Cudowne odtworzenie centrum
Michał Ogórek przeczyta wszystko
Kiedy wydawało się, że rozdźwięki pomiędzy Polakami mają podłoże wręcz biologiczne i nic nie będzie w stanie skleić żyjących tu ludzi w jeden gatunek przyrodniczy, nieoczekiwanie – pośród bitewnego wzmożenia rodzimych talibów różnej maści – wyraźnie rozbrzmiał głos normalsów i wyłoniło się wyważone centrum.
Skutkiem drutowania granicy polsko-białoruskiej jest w małym stopniu dalsza eskalacja histerii, a w większym – rozsądne opamiętanie. Zdecydowana większość z nas odcięła się od obłąkanych fanatyków. Pomysłowi Bartosza Kramka z Fundacji Otwarty Dialog, który na łamach Gazety Wyborczej wzywał do zrywania umocnień granicznych, co natchnęło grupkę jego akolitów do rzucania się na druty z nożami do ich cięcia, symetrycznie odpowiedziało grono prawicowych debili z Gazety Polskiej, którzy wzywali do zaminowania granicy. Swym wzmożeniem bojowym osiągnęli tylko tyle, że istotnie na granicy zaczęła się wojna na miny, tzn. strojenie coraz bardziej surowych min przez ministra Błaszczaka czy premiera Morawieckiego, mające odeprzeć najeźdźców, kimkolwiek by byli – bo tego jeszcze nie udało się do końca ustalić. Minom strojonym przez polskich oficjeli za podpuszczeniem Gazety Polskiej towarzyszyły pełne zapału twarze pobudzonych ochotników, gotowych przedrzeć się przez granicę białoruską w celu przeciwnym: naprawienia tam dziejących się niegodziwości, nie bacząc, że dzieją się w innym kraju. Tymczasem wysyłanie jakichś grupek cudzoziemskich na naszą granicę jest jeszcze jednym z mniej haniebnych czynów obecnej Białorusi i jeśli już rzucać się na ten kraj ze szlachetnych pobudek, to raczej należałoby zaatakować więzienia (choćby w równie bliskim Grodnie), w których trzymane są w upokarzających warunkach tysiące więźniów politycznych, w tym działacze polscy, m.in. Andżelika Borys czy Andrzej Poczobut, o których żadni aktywiści w naszym kraju się nie upominają (co jest po stokroć bardziej wstydliwe).
Zresztą w sporze polsko-polskim w ogóle Białoruś ze swym kołchozowym Naczelnym Pastuchem Kraju jakby gdzieś znikła: wydaje się, że graniczne zasieki są pomiędzy Gazetą Polską, która by się tam najchętniej położyła trupem, a Gazetą Wyborczą, która by je rozebrała i pokroiła, razem ze stojącymi tam mundurowymi. Na szczęście i o dziwo, żadna z tych skrajnych opcji nie zyskała społecznego poparcia i obie uznane zostały za wyraz skretynienia tzw. ostatnio pożytecznych idiotów, choć są oni raczej mało pożyteczni. Coraz mocniej rozbrzmiewają za to głosy za wypracowaniem pragmatycznego stanowiska. Koncyliacyjne wypowiedzi Donalda Tuska komentuje (bez entuzjazmu) Polityka: „Do tych, którzy myślą o uchodźcach ze strachem, kieruje swoje słowa, podkreślając konieczność ochrony granic”, a nawet tygodnik Sieci: „Tusk chyba jako jedyny w antypisowskim obozie zachowuje przytomność”. Pech chce, że jak ktoś taki się znajdzie, to jest akurat dla tego pisma „kompletnie niewiarygodny”. Ale i np. cytowany przez Tygodnik Powszechny Krzysztof Czyżewski, szef zasłużonego dla regionu ośrodka Pogranicze, opowiada się przeciw „antagonizacji i stygmatyzacji każdej ze stron sporu – jako zdrajców albo ojczyzny, albo chrześcijaństwa czy człowieczeństwa”.
To, jak niełatwe jest wypracowanie kompromisu, pokazuje już choćby zbitka dwóch zdań z tego Tygodnika Powszechnego: „Rację mają ci, którzy mówią, że przyjęcie grupy ludzi spod Usnarza Górnego nic by Polski nie kosztowało. Rację mają również ci, którzy twierdzą, że ich śladem Białoruś wykorzystałaby kolejnych ludzi”. To, że wszyscy mają rację, sprawy nie ułatwia.
Uświadomienie sobie, że w Polsce przeważają jednak ludzie rozumni, a tylko zagłuszani przez wariatów i wariatuńciów, jest krzepiące. Im więcej takich ekstremistów się znajdzie, tym lepiej, bo tym większy budzą sprzeciw. Takie postaci jak Przemysław Czarnek, którego uważa za coś edukacyjnego zaledwie kilkanaście procent Polaków wszelkich opcji, są dla odradzania się rozsądnego centrum czymś niezastąpionym i powinniśmy ich wynosić na rękach (ze szkoły). Ewolucja Jarosława Gowina, który wreszcie może się cieszyć z tego, jak głosuje, doszła już do punktu, w którym mówi on o „nieudolnym rządzie”, którym się i dla niego stał natychmiast po wyrugowaniu jego ugrupowania.
Trudno nie doceniać motywującej postawy doktrynerów typu (profesora) Legutki, który w wywiadzie dla Sieci gotów jest dla bieżących celów ministra Błaszczaka rehabilitować Ludowe Wojsko Polskie: „Nawet za komuny szanowano wojsko, zajmujące ciepłe miejsce w świadomości Polaków”. Ciepłym miejscem w świadomości jest szczególnie grudzień 1981 roku, ogrzewany koksownikami na ulicach, a także obławy na czczonych dziś jako świętych „żołnierzy wyklętych”, których ci szanowani przez Legutkę wojskowi wybili co do nogi.
Namawianie przez drugą stronę do „odmowy wykonania rozkazu przez funkcjonariuszy” Straży Granicznej czy innych umundurowanych służb jest drugą stroną tego samego medalu, których ci mundurowi nie dostaną. Gdyby wojsko miało za każdym razem samemu oceniać słuszność rozkazów, straciłoby już nie tylko szacunek, którego za wiele nie ma, ale w ogóle sens istnienia.
Podobno trzeba oddawać cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie. Ale może już czas uświadomić sobie, że w ogóle nie musimy tylko ciągle komuś czegoś oddawać. Czas zachować coś dla siebie. Szczególnie swoje przekonania.