pojmano i zabito, powód obecności wojsk amerykańskich w Afganistanie przestał istnieć. Należało wracać do domu, bo koncepcja zbudowania społeczeństwa demokratycznego w świecie feudalnym wydaje się równie realistyczna, jak wprowadzanie komunizmu za pomocą czołgów i bagnetów. Istniały co prawda powody zagnieżdżenia się na dobre w Afganistanie, ale niekoniecznie należało używać do tego siły. Zasoby naturalne Afganistanu leżą odłogiem ze względu na niestabilność terenu zarówno polityczną, jak i sejsmiczną. Afganistan jest „Arabią Saudyjską” litu, bez którego nie da się produkować baterii i akumulatorów do samochodów elektrycznych na skalę masową.
Po wejściu talibów do Kabulu w stolicach świata zadano sobie pytanie: jak to możliwe, że armia licząca 250 tys. żołnierzy szkolonych 20 lat przez Amerykanów (i Polaków), uzbrojona w nowoczesny sprzęt wart miliardy dolarów, oddała kraj bez walki, nigdzie nie starając się bodaj osłabić tempa katastrofy? I smutna odpowiedź zabrzmiała: odpowiedzią jest zjawisko, na które w Afganistanie nie ma lekarstwa – korupcja. Wszędzie tam, gdzie byli oficerowie amerykańscy, czyli w kilkunastu miastach, lokalni watażkowie popisywali się zdolnościami werbunkowymi i swoich współplemieńców przebierali w mundury, urządzając im szkolenia. Wszędzie tam natomiast, gdzie werbunek pozostawiano bez kontroli, watażkowie meldowali stan poboru „sto”, a było „zero”. Owo „sto” wyposażano w sprzęt, broń, logistyczne zaplecze i co tam jeszcze udawało się wyłudzić, a transporty zatrzymywano dla siebie albo sprzedawano. Wywiad też był oszukiwany, a szkoleniowcy w miastach nie mieli jak tego zweryfikować. Lub, co jest jeszcze smutniejsze, wodzowie rodów wyposażali w tak zdobyty sprzęt niby żołnierzy, którzy okazali się w istocie kryptotalibami. W Afganistanie nazywa się to afghani culture.