Mistrz F52
Tomasz Zimoch rozmawia z Piotrem Kosewiczem, złotym medalistą Igrzysk Paraolimpijskich w Tokio.
– Gratuluję zdobytego złotego medalu olimpijskiego!
– Dziękuję bardzo. Przez dwa tygodnie śpię z medalem, tak sobie obiecałem. Zapowiedziałem to i swojej żonie, że jeśli w Tokio wywalczę medal, to nie będę się z nim rozstawał także nocą. Kiedy budzę się rano, ciągle myślę, czy to możliwe, że wygrałem, dlatego chcę mieć go blisko, by spojrzeniem potwierdzić, że tak rzeczywiście się stało. Chcę dotknąć i być pewnym, że jest rzeczywiście mój.
– Rzuca pan innym dyskiem niż Piotr Małachowski?
– Lżejszym, waży tylko kilogram. Rzucam z pozycji siedzącej. Gdybym to robił dyskiem dwukilogramowym jak Piotr Małachowski, to z dużym prawdopodobieństwem szybko mógłbym uszkodzić sobie bark. Startuję w grupie zawodników F52. Mam bardzo duże uszkodzenie rdzenia kręgowego, więc operuję właściwie tylko obręczą barkową, nie używam mięśni brzucha, pleców, nóg.
– W czasie rzutu siedzi pan na specjalnym krześle.
– Nazywanym kozą. Jestem przypięty pasami, lewą ręką łapię metalowy uchwyt, to taka specjalna rura, prawą wyciągam dysk poza plecy i dynamicznie nim rzucam.
– W konkursie nie rzucacie na zmianę, tylko od razu ma pan sześć prób.
– I to nie jest dobre, to czarna magia. Nie mam bowiem możliwości dokonania korekty, nie mogę porozmawiać z trenerem. Trzeba być bardzo mocnym psychicznie przy tak rozgrywanym konkursie. W Tokio rzucałem czwarty w kolejności, a po mnie było jeszcze czterech zawodników. I to tych najmocniejszych. Celowałem w medal brązowy, wiedziałem, że będzie walka na centymetry. W pierwszej próbie łagodnie „wszedłem” w konkurs i uzyskałem ponad 19 metrów. To nie był megamocny rzut, ale dysk powinien polecieć zdecydowanie dalej. Nie było jednak odpowiedniego noszenia, powietrze stało, panował potworny zaduch, ponad 33 stopnie ciepła i bardzo wysoka wilgotność. W drugiej próbie włożyłem ciut więcej sił i uzyskałem najlepszy wynik – 20,02 m. W trzeciej próbie też nie było źle, blisko 20 metrów, a potem zaczęły się, niestety, problemy. Sędzia boczny uważał, że przechylałem się, odrywając tyłek od krzesła, co w naszej rywalizacji oznacza rzut spalony. Dysk leciał daleko, ponad 20 metrów, ale trzech prób mi nie uznano. Z sędziami się nie dyskutuje, ale nigdy dotąd na żadnej imprezie, na mistrzostwach Europy czy świata, sędziowie nie uznawali moich prób za spalone.
– Objął pan prowadzenie w konkursie, pozostało czekać na rzuty rywali.
– Warunki się nie zmieniły, powietrze nadal stało, dysk nie miał noszenia. Nie wyprzedził mnie mocny Hindus, nie dał rady i Rafał Rocki. Po ich próbach wiedziałem, że mam medal i byłem już zadowolony, dlatego spokojnie czekałem do końca konkursu. Pozostało dwóch potężnych lekkoatletów, Chorwat i Łotysz, ja w porównaniu z nimi jestem chucherkiem. Mają zdecydowanie większy zasięg ramion, ale nie są tak szybcy, ja nadrabiam dynamiką. Chorwat Velimir Sandor rzucił 4 centymetry bliżej – miałem już srebro. Pozostał Łotysz Aigars Apinis.
– Cztery razy zdobywał już tytuł mistrza olimpijskiego.
– Rywalizacja z nim to nie żarty, bardzo utytułowany zawodnik z przepotężnym doświadczeniem. W Tokio po pierwszym jego rzucie wiedziałem już jednak, że nie da rady rzucić dalej. W najlepszej próbie uzyskał 19,54 m. Apinis posypał się psychicznie, przyznał, że jego głowa nie wytrzymała presji. Zaniemówiłem, kiedy zobaczyłem na tablicy, że jestem „number one”. – Wcześniej uprawiał pan narciarstwo. – Biegałem w pozycji siedzącej na nartach, startowałem także w zawodach biathlonowych. Dwukrotnie byłem na zimowych igrzyskach paraolimpijskich, w 1998 roku w Nagano i cztery lata później w Salt Lake City. Zbyt długo przebywałem na zgrupowaniach poza domem i po kilku latach postanowiłem właśnie rzucać dyskiem. Odszukałem panią Małgorzatę Niedźwiedzką, moją nauczycielkę wychowania fizycznego. Kiedy poprosiłem o pomoc, spojrzała na mnie z przerażeniem, poprosiła o dwa tygodnie do namysłu. I bardzo jej dziękuję, że ostatecznie zgodziła się na treningi ze mną. Małymi kroczkami poszukiwaliśmy właściwych ruchów. Zbudowaliśmy obręcz barkową i po kilku latach współpracy doszliśmy do mistrzostwa olimpijskiego.
– Co oznacza grupa F52, w której został pan mistrzem olimpijskim?
– Specjalna komisja na podstawie zaświadczeń lekarskich dokonuje właściwej klasyfikacji zawodnika. Gdybym startował z amputantami, którzy używają mięśni brzucha i pleców, nie miałbym żadnych szans, bo oni potrafią rzucać w granicach 50 m. – Jest pan sparaliżowany od pasa w dół? – Nawet trochę wyżej, częściowo mam również sparaliżowane ręce. – Co się wydarzyło w pana życiu? – Kiedy miałem czternaście lat, złamałem kręgosłup. W czasie wakacji z kumplami wdrapywaliśmy się na słup średniego napięcia, to był wariacki wymysł gówniarzerii.
Ześlizgnąłem się i poleciałem w dół. Po dwóch tygodniach obudziłem się w szpitalu w Kamiennej Górze i nie miałem zupełnie pojęcia, co się stało. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, co ze mną będzie. Neurochirurgia była w powijakach, lekarze bali się mnie ruszać, zupełnie nie wiedzieli, co ze mną robić. Nie było też żadnego psychologa, aby mógł ze mną porozmawiać. Sam musiałem sobie radzić, tłumaczyć, nie było to dla mnie proste. Po dziewięciu miesiącach wysłano mnie na konsultację do szpitala w Łodzi. Przebadał mnie profesor Andrzej Radek i wreszcie okazał się tym, który normalnie porozmawiał. Pewnego dnia usiadł na moim łóżku i powiedział: „Chłopcze, mogę cię zoperować, ale daję tylko 50 procent szans, że zabieg się powiedzie i będziesz mógł chodzić”. Zacząłem się z nim licytować: „A 90 procent, panie profesorze?”. Przecząco pokręcił głową. „A 80?”. Wykonał ten sam ruch. Podjąłem decyzję, by nie przeprowadzać tej niebezpiecznej operacji. Pamiętam słowa profesora: „Zajmij się czymś i spróbuj normalnie funkcjonować”. – I nie poddał się pan. – Najdokuczliwsza była świadomość, że nie mam możliwości reagowania, nie potrafiłem wykonać żadnej czynności, byłem bezradny. Próbowałem podnosić nogę, ale to było niemożliwe. Pojawił się niepokój, jak będzie wyglądało moje życie, ale nie zamienił się w złość, nie płakałem. Uświadomiłem sobie, że muszę podjąć walkę i stać się prawdziwym facetem. Zacząłem wierzyć w siebie, nabrałem przekonania, że moje życie będzie inne, ale nie oznacza, że przegrane. Szczęśliwie trafiłem na rehabilitację do profesora Zbigniewa Śliwińskiego, który zaszczepił we mnie bakcyla sportowego. Ćwiczyłem w siłowni, zacząłem poruszać się swobodnie na wózku. Jeździłem do Görlitz na wspólne zajęcia z niepełnosprawnymi, graliśmy w hokeja, ścigaliśmy się na trójkołowych wózkach. Później prezes Startu Jelenia Góra Jan Nowak zaproponował mi trenowanie biegów narciarskich. Początkowo nie dowierzałem, że będę mógł biegać w pozycji siedzącej, szybko jednak okazało się, że nie było to aż tak trudne. Musiał być nade mną palec boży. – Widzę na pana szyi medaliki. – Mój szkaplerz – Matka Boska i Jezus Chrystus. To moja zbroja. Szkaplerz przyjąłem w kościele niedaleko Zawidowa, od znajomego księdza. Wiąże się z naśladowaniem Boga i przestrzeganiem zasad wiary. Daję sobie radę w życiu, martwi mnie tylko, jak świat brutalnie potrafi obchodzić się z ludźmi. Boli mnie, że jest tak wielu żyjących w ogromnej nędzy. – Z zawodu jest pan fotografem. – Fotografia jest wspaniała. Od krajobrazu – do portretu. To jest wielkie wyzwanie malować światłem świat. Zawsze lubiłem robić zdjęcia, poruszam się na wózku, nie jest łatwo wykonywać zawód fotografa. Od kilku lat prowadzę zakład fotograficzny w Zawidowie. U mnie można zrobić zdjęcia paszportowe, do dowodu, pamiątkowe, ślubne, komunijne, zeskanować stare. Wszędzie dotrę z aparatem. Zawsze jednak uprzedzam zainteresowanych, że jeśli gdzieś na imprezie pojawiają się schody, to muszą załatwić dwóch facetów, by mnie tam wnieśli na wózku. Z pozostałymi sprawami dam sobie radę.
Do godziny 17 działam w swoim zakładzie, a później z radością pędzę na trening i moje życie jest pełne kolorów.