Spryciarze staną przed sądem
Sprzedawali za granicę leasingowane samochody.
Nawet 4 mln zł mogli zarobić oszuści, którzy na lewo sprzedawali za granicę leasingowane samochody.
10 tys. zł – taka kwota wystarczyła, aby podpisać umowę na leasing samochodu lepszej jakości i wyjechać z salonu nowoczesną limuzyną popularnej marki. Firma leasingowa, która dziś występuje w śledztwie jako pokrzywdzona, uznawała, że na zaliczkę tej wysokości stać tylko wiarygodnych przedsiębiorców, dlatego nie weryfikowała ani kandydatów na partnerów handlowych, ani przedstawianej przez nich dokumentacji. Był to błąd, który kosztował ją 4 mln zł.
Atrakcyjna propozycja
W styczniu tego roku do biura znanej firmy leasingowej zgłosił się M. – mieszkaniec Podkarpacia, oficjalnie prowadzący działalność gospodarczą. M. powiedział, że w związku z rozwojem firmy potrzebuje zmienić samochód, chciałby jeździć lepszym, bardziej reprezentacyjnym modelem, a koszty leasingu i użytkowania auta móc księgować jako koszty uzyskania przychodów. Panu M. przedstawiono bardzo atrakcyjną ofertę, ale długoterminowy leasing lepszego modelu audi wymagał drobnych formalności – przedstawienia dokumentów działalności gospodarczej, w tym zwłaszcza rocznych sprawozdań finansowych, i wpłaty zaliczki.
M. następnego dnia zgłosił się ponownie do siedziby spółki i przyniósł ze sobą komplet dokumentów, w tym deklaracje PIT, księgę przychodów i rozchodów oraz umowy podpisane z klientami. Wynikało z nich, że jego firma jest w dobrej kondycji finansowej, na bieżąco reguluje zobowiązania, a rok podatkowy po raz kolejny zamknęła na plusie. M. zadeklarował, że wpłaci 10 tys. zł tak zwanej wpłaty własnej. Miało go to uwiarygodnić w oczach firmy leasingowej i przyspieszyć wszystkie procedury.
Korzystna umowa
Następnego dnia M. podpisał umowę. Wynikało z niej, że wpłaci 10 tys. zł i kolejnego dnia wyjedzie z salonu nowym samochodem, za który będzie płacił co miesiąc raty leasingowe. Zobowiązał się również uiścić pierwszą ratę obowiązkowego ubezpieczenia. Pracownik firmy leasingowej kolejnego dnia sprawdził konto bankowe i okazało się, że 10 tys. zł zostało zaksięgowane. Nie zwrócił jednak uwagi na coś, co powinno go zaniepokoić – pieniądze nie zostały wysłane z konta bankowego firmy M., tylko zapłacone przelewem pocztowym. M. poszedł z gotówką do placówki poczty, wypełnił tam druk i zapłacił za przelew, a pieniądze na rachunek firmy leasingowej przekazała poczta, a nie firma należąca do M. – Taka sytuacja zawsze powinna niepokoić – uważa Krystyna Kuźmicz, emerytowana oficer policji, dziś prywatny detektyw. – Jeśli partner biznesowy nie przelewa pieniędzy z oficjalnego konta, to znaczy, że może mieć coś do ukrycia albo nie jest tym, za kogo się podaje.
Oficjalnie jednak wszystko było w porządku. M. zadzwonił do pracownika firmy leasingowej, potwierdził, że wszystko jest w porządku, a następnie zgłosił się po odbiór samochodu. Pracownik rutynowo również sprawdził jego prawo jazdy, potem obaj życzyli sobie wszystkiego najlepszego, uścisnęli ręce i M. wyjechał z salonu nowoczesnym audi.
Znikające ślady
Minął niecały miesiąc. Nadszedł dzień, kiedy zgodnie z umową firma należąca do M. powinna zapłacić ratę za leasing audi. Jednak na koncie spółki leasingowej nie zaksięgował się przelew. Na numer podany przez M. wysłano więc przypomnienie, potem kolejne, potem monit, ale reakcji nie było. M. nie odpisywał na wiadomości, nie odbierał telefonów i w ogóle nie było z nim kontaktu. Firma leasingowa wysłała więc na jego adres pismo wzywające do zwrotu samochodu i powołujące się na konkretny zapis umowy. Jednak pismo wróciło do nadawcy jako „niepodjęte w terminie”. Sprawa została zgłoszona policji i prokuraturze, ale co z tego, skoro audi nie było, a po samym M. ślad zaginął.
W oku kamery
Dane audi, w tym numery rejestracyjne i numer silnika, trafiły do policyjnej bazy poszukiwanych samochodów. Śledztwo wykazało, że trzy dni po zawarciu umowy leasingowej audi przejechało przez przejście graniczne w Medyce, zgodnie z obowiązującą procedurą. Wykazał to nie tylko zapis kamery monitoringu na przejściu, ale również komputerowy system Straży Granicznej. Wjazd samochodu na terytorium Ukrainy potwierdziła również policja w tym kraju. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Codziennie przez polsko-ukraińską granicę przejeżdżają w obie strony setki leasingowanych samochodów.
Wielkie oszustwo
Co działo się dalej? Jeśli wierzyć w ustalenia śledztwa, to audi zostało... sprzedane. Już na terytorium Ukrainy zakupił je obywatel tego kraju, płacąc za nie kwotę kilkunastu tysięcy euro. Stanowiło to zaledwie szóstą część rynkowej wartości samochodu. Ukraińska policja ma jednak dostęp do baz danych samochodów skradzionych w innych krajach i można było zakładać, że audi prędzej czy później zostanie zabezpieczone. Jak wynika z ustaleń CBŚP, nowy nieuczciwy nabywca zlecił przerobienie numerów identyfikacyjnych i potem zarejestrował samochód na Ukrainie. W ten sposób za kilkanaście tysięcy euro został posiadaczem auta lepszej marki wartego wielokrotnie więcej.
Policjanci i prokuratorzy sprawdzili również dokumentację przedstawioną firmie leasingowej przez M. Bardzo szybko okazało się, że nie odpowiada ona prawdzie. M. rzeczywiście prowadził działalność gospodarczą, ale nie zarabiał na niej tak dużo, jak deklarował. Informacje, które przedstawił m.in. w księdze przychodów i rozchodów, w ogóle nie miały potwierdzenia w faktach. Jego zyski były kilkakrotnie mniejsze i nie pozwalały na to, aby co miesiąc płacić ratę za leasing samochodu.
Złodziejski mechanizm
Prokuratura Regionalna w Rzeszowie wszczęła więc śledztwo, a o pomoc poprosiła funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego Policji. Wówczas okazało się, że do prokuratur i jednostek policji w całym województwie podkarpackim w ostatnich miesiącach spływały zawiadomienia o popełnieniu przestępstw z wykorzystaniem tego samego mechanizmu – fałszywa dokumentacja pozwalała wykazać przychody umożliwiające zawarcie umowy leasingowej z opcją wpłaty wstępnej. I w każdym z tych przypadków na tym się kończyło. Firma nie płaciła już pierwszej raty, jej przedstawiciel znikał, a samochodu, który był przedmiotem umowy leasingowej, nie udało się już później odnaleźć.
Co więcej – stroną umowy leasingowej była spółka należąca do M., a same umowy powstały w zbliżonym czasie. Analiza sprawy wykazała, że M. na podstawie tych samych, sfałszowanych dokumentów w jednym czasie zawarł umowy z różnymi towarzystwami i wziął w leasing aż 10 luksusowych limuzyn. – Działalność grupy doprowadziła osiem instytucji finansowo-leasingowych do strat w wysokości ponad 4 mln zł – mówi prokurator Łukasz Łapczyński z Prokuratury Krajowej. Policjantom udało się odzyskać sześć skradzionych limuzyn. Ich łączna wartość to około 2 mln zł.
Śledztwo wykazało, że M. nie działał sam. – Był częścią sześcioosobowej grupy przestępczej, która zajmowała się wyłudzaniem samochodów luksusowych marek w polskich towarzystwach, a potem wywożeniem ich na Ukrainę, na sprzedaż – mówi oficer Centralnego Biura Śledczego Policji. – Odgrywał rolę „słupa”, czyli człowieka odpowiedzialnego za stworzenie działalności gospodarczej i zdobycie dokumentów, w tym finansowych, pozwalających na wprowadzenie w błąd firmy leasingowej. Oprócz niego w grupie działał jeszcze kierowca, który przewoził samochody przez granicę oraz, co najważniejsze, człowiek, który na terytorium Ukrainy zajmował się poszukiwaniem klientów.
W połowie sierpnia M. wpadł w ręce CBŚP, gdy szykował się do podpisania kolejnej umowy leasingowej, tym razem z następną firmą. Policjanci zatrzymali również pięciu jego wspólników. – W Prokuraturze Regionalnej w Rzeszowie zatrzymanym przedstawiono zarzuty dotyczące m.in. popełnienia oszustw w stosunku do mienia znacznej wartości, fałszowania dokumentacji oraz wyłudzania kredytów – mówi prokurator Łukasz Łapczyński. – Cztery spośród zatrzymanych osób usłyszały zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Na wniosek prokuratora w stosunku do trzech podejrzanych sąd zastosował tymczasowe aresztowanie na okres 3 miesięcy. Wobec trzech pozostałych zatrzymanych osób prokurator zastosował wolnościowe środki zapobiegawcze w postaci poręczenia majątkowego i dozoru policji. M. i jego wspólnicy mogą spędzić za kratkami od 5 do 10 lat.
Oskarżeni: m.in. Andrzej A. (38 l.), Tomasz M. (37 l.), Damian N. (35 l.) O: zabójstwo, podżeganie do zabójstwa, udział w zorganizowanej grupie przestępczej, handel narkotykami
Sąd: Tomasz Krawczyk (przewodniczący składu orzekającego), Tomasz Kaszyca – Sąd Okręgowy we Wrocławiu
Oskarżenie: Tomasz Błoński – Dolnośląski Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej we Wrocławiu
Obrona: Magdalena Zielińska-Mirowiecka (adwokatka Andrzeja A.), Ryszard Kramkowski, Łukasz Skibiński (adwokaci Tomasza M.), Paweł Sztaba (adwokat Damiana N.)
„Prosimy o kontakt osoby, które 19 września 1997 r. widziały w Sopocie na rogu ulic 23 Marca i Księżycowej dwóch ok. 30-letnich mężczyzn w czapkach o wzroście 170 – 175 cm. Jeden z nich ubrany był w ciemną kurtkę skórzaną lub podobną do skórzanej.
Prosimy również o kontakt osoby, które widziały samochód marki Seat Ibiza w wersji skandynawskiej, nr rejestracyjny GA 64..., czterodrzwiowy, ciemny metalik. Samochód miał antenę na przednim lewym błotniku oraz lekko wgniecioną pokrywę bagażnika. Za tylnym siedzeniem była naklejka NEIL PRIDE, na półce maskotka – różowa świnka”.
Takim komunikatem kończyłem w telewizyjnym programie „Magazyn Kryminalny 997” komentarz do dramatycznych zdarzeń, które miały miejsce w Sopocie 19 września 1997 roku. Ofiara zdarzeń to znana w Trójmieście ordynator z Akademii Medycznej w Gdańsku. Pani Grażyna R. była osobą lubianą zarówno przez pacjentów, jak i współpracowników. Mieszkała w jednej z willowych dzielnic Sopotu. Miała samochód – zielonego Seata Ibizę, którym 19 września 1997 roku wracała do domu. Najpierw jednak podwiozła koleżankę, następnie zrobiła zakupy. Około 15.40 podjechała pod bramę swojej posesji przy ulicy Okrężnej w Sopocie. Kiedy wyszła otworzyć bramę, do jej samochodu, którego silnik pracował, wsiadł obcy mężczyzna. Widząc, że za chwilę złodziej ukradnie jej pojazd, zdesperowana najpierw podbiegła do drzwi od strony kierowcy, usiłując je otworzyć. Kiedy samochód zaczął odjeżdżać, wskoczyła na maskę auta, zasłaniając ciałem przednią szybę. Chciała w ten sposób uniemożliwić jazdę złodziejowi. Mężczyzna jednak ruszył; próbował zrzucić kobietę, robiąc gwałtowne skręty. Udało mu się to. Po kilkunastu metrach pani Grażyna spadła na jezdnię, uderzając głową o chodnik. Było to zaledwie trzydzieści metrów od jej domu. Zdarzenie widział świadek, który siedział w innym aucie. Postanowił gonić złodzieja. Jechał za seatem ulicą Okrężną, gdzie chciał zablokować drogę ucieczki. Jednak bandyta zniknął. Mężczyzna nie dał za wygraną i jeszcze przez chwilę penetrował sąsiednie ulice, po czym wrócił na miejsce zdarzenia, gdzie na jezdni leżała lekarka. Miała wyraźny uraz głowy, krwawiła. Przyjechała karetka pogotowia i policja.
Grażyna R. zmarła, nim dowieziono ją do szpitala. Ogłoszono blokady dróg w Trójmieście. Kilkugodzinne działania policji nie przyniosły rezultatu. Tego rodzaju kradzieże aut (przy otwieraniu domowej bramy) w latach 90. ubiegłego wieku były dość częste.
Policjanci liczyli na to, że wcześniej czy później ibiza pojawi się z przebitymi numerami w sprzedaży. Ponadto chwilę przed przyjazdem lekarki świadek widział dwóch mężczyzn przy ul. Okrężnej. Niestety, ze znacznej odległości, dlatego też nie udało się stworzyć portretów pamięciowych.
Minęło pół roku. 25 marca 1998 roku w telewizyjnym odcinku „Magazynu 997” ukazała się inscenizacja tej sprawy.
Dzięki tej publikacji ustalono sprawcę zbrodni. Po emisji paserzy będący w posiadaniu skradzionego auta przestraszyli się i schowali je w stodole w jednej z miejscowości Kotliny Jeleniogórskiej. Jednak jakiś czas później na policję zadzwonił mężczyzna z informacją, która doprowadziła do sprawcy. Dzięki pewnej grze operacyjnej zatrzymano złodzieja na południu Polski. Sprawcą okazał się były mieszkaniec Trójmiasta, mężczyzna ok. 40-letni, z wyższym wykształceniem, o niezwykle bogatym życiorysie. Policja ustaliła, że działał indywidualnie, ale skok w Sopocie był jego pierwszą tego typu kradzieżą. Próbował to zrobić już dzień wcześniej, ale spłoszyli go robotnicy budowlani. Podobną metodę wykorzystywał kilkakrotnie, obserwując najpierw ofiarę, by kilka dni później zaatakować. Został skazany na 10 lat, a od dawna jest na wolności.