W światku przestępczym starszy instruuje młodszych... (Angora)
Dopiero wiele lat po tragicznym pożarze wyszło na jaw, że było to świadome podpalenie. Przed sądem stanęli wrocławscy handlarze narkotyków
Przed sądem stanęli wrocławscy handlarze narkotyków.
To był tragiczny pożar na poddaszu wrocławskiej kamienicy. Śmierć poniosły cztery osoby z jednej rodziny, w tym kobieta. Inni mieszkańcy stracili dobytek swojego życia.
Początkowo wydawało się, że doszło do zwarcia instalacji elektrycznej albo do nieumyślnego zaprószenia ognia, ale nie zdołano ustalić, kto się do tego przyczynił. Wszczęto w tej sprawie śledztwo, ale zostało umorzone. Dopiero po wielu latach policjanci rozpracowujący wrocławski gang narkotykowy odkryli okrutną prawdę. To były przestępcze porachunki i zlecenie podpalenia mieszkania.
Kara za zatarg z sąsiadem?
Jak ustalili śledczy, miała to być zemsta, a zleceniodawcą był sąsiad ofiar, który miał z nimi zatarg. W początkowej fazie śledztwa brano pod uwagę rozliczenia finansowe, a później wersję bardziej banalną. Z nieoficjalnych informacji wynika, że nieżyjący już zleceniodawca uczestniczył w spotkaniu towarzyskim, w którym brał udział między innymi jeden z pokrzywdzonych w pożarze. Wtedy miało dojść do kłótni i szarpaniny, a sąsiad chciał wymierzyć mu karę.
Mężczyzna zlecił to Andrzejowi A., ps. „Gilos”, oraz Tomaszowi M., ps. „Bambo” – liderom współpracującej z nim zorganizowanej grupy przestępczej zaopatrującej się u niego w znaczne ilości heroiny pochodzącej z Turcji. Na początku chodziło o podpalenie samochodu, a dopiero później zdecydowano o podpaleniu drzwi do mieszkania.
„Gilos” i „Bambo” wykonanie zadania mieli zlecić dwóm dilerom, którzy rozprowadzali dla nich narkotyki. Właśnie oni, w zamian za 5 gramów heroiny wartej 500 zł, pod osłoną nocy oblali benzyną drzwi wejściowe do mieszkania, w którym znajdowali się pokrzywdzeni. Wlali też benzynę przez szparę w drzwiach do wnętrza lokalu, a następnie podpalili drzwi. Do zbrodni doszło w lutym 2007 roku, a o szczegółach diabelskiej akcji sprzed lat miał opowiedzieć śledczym jeden ze skruszonych członków zatrzymanej grupy handlarzy narkotyków. Zdaniem prokuratury sposób ich działania był bardzo zbliżony do działania członków klanów neapolitańskiej kamorry opisanej w głośnej książce Roberta Saviana „Gomorra”.
W kwietniu ubiegłego roku prokuratura sporządziła akt oskarżenia. „Bambo”, „Gilos” oraz Damian N., ps. „Mietek”, usłyszeli 11 zarzutów, między innymi dokonania zabójstwa, podżegania do zabójstwa, udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i handlu środkami odurzającymi. Drugi z bezpośrednich podpalaczy Jacek D. nie znalazł się na ławie oskarżonych, bo w Niemczech odbywał karę w więzieniu. Wrocławska prokuratura wystąpiła jednak o jego ekstradycję do Polski.
Moralnie czuję się źle
Podczas pierwszej rozprawy oskarżony Andrzej A. pytany przez sąd, z czego utrzymywał się przed zatrzymaniem, bez ogródek odpowiedział:
– Zajmowałem się handlem narkotykami.
Drugi oskarżony, Tomasz M., wyjaśnił natomiast, że prowadził sieć lombardów i zarabiał miesięcznie 20 – 30 tysięcy złotych.
Obydwaj mężczyźni mają wykształcenie podstawowe, z kolei trzeci z siedzących na ławie oskarżonych – Damian N. – jest absolwentem gimnazjum i dotychczas nie zhańbił się żadną stałą i uczciwą pracą.
Andrzej A. przyznał się tylko do niektórych zarzutów stawianych mu przez prokuraturę, ale stanowczo zaprzeczył, że był zleceniodawcą podpalenia mieszkania.
– W ogóle w mojej obecności nie było na ten temat żadnej rozmowy. Godziłem się tylko na podpalenie samochodu. O tym, co się stało, dowiedziałem się później. Ale w pewnym sensie czuję się odpowiedzialny za to, co się
stało. W końcu byłem wspólnikiem współoskarżonych, razem sprzedawaliśmy narkotyki. W zasadzie to ja ich spiknąłem i moralnie czuję się źle – oświadczył.
Prokurator Tomasz Błoński zwrócił uwagę, że oskarżony wyjaśniał w śledztwie, że słabo znał Damiana N. i jego kolegę Jacka D., którzy byli bezpośrednimi sprawcami podpalenia.
– Dlaczego w takim razie mówił im pan, żeby nikomu nie opowiadali o tym zdarzeniu?
– Chodziło mi raczej o ich bezpieczeństwo, bo to w końcu była bardzo poważna sprawa. Trzeba wiedzieć, proszę wysokiego sądu, że w światku przestępczym starszy instruuje młodszych.
Koledzy z podwórka i z podstawówki
Sąd odczytał także wyjaśnienia Tomasza M. z postępowania przygotowawczego. Przyznał się wówczas tylko do tego, że handlował heroiną. Potwierdził, że było zlecenie na spalenie samochodu jednego z pokrzywdzonych.
– Taką informację przekazałem „Mietkowi”, czyli Damianowi N. Chociaż równie dobrze mógł to zrobić Andrzej A., nie pamiętam już tego dokładnie.
– Skąd pan znał Damiana N.? – pytał prokurator.
– Znaliśmy się praktycznie od dziecka, chodziliśmy do tej samej podstawówki. Zawsze między nami były dobre relacje i nie byliśmy nigdy skonfliktowani. Znałem również Jacka D., bo spotykaliśmy się często na podwórku. Tam w ogóle przychodziło wiele osób i tworzyliśmy takie jakby grupki, ale nie ze wszystkimi utrzymywałem kontakty. To byli po prostu zwykli znajomi.
– A jakie relacje łączyły pana z Andrzejem A.?
– Odbierałem od niego heroinę aż do czasu, jak poszedł siedzieć. Dodam jeszcze, że od samego początku mieliśmy najlepszą herę w mieście.
– Wiedział pan, skąd Andrzej A. ją miał?
– Zazwyczaj sprzedający nie podaje swojego źródła, chyba że byłbym jego wspólnikiem. – A nie był pan? – Andrzej nigdy nie wydawał mi żadnych poleceń. Nie mówił, komu mam sprzedawać narkotyki. Nie miał na to żadnego wpływu. Nie byliśmy więc wspólnikami. Mogę tylko powiedzieć, że nasze relacje stopniowo się budowały i zostaliśmy kolegami. Czasem prosił mnie, żebyśmy razem gdzieś pojechali. Ale nie było to polecenie, tylko prośba. A te narkotyki kupowałem od niego, bo – jak już powiedziałem – miał najlepszy towar. I tyle.
– Kiedy pan się dowiedział, że w pożarze zginęły cztery osoby?
– Chyba Andrzej mi o tym powiedział. To wyniknęło podczas jakiejś przypadkowej rozmowy. – W jaki sposób panu o tym powiedział? – Nie pamiętam, jaka była jego relacja oraz emocje. Wydaje mi się, że był trochę przestraszony.
– Czy oskarżony Damian N. też panu o tym mówił? – pytał mecenas Paweł Sztaba.
– Tak, ale nie pamiętam jego emocji. Chyba był tym trochę przejęty. Dało się zauważyć, że coś wewnętrznie mu podpowiadało, że zrobił źle. Później miał wyrzuty sumienia i podejmował próby samobójcze. Dla mnie ten temat także był bardzo drażliwy, bo zginęli ludzie.
Z Niemiec do polskiego sądu
Damian N. przyznał się w śledztwie do podpalenia mieszkania, ale – jak zapewniał w sądzie – nie godził się na śmierć pokrzywdzonych.
– Po prostu nie przewidziałem skutków, jakie to może spowodować. Nigdy wcześniej nic nie podpalałem i nie miałem żadnego doświadczenia.
– Co było powodem, że zgodził się pan to zrobić? – dociekał sędzia Tomasz Krawczyk.
– Głównym czynnikiem decydującym były narkotyki, które dostałem za tę robotę. Taka właśnie była motywacja tego czynu.
– Kto był bezpośrednim zleceniodawcą? – Oskarżony Tomasz M. Mecenasa Pawła Sztabę interesowało, czy w momencie popełniania czynu jego klient był pod wpływem narkotyków.
– Tak, zażywałem narkotyki i nie byłem w stanie się kontrolować. Nie zdawałem sobie sprawy, że wchodzę w skład zorganizowanej grupy przestępczej. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, kto w jej skład wchodzi i kto jest szefem. Nigdy również nie uczestniczyłem w spotkaniach tej grupy.
– Jakie zatem miał pan relacje ze współoskarżonymi?
– Tomasz M. był w moim mniemaniu kolegą, a relacje z Andrzejem A. ograniczały się do zakupu u niego narkotyków.
– Kilka razy próbował pan popełnić samobójstwo. Dlaczego? – dociekał adwokat.
– To wynikało z tego, co się stało w tym mieszkaniu. W końcu spowodowałem śmierć ludzi i to był dla mnie straszny cios. Teraz bardzo tego żałuję...
Po kolejnej rozprawie do grona oskarżonych dołączył również Jacek D., drugi bezpośredni sprawca podpalenia. Został ekstradowany z Niemiec.
Proces trwa. Oskarżonym grozi nawet dożywocie.