Kraj najemców
Własny dom? Wielu Niemców na niego nie stać. W żadnym innym kraju UE nie ma tak małej liczby osób mieszkających w swoich czterech ścianach jak w Niemczech. Wynika to zarówno z uwarunkowań historycznych, jak i braku funduszy oraz skomplikowanych przepisów.
Czy niemiecka klasa średnia może sobie pozwolić na dom? Idylliczne marzenie każdej rodziny o posiadaniu domu jednorodzinnego z ogródkiem jest większe niż kiedykolwiek i jak nigdy dotąd coraz mniej realne, podają niemieckie media.
Według Eurostatu tylko 51,1 proc. obywateli Republiki Federalnej posiada własne domy lub mieszkania. Do statystyk unijnych wliczani są wszyscy właściciele, także ci, którzy sami są najemcami, ale mają nieruchomość gdzie indziej, np. w innym kraju. Unijne dane różnią się znacznie od dobrze znanego w Niemczech wskaźnika, według którego tylko 45 proc. właścicieli mieszka we własnych czterech ścianach, podaje „Die Welt”. Dla porównania, w sąsiedniej Belgii wskaźnik ten wynosi 70 proc.
– Niemcy są krajem najemców – mówi Michael Voigtländer, specjalista ds. nieruchomości w Instytucie Niemieckiej Gospodarki w Kolonii. Nic nie zmieniło się w tej kwestii od dziesięciu lat. Mimo że w tym czasie zmalało oprocentowanie kredytów hipotecznych, to jednak w ostatnich latach bardzo wzrosły ceny nieruchomości, szczególnie w dużych miastach. Marzenie o własnym mieszkaniu czy domu stało się dla milionów Niemców niemożliwe do zrealizowania. Jak wynika z analizy dochodów i wydatków przeprowadzonej przez Instytut Badania Rynku Empiryca, wskaźnik posiadania nieruchomości lokalowych zmniejsza się i prawdopodobnie ta tendencja spadkowa będzie się utrzymywała w przyszłości.
– W Niemczech wzrosły ostatnio dochody, a spadły stopy procentowe kredytów, ale także i oszczędności. Przy zerowym oprocentowaniu na koncie trudno zgromadzić sumy potrzebne na zakup lub budowę domu. Ceny rosły, niestety, szybciej niż kapitał własny – mówi Reiner Braun, członek zarządu instytutu. W porównaniu z 2010 rokiem cena za metr kwadratowy nieruchomości mieszkalnej wzrosła prawie o 71 proc., z 1950 euro do 3330 euro. Wraz z cenami rosną także dodatkowe koszty zakupu. Dawniej 20 tysięcy euro wystarczyło na pokrycie podatku od nieruchomości, notariusza, wpisu do księgi wieczystej czy prowizji agenta nieruchomości. Obecnie dodatkowe koszty są dwukrotnie wyższe. Ponadto ze względu na niejasną sytuację gospodarczą banki stały się ostrożniejsze w finansowaniu i wymagają od kredytobiorców większego wkładu własnego.
W przeprowadzonych na zlecenie Fundacji Friedricha Naumanna badaniach eksperci ds. nieruchomości starali się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w porównaniu z innymi krajami UE tak mało rodzin w Niemczech ma własne lokum. Z badań wynika, że rządy innych państw poprzez odpowiednią politykę podatkową oraz dotacje finansowe znacznie bardziej wspierają budowę lub zakup własnej nieruchomości, niż ma to miejsce w Niemczech. Każdy, kto w RF kupuje dom lub mieszkanie, musi zapłacić taki sam podatek od nabycia nieruchomości jak inwestor, który pozyskuje nieruchomość w celu wynajmu. Podatek ten wynosi w zależności od landu od 3,5 do 6,5 proc. wartości rynkowej zakupionej posiadłości. W krajach UE podatek od nabycia nieruchomości dla właścicieli jest znacznie niższy niż w Niemczech i wynosi 0,7 proc. w Danii, w Irlandii 1 proc., w Szwecji 1,5 proc., a w Niderlandach 2 proc.
Jak podaje „Die Welt”, niski wskaźnik własności w Niemczech nie wynika tylko z wysokości opodatkowania, sposobów finansowania czy wysokich kosztów dodatkowych. Wynika także ze względów historycznych. W okresie powojennym brakowało mieszkań i trzeba je było budować w pośpiechu. W tym czasie koszty budowy mogły sfinansować tylko miasta, gminy lub duże firmy. Dlatego począwszy od lat 50. na niemieckim rynku nieruchomości pojawił się wysoki odsetek mieszkań na wynajem w miastach oraz niższa podaż nieruchomości mieszkalnych na sprzedaż. (LS)
57-letni Boris Johnson – w ramach solidarności z ciężarną trzecią żoną – postanowił nie pić alkoholu do czasu narodzin kolejnego potomka, siódmego z kolei.
Najstarsza córka Lara jest zaledwie o pięć lat młodsza od obecnej żony ojca; najmłodszy syn Wilfred Lawrie Nicholas 29 kwietnia świętował roczek. Pomiędzy nimi są jeszcze 26-letni Milo, 24-letnia Cassia, 22-letni Theodore oraz Stephanie, rocznik 2009. Matką czworga dorosłych dzieci jest druga żona premiera, Marina Wheeler. Piąte dziecko, nastolatka Stephanie, to owoc romansu z Helen Macintyre. Szóste, synek W.L. Nicholas, urodziło się ze związku z Carrie Symonds, poślubioną w maju tego roku i ponownie brzemienną.
Mimo takiej gromadki polityk raczej do tej pory nie zasłynął z poświęceń i ascezy. Wręcz przeciwnie. Dorobił się łatki „samolubnego drania” gotowego ożenić się ponownie właściwie nazajutrz po rozwodzie i niemającego problemów, by zmagającą się z rakiem szyjki macicy towarzyszkę życia pozostawić samą sobie. Przez tak obojętną postawę Marina Wheeler negatywnie ocenia relację z byłym mężem, zaś Brytyjczykom trudno uwierzyć, że nagle jest on w stanie z dnia na dzień porzucić ulubione nawyki, kierując się wyłącznie empatią i lojalnością wobec najnowszej ukochanej.
W 2016 roku, podczas debaty telewizyjnej poprzedzającej referendum w sprawie brexitu, nawet przychylna mu minister Amber Rudd żartowała, że nie jest on typem faceta, którego zabrałaby do domu po przyjęciu. Chociaż potrafi być uroczy i romantyczny, cytuje poetów i maluje płótna, to w przeszłości miewał problemy z emocjami i wiernością. Pozamałżeńskimi eskapadami doprowadził dwie byłe żony, bezdzietną Allegrę Mostyn-Owen i Marinę Wheeler, na skraj wyczerpania. Tabloidy wykryły, że obecny związek również bywa ognisty, i to od czasów narzeczeńskich. Dwa lata temu miał miejsce głośny epizod. Sąsiedzi wezwali policję, gdy o północy usłyszeli krzyki, wulgaryzmy, uderzenia pięścią w stół, rzucanie talerzami i trzaskanie drzwiami. Poszło o... wino. Czerwone. Carrie nie mogła darować partnerowi, że wylał je z kieliszka na drogą kanapę.
Jeśli premier wytrwa tylko o wodzie i herbacie, podobnych kłótni już nie będzie. Przynajmniej do Bożego Narodzenia, kiedy na świat przyjdzie ich drugie dziecko. Fakt, że także ta ciąża przypada na kryzysowy okres pandemii, wiąże się z koniecznością trzeźwego osądu pojawiających się nieprzewidzianych sytuacji. Z powodu koronawirusa ubiegły rok obfitował w dramatyczne momenty: na krótko przed rozwiązaniem żony Boris Johnson rozchorował się na COVID-19 i był leczony na oddziale intensywnej terapii, zaś jego obowiązki tymczasowo przejął minister spraw zagranicznych.
Po tym doświadczeniu wystraszył się do tego stopnia, że zaczął o siebie dbać. Przez rok schudł 12 kilogramów. Wcześniej uwielbiał wieczorne przegryzki, zajadał się kiełbasą chorizo, twardymi serami i czekoladą, dziś jest rzecznikiem zdrowego trybu życia. Ze swoim rządem prowadzi kampanię przeciw otyłości wśród młodych i domaga się zakazu reklamy śmieciowego jedzenia w telewizji przed godziną 21. Biorąc to wszystko pod uwagę, rezygnacja z procentów nie zaskakuje aż tak bardzo.
Z pewnością ciąża żony będzie umacniać jego motywację do wypełnienia postanowienia o niepiciu, a szczęście rodzinne zrekompensuje mu wysoki poziom stresu w pracy. Odkąd objął urząd w lipcu 2019 roku, każdy jego ruch jest nieustannie śledzony przez brytyjską opinię publiczną, przy czym w dobie pandemii ma na sobie więcej par oczu, niż kiedykolwiek wcześniej. Da radę, o ile nie dogonią go okazje, na które jest stale narażony prywatnie i zawodowo. A to Sajid Javid przyniesie w prezencie butelkę toskańskiego Tignanello; kiedy indziej trzeba skosztować whisky podczas wizyty w gorzelni w Szkocji albo wychylić kufel piwa w pubie w Wolverhampton. (ANS)