Miałem sen
Słoweński etnolog i antropolog Božidar Jezernik w swej wstrząsającej książce, której tytuł „Naga Wyspa. Gułag Tity” mówi wszystko, opisuje taką oto sytuację. Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej pewien Jugosłowianin wzniósł publicznie okrzyk: „Precz ze Stalinem!”, za co przesiedział kilka lat w więzieniu. Kiedy wyszedł, nie chcąc powtórzyć poprzedniego błędu, zawołał: „Niech żyje Stalin!”. Pech chciał, że Tito już wtedy Stalina zwalczał, więc nasz bohater ponownie wylądował w mamrze. Kiedy zakończył tę drugą karę, był już tak ostrożny, że zapytany w kawiarni o to, jaką baklawę sobie życzy: grecką czy turecką, zrezygnował z zamówienia, by znów nie powiedzieć czegoś niestosownego.
Nie wiem dlaczego, ale ta anegdota z książki Jezernika przyszła mi na myśl ostatnio, gdy zobaczyłem twarz pewnego uśmiechniętego ekstowarzysza, a obecnie sędziego Trybunału Konstytucyjnego. „Ten nie popełnił błędu jugosłowiańskiego bohatera, zawsze wiedział, co krzyknąć w danym momencie” – pomyślałem. Nie jest to, rzecz jasna, żaden wyjątek, bo takich, którzy wiedzieli, co krzyczeć w danej chwili, jest mnóstwo. Nawet tak szlachetna i wydawałoby się niczym nieskalana postać kobiety sędzi tegoż Trybunału też swego czasu pisała rozprawy o zbawiennym wpływie handlu z ZSRR na polską gospodarkę, chociaż naszą noblistkę jest gotowa ukamienować za jeden wiersz. Oto prezes Orlenu – były, bo o obecnym napisano już chyba zbyt wiele – też w przeszłości zaangażowany ideowo w budowę ustroju sprawiedliwości społecznej, w porę się spostrzegł, że trzymanie z kolegą z czasów studiów jest warte więcej niż trwanie przy zbankrutowanej idei. W porę krzyknął głośno: „Niech żyje prezes!”, za co doczekał się najpierw posady ministra, na której mógł wprowadzać neosocjalizm, a potem wylądował bezpiecznie w Płocku, choć o paliwach wiedział tyle, że się je wlewa do auta, by jechało.
Przykłady powyższe można by mnożyć niemal w nieskończoność. Ale nie o tym chcę napisać. Czekam na moment, gdy trwanie przy prezesie przestanie się opłacać. To, że taki moment nastąpi, jest pewne, jak cztery jest wynikiem pomnożenia dwóch przez dwa. Najpierw ktoś ze zwolenników pierwszy powie, że prezes jest „be”, ale ten ktoś będzie wiedział, że ma za sobą poparcie innych, bo w przeciwnym wypadku wódz, rękoma swoich hunwejbinów, go zniszczy. Tak się stanie, gdy tylko pojawi się oznaka słabości prezesa, potem jego dzisiejsi wielbiciele skoczą mu do gardła. Sobie nawzajem zresztą też. Prezes latami chodził z tą drabinką wiecową, by wywalczyć sobie dzisiejszą pozycję, ale upadek będzie krótki i natychmiastowy. Niewielu, a może nawet nikt, nie będzie się przyznawać do tego, że przy nim był tak naprawdę, że kiwał potakująco głową, że podnosił rękę, gdy trzeba było, że niszczył innych na rozkaz z Nowogrodzkiej. Co bardziej sprytni znów staną w pierwszym szeregu rewolucji zmiatającej prezesa, by zająć dobre pozycje startowe w wyścigu do pojawiającego się gdzieś na horyzoncie paśnika.
Miejmy nadzieję, że ten moment nastąpi wkrótce, że rządzący obóz nie zdąży jeszcze bardziej stłamsić społeczeństwa, że nie będzie nowego procesu brzeskiego, choć kilku wiernych systemowi sędziów by się pewnie znalazło, że rząd nie uruchomi jakiejś Berezy, choć kandydaci na strażników też już przebierają z pewnością nogami, by się zająć skierowanymi. Obserwując naszą scenę polityczną, jestem głęboko przekonany, że osobą, która pierwsza krzyknie: „Król jest nagi i wcale nie jest już królem!”, będzie kobieta, bo przecież żaden z przybocznych prezesa aż taką odwagą się nie wykaże. Prędzej każdy z nich, wzorem Jugosłowianina z dowcipu, zrezygnuje z baklawy. Taki miałem sen.