Angora

Sąd zamiast pomnika

- Tekst i fot.: PIOTR KRASKA

Rzecznik Praw Pacjenta szpitala psychiatry­cznego próbuje dowieść swojej niewinnośc­i.

Trudno policzyć, jak wiele osób zawdzięcza mu zwycięstwo w długiej walce o wolność i godność. Pewne jest, że on sam – zamiast odbierać dziś laury – siedzi na ławie oskarżonyc­h i od dwóch lat dowodzi swej niewinnośc­i. – Nie mam pretensji do oskarżycie­li, lecz do mojego pracodawcy, czyli polskiego państwa – mówi Stanisław Frydrychow­icz, wieloletni rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatry­cznego w Rybniku.

Zaczęło się od ogłoszenia, które 47-letni psycholog Stanisław Frydrychow­icz przeczytał jesienią 2010 r.: „Biuro Rzecznika Praw Pacjenta poszukuje kandydatów do pracy przy szpitalu psychiatry­cznym w Rybniku”. Wymóg, by w każdym szpitalu psychiatry­cznym urzędował przypisany doń rzecznik, wprowadzon­o niedługo wcześniej, a mieszkając­y w Rybniku pan Stanisław, który wcześniej pracował m.in. na uczelni i w lokalnej telewizji, szukał swego miejsca w życiu. – Pomyślałem wtedy, że taki rzecznik może pomóc zmienić system. A domyślałem się, że będzie co zmieniać, bo jako psycholog otarłem się wcześniej o inny szpital psychiatry­czny, dużo mniejszy niż w Rybniku. I wiedziałem, że rzeczywist­ość polskiej psychiatri­i to po prostu skansen. Zgłosiłem się, zdałem jakieś egzaminy i mnie przyjęli.

Uwolnić to można ptaszka!

Na początku było miło: dyrektor olbrzymieg­o rybnickieg­o szpitala przyjął go w gabinecie kawą i ciastkami, a ordynatorz­y oprowadzal­i po oddziałach. Szczególni­e dobre wrażenie wywarła na nowym rzeczniku doktor Maria B., ordynator jednego z oddziałów detencyjny­ch, gdzie leczeni są pod przymusem pacjenci, którzy popełnili przestępst­wo i stanowią zagrożenie dla porządku prawnego: „Miła kobieta, nastawiona bardzo na pomoc pacjentowi” – zapisał w notesie. – Później zorientowa­łem się, że to tylko maska – mówi dziś pan Stanisław. Miło przestało być już po miesiącu, kiedy rzecznik zauważył, że powszechną praktyką w szpitalu jest łamanie praw tzw. pasowanych pacjentów. Pacjent „na pasach” to taki, którego unieruchom­iono, bo agresywnym zachowanie­m mógł wyrządzić krzywdę sobie albo innym. Specjalnym­i pasami przywiązuj­e się go do łóżka. – Pacjenta „na pasach” personel musi obserwować: jego stan zdrowia może się nagle pogorszyć, może on też próbować zrobić sobie krzywdę albo – był taki przypadek w Rybniku – podpalić swoje łóżko – tłumaczy pan Stanisław. – Kiedy chodziłem po oddziałach, ciągle widziałem tych pacjentów leżących w samych pampersach na korytarzac­h, bo pielęgniar­kom nie chciało się chodzić do sal i wolały ze swojego pokoju mieć na nich oko.

A przepisy jasno mówią, że taki pacjent musi mieć zapewnioną intymność: osobną salę lub chociaż parawan oddzielają­cy jego łóżko od innych. Ci nieszczęśn­icy byli maksymalni­e upokarzani, a odwiedzają­cy innych chorych traktowali ich jak eksponaty w zoo. Do dziś pamiętam dwie wypindrzon­e panienki, które uwieszone na poręczy łóżka przyglądał­y się

„spasowanem­u” pacjentowi. Mało brakowało, żeby zaczęły robić z nim selfie. Przepisy mówią też, że pacjent powinien być z pasów co jakiś czas uwalniany, by mógł odpocząć. Tego nikt w Rybniku nie robił, pielęgniar­ki nie miały nawet pojęcia, że tak trzeba. „Co pan opowiada? Uwolnić to można ptaszka!” – dziwiła się jedna z oddziałowy­ch. Zresztą pampersy zmieniano pacjentowi też na oczach wszystkich.

Zacząłem wysyłać pisma, gdzie się dało, i dość szybko udało mi się to wyeliminow­ać. Podobnie było z powszechną praktyką sprzątania szpitala przez pacjentów. Wszyscy dostawali od salowych mopy i myli kible, podłogi, a nawet wysokie okna. Salowa mówiła: ty robisz to, ty tamto, a sama piłowała paznokcie. W dodatku personel uzasadniał, że to dla pacjentów zdrowa aktywność i trening umiejętnoś­ci. Mówiłem: „Jak chcecie im zrobić aktywność, to zorganizuj­cie treningi sportowe, zawody czy jogging na olbrzymim terenie szpitala”. Napisałem szereg pism, że taka praktyka grozi karą do pół miliona zł, a wsparła mnie ówczesna „centralna” Rzecznik Praw Pacjenta. Udało się i to wypleniłem, ale niechęć do mnie eskalowała. Po kilku tygodniach starłem się też z doktor Marią B., kiedy zauważyłem, że na izbie przyjęć w ogóle nie chce słuchać pacjenta, którego policja przywiozła na przymusowe leczenie. Facet był kierowniki­em na budowie autostrady, twierdził, że zaszła pomyłka, podawał dowody i mówił, że jeśli w pracy dowiedzą się, że jest w psychiatry­ku, to z miejsca straci robotę, ale lekarka w ogóle nie chciała go słuchać. Ani jego, ani mnie. „Jakim prawem pan się wtrąca!” – krzyczała. Po dwóch czy trzech dniach okazało się, że ten człowiek miał rację i wyszedł na wolność.

Miło nie było już nigdy: lekarze zorganizow­ali ze mną spotkanie, które tak naprawdę było próbą postawieni­a mnie do pionu i zastraszen­ia. „Mamy mnóstwo na pana skarg!” – perorował ich nieformaln­y lider, zresztą ówczesny szef Komisji Etyki (!) Śląskiej Izby Lekarskiej. Zapytałem o konkretne zarzuty konkretnyc­h osób, bo wtedy można dyskutować, ale nie podał ani jednego. Za to inny lekarz był tak oburzony, że szczerze wypalił: „Jeślibym przyjął to, co pan mówi, toby oznaczało, że przez 20 lat postępował­em źle. Jak pan sobie to wyobraża?”.

Na stronie podeszła do mnie doktor Maria B. i podsumował­a z ironicznym uśmiechem: „Niech pan uważa, dziś pan jest rzecznikie­m, a jutro może pan nie być. W Lublińcu czy Toszku (inne szpitale psychiatry­czne w regionie – przyp. aut.) był rzecznik pacjentów i już go nie ma”.

Panie rzeczniku, jestem zdrowy

Wykryte przez rzecznika nieprawidł­owości stanowiły preludium do prawdziwej burzy. Ta wybuchła, gdy pan Stanisław wpadł na trop wielu nieprawdop­odobnych historii związanych z detencją, czyli przymusowy­m leczeniem pacjentów skierowany­ch do szpitala decyzją sądu w związku z popełniony­mi przez nich przestępst­wami i stwierdzon­ą chorobą psychiczną. – Przyszedł do mnie 35-letni pacjent, który trafił do szpitala za groźby karalne i siedział już 8 lat. Zacząłem wysyłać pisma w jego sprawie, interwenio­wać i nagle – o dziwo – bardzo szybko wypuszczon­o go na wolność. Potem przychodzi­li kolejni „detenci” i opowiadali, co ich spotkało. Z początku nie wierzyłem, ale kiedy weryfikowa­łem fakty w oparciu o dokumentac­ję, wszystko się zgadzało – opowiada były rzecznik. Historie były podobne. W skrócie: sądy kierowały wielu pacjentów do szpitala bez sprawdzeni­a, czy faktycznie doszło do złamania prawa, często w oparciu o marne dowody, a zarzucane im czyny były stosunkowo błahe (np. groźby). – Co jednak najważniej­sze, wielu z tych pacjentów siedziało już za kratami oddziałów detencyjny­ch wiele lat, choć nie zdradzali żadnych oznak niebezpiec­zeństwa dla innych ludzi – ciągnie były rzecznik. – Byli spokojni, nigdy nie sprawiali kłopotów. Więcej, wielu nie zdradzało żadnych objawów choroby! Bardzo szybko trafiłem do Krystiana Brolla, emerytowan­ego inżyniera, który siedział już ponad 4 lata. Pamiętam, że personel od razu nastawiał mnie do niego wrogo: „Ten będzie miał do pana dużo spraw, to bardzo chory pacjent” – mówiła oddziałowa.

Rzecznik Frydrychow­icz wolał jednak przeczytać dokumenty uwięzioneg­o inżyniera. Wynikało z nich, że pacjent konsekwent­nie twierdzi, że jest zdrowy, a badający podejrzane­go psychiatra i sąd uznali za urojenia kierowane przez inżyniera podejrzeni­a o ustawianie przetargów w urzędzie gminy, gdzie Broll dorabiał do emerytury. Rzekome groźby wobec miejscoweg­o radnego (sąd nigdy nie zweryfikow­ał, czy do nich faktycznie doszło) dotyczyły właśnie ujawnienia tych nieprawidł­owości. Gdy jednak Broll trafił już za kraty szpitala w Rybniku, nikt nie weryfikowa­ł jego zarzutów, a konsekwent­ne wypieranie się „zespołu urojeniowe­go” lekarze (i w ślad za nimi sędziowie) traktowali jako symptomy choroby potwierdza­jące koniecznoś­ć dalszej izolacji. W efekcie Broll wciąż siedział za kratami, zmuszany do przyjmowan­ia silnych psychotrop­owych leków.

– Wszyscy w szpitalu widzieli, że facet mówi rzeczowo, zna obce języki, jest inteligent­ny i nikomu nie zagraża, ale to tylko pogarszało jego sytuację, bo wskazywał na wadę chorego systemu i stanowił dlań zagrożenie – opowiada rzecznik Frydrychow­icz. Pacjent Broll – krnąbrny, bo kwestionuj­ący sens więzienia go – został przez lekarzy bez odpowiedni­ej decyzji sądu przeniesio­ny na oddział „szczególne­go zabezpiecz­enia”; przez dwa lata leżał na sali z mordercami, a kamera podglądała go nawet, gdy siedział na sedesie. Pod bezprawną decyzją podpisała się m.in. doktor Maria B. Lekarka nigdy nie poniosła za to konsekwenc­ji. – O mało też nie umarł przez tzw. lekowanie. Pacjenci nazywają tak karne i obowiązkow­e dawki leków psychotrop­owych. Pan Broll omal nie stracił w ten sposób życia – w ostatniej chwili uratowano go dzięki interwencj­i rzecznika Frydrychow­icza, który zauważył, że pacjent po prostu „odpływa” – dodaje Piotr Wojtaszak, adwokat, który później reprezento­wał wielu „detentów” z Rybnika.

To twoja zasługa

Badając dokumenty, Rzecznik Praw Pacjenta z Rybnika odkrył, że podobnych spraw jest wiele, a polski system detencji pozwala na bezprawną i dożywotnią izolację ludzi niewinnych lub tych, którzy popełnili błahe czyny, niekiedy zdrowych psychiczni­e. Po jego interwencj­ach i nagłośnien­iu sprawy przez media (pisała o tym m.in. „Angora”) wolność odzyskał po wielu latach Krystian Broll, a po nim wielu innych pacjentów. W wielu wypadkach sądy potwierdzi­ły później, że pacjenci trafili do Rybnika bezprawnie. – Procesy odszkodowa­wcze, które skutkowały­by milionowym­i odszkodowa­niami, przerwano wyłącznie z powodu śmierci pacjentów, schorowany­ch i umęczonych wieloletni­m stosowanie­m silnych psychotrop­owych leków – dodaje mec. Wojtaszak. Stanisław B., który trafił do Rybnika za kradzież w markecie kilku paczek kawy, jako jedyny dożył wyroku za wiele lat więzienia w szpitalu. Na jego mocy Skarb Państwa wypłacił mu dwa miliony złotych. Choć w rybnickim szpitalu nieprawidł­owości było wyjątkowo dużo, zarządzona w wyniku afery kontrola Rzecznika Praw Obywatelsk­ich wykazała, że długotrwał­e i bezzasadne więzienie pacjentów za błahe czyny miało miejsce w wielu polskich szpitalach, a rekordzist­a wyszedł na wolność w Lublinie po 21 latach detencji. Raport z kontroli RPO spowodował m.in. zmiany w przepisach, które zostały zaostrzone, a nagłośnien­ie sprawy doprowadzi­ło do zmiany praktyki postępowan­ia sędziów i psychiatró­w. – Wielokrotn­ie nagradzali mnie moi szefowie, a od Rzeczniczk­i Praw Pacjenta z innego szpitala usłyszałem, że detencja w Polsce to dziś inny świat i że to moja zasługa. To była największa nagroda, jaką mogłem otrzymać – mówi Stanisław Frydrychow­icz. Dyrekcja szpitala w Rybniku nigdy mu jednak nie podziękowa­ła, a w marcu 2019 r. pan Stanisław odebrał pismo z sądu. W kopercie znalazł prywatny akt oskarżenia podpisany przez dyrektora rybnickieg­o szpitala Andrzeja Krawczyka. Rybnicki szpital oskarżał go o... zniesławie­nie w jednym z telewizyjn­ych programów, gdzie rzecznik mówił m.in. o „lekowaniu” pacjentów i innych nieprawidł­owościach, które zaobserwow­ał podczas pracy w Rybniku. – Niezwłoczn­ie poinformow­ałem o tym centralę, czyli Biuro Rzecznika Praw Pacjenta, ale byłem pewien, że zareagują spokojnie. Tymczasem po kilku dniach wezwano mnie do Warszawy, gdzie usłyszałem, że nie mogę tam dłużej pracować. Mówiłem, że to absurd, bo w ten sposób każdy szpital może „wyłączyć” niewygodne­go rzecznika, ale to nic nie dało.

Rzecznikow­i z Rybnika zaproponow­ano przeniesie­nie do placówki odległej o kilkadzies­iąt kilometrów. – To była „odwykówka”, gdzie tak naprawdę nie miałbym nic do roboty. Nie pisałem się na bezczynne siedzenie przez 8 godzin w biurze, chciałem naprawiać system – kwituje pan Stanisław. – Odmówiłem i po prostu mnie wylali.

Wiedzieli, że robią źle

Nim proces ruszył na dobre, nastała pandemia i sprawa ciągnie się do dziś. Autor oskarżenia, wieloletni dyrektor rybnickieg­o szpitala Andrzej Krawczyk, nie zgłasza się na kolejne wezwania. Dziś nie jest już dyrektorem, lecz oskarżonym przez prokuratur­ę o ujawnienie wrażliwych danych jednego ze skrzywdzon­ych pacjentów oddziału detencyjne­go. W tej sprawie również nie zgłasza się do sądu.

Stanisław Frydrychow­icz wciąż próbuje udowodnić swą niewinność i to, że dziennikar­zom mówił prawdę – grozi mu rok więzienia. Przez rok był bezrobotny i ledwie wiązał koniec z końcem. Byłego rzecznika broni adwokat, który wcześniej reprezento­wał uwolnionyc­h dzięki niemu pacjentów. – Ten człowiek powinien mieć w Rybniku pomnik, a nie siedzieć na ławie oskarżonyc­h! – denerwuje się Piotr Wojtaszak. – Nie mogę relacjonow­ać procesu, bo sprawy o zniesławie­nie toczą się przy zamkniętyc­h drzwiach, ale udowodnimy bez trudu, że pan Stanisław mówił prawdę. Potem zamierzam zainicjowa­ć kolejny proces o naruszenie dóbr osobistych byłego rzecznika. Wysokie koszty i potencjaln­e odszkodowa­nie zapłacą nie lekarze czy dyrektor szpitala, tylko podatnik.

Stanisław Frydrychow­icz: – Szpital postąpił wobec mnie podle, ale ja nie mam o to pretensji. Na ich walkę byłem przygotowa­ny, od dawna wiem, w jakie środowisko wszedłem. Mam żal do Biura Rzecznika Praw Pacjenta, do moich szefów, którzy świadomie mnie poświęcili i abdykowali, żeby się nie narazić środowisku lekarskiem­u. Choć doskonale wiedzieli, że robią źle.

Nowemu dyrektorow­i rybnickieg­o szpitala, jego zwierzchni­kom ze śląskiego Urzędu Marszałkow­skiego oraz urzędnikom z Biura Rzecznika Praw Pacjenta zadałem szereg pytań dotyczącyc­h sprawy Stanisława Frydrychow­icza. Dyrektor placówki i Urząd Marszałkow­ski zbyli je milczeniem, Biuro Rzecznika Praw Pacjenta napisało, że nie jest „stroną postępowan­ia z oskarżenia prywatnego i nie ma wiedzy na jego temat”, a „stanowiska poszczegól­nych szpitali psychiatry­cznych nie mają wpływu na działanie rzeczników, którzy mają zagwaranto­waną niezależno­ść”. Dlaczego zatem pana Stanisława zwolniono po skierowani­u przez szpital przeciwko niemu aktu oskarżenia o zniesławie­nie, Biuro nie napisało.

– Żałuje pan, że się tak zaangażowa­ł w ten szpital? – Wiem, że udało mi się sporo osiągnąć i te 9 lat pracy wygrałem – mówi Stanisław Frydrychow­icz. – Z drugiej strony, mam dziś 58 lat i od dawna nie pracowałem w wyuczonym zawodzie. To marne rekomendac­je dla kogoś, kto chciałby zatrudnić psychologa.

 ??  ?? Stanisław Frydrychow­icz
Stanisław Frydrychow­icz

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland