Ratowanie szkoły
Zadzwonił do mnie Michał Kołodziejczak z Agrounii, że trzeba ratować szkołę gdzieś pod ukraińską granicą. Przed szkołą w Dubience (okolice Chełma) czekali zrozpaczeni rodzice i uczniowie oraz uczennice w mundurach polowych. Pani dyrektor oznajmia, że ją zdjęli ze stanowiska ze skutkiem natychmiastowym. Zaledwie kilka dni temu okazało się, że naboru do klas pierwszych nie ma, a tym, którzy złożyli papiery, zostały one odesłane. Bez dyrektorki, bez planu lekcji nie ma szkoły. Uczniowie są zrozpaczeni. Dla nich ta „mundurowa” szkoła to szansa zatrudnienia w wojsku, służbie celnej czy straży granicznej. Ich byli koledzy już pełnią służbę na pobliskiej granicy. A to nieduże miasto, gdzie szans na dobrą pracę jest sporo. Tu dostanie się do służb mundurowych to jedyna prawie ścieżka kariery. Inaczej pozostaje emigracja.
Idziemy na Radę Gminy. Rada podjęła uchwałę, żeby przejąć i ratować szkołę. Niestety, pani wójt odmówiła jej podpisania. Zabieramy z Michałem głos. Chwalę radnych za mądrą uchwałę. Jednak pani wójt jest nieugięta. Młodzież w mundurach na pożegnanie staje w szeregu przed radnymi i odśpiewuje hymn.
Jedziemy do Chełma, do starostwa. Decyzja o wygaszaniu szkoły tam właśnie zapadła. Kiedy wchodzimy po schodach do biura starosty, stanowimy już pokaźny tłum. Połowa to nasze „młode wojsko”. Przewaga dziewczyn w mundurach. Starosty nie ma. Towarzyszący nam rodzice skarżą się, że nigdy go nie ma. Wchodzimy więc do gabinetu i ogłaszamy, że nie wyjdziemy, aż się nie znajdzie. Jest coraz więcej policji. Wreszcie udaje się ze starostą porozmawiać przez komórkę. Twierdzi, że nie ma dla nas czasu. Czekamy więc dalej. Zwołujemy w gabinecie konferencję prasową. Jednak tylko jeden dziennikarz z kamerą się przedarł. Resztę zatrzymała policja. Sytuacja coraz bardziej napięta.
Na scenę wkracza wojewoda. Łączy się z nami przez laptopa i zapowiada interwencję. Decyzje starosty określa jako niezgodne z prawem. Będzie spotkanie, ale z tego, co mówi, wynika, że szkoła jest uratowana. Są podziękowania, łzy w oczach. O trzeciej nad ranem wjeżdżamy do Warszawy. Znowu się udało. W Liceum Ogólnokształcące w Dubience rozpoczął się normalny rok szkolny.
Ewa L. (†72 l.) razem z synem Maciejem (†48 l.) niedawno wrócili do Polski. Zamieszkali w jednym z bloków w Toruniu. Ich ciała w sobotę 21 sierpnia znalazła rodzina. By wejść do środka, musiała wyważyć drzwi. Według wstępnych ustaleń Ewa i jej syn wykrwawili się od ran nawzajem sobie zadanych. Matka i syn walczyli ze sobą na noże.
– To się nie mieści w głowie. Wszystko wskazuje na to, że matka i syn stoczyli ze sobą walkę na noże. To była walka na śmierć i życie. Pozabijali się nawzajem. Trudno w to uwierzyć. Wszystko jednak na to wskazuje – mówi nam jeden z toruńskich śledczych. W sobotę 21 sierpnia około godziny 13.30 na toruńską policję zadzwonił szwagier Ewy L. Mężczyzna był zdenerwowany. Stróżom prawa tłumaczył, że od czterech dni nie miał kontaktu ze swoją szwagierką.
– Przyjechałem pod jej blok, bo mam jej klucze od mieszkania. Nie mogłem otworzyć drzwi, bo klucz był z drugiej strony. Przyjeżdżajcie tutaj szybko. Ja wiertarką z sąsiadem przewierciłem zamek i wreszcie wszedłem do mieszkania, oni leżą martwi – mówił poruszony. Policjanci pojechali pod wskazany adres. Na miejscu pojawił się też prokurator. Według wstępnych ustaleń śmierć Ewy L. i jej syna Macieja nastąpiła wskutek wykrwawienia. Wszystko jednak wskazuje na to, że w mieszkaniu nie doszło do tak zwanego samobójstwa rozszerzonego, tylko do krwawej bijatyki na noże. Matka i syn stoczyli ze sobą śmiertelną walkę. Oboje przypłacili ją życiem.