Książki i domy pisarzy (Angora)
Prof. Jan Tomkowski o literaturze.
W ilu domach pisarzy byłem albo nawet bywałem? W piętnastu, a może w dwudziestu? W trzydziestu – chyba nie, chociaż musiałbym sobie te wizyty dokładnie przypomnieć.
Liczba dosyć skromna, ale mam w tej chwili na myśli tylko „prawdziwe” domy pisarzy – czyli takie, w których możemy zastać gospodarza przy biurku albo przy stole. Domy, a w dzisiejszych czasach raczej mieszkania, a nawet pokoje, komfortowe albo zaniedbane. Czasem przestronne, a czasem ciasne, o ile właściciel jest zapalonym bibliofilem lub kolekcjonerem.
Podziwiając gustownie urządzone wnętrza, zapominamy często, że prawie każdy pisarz ma żonę albo gosposię, która dba o sprawy niekiedy prozaiczne, ale również nadaje styl całości, dobiera meble, opiekuje się roślinami, utrzymuje dom w czystości. Cóż dopiero, gdy małżonka artysty jest plastyczką – wtedy możemy się tylko domyślać, kto zaplanował te odważne zestawienia kolorów, kto gromadził urocze przedmioty i przywoził cenne pamiątki z egzotycznych podróży.
W „prawdziwym” domu pisarza samotnika może spotkać was rozczarowanie, na przykład dostaniecie herbatę w wyszczerbionej filiżance albo niedomytej szklance, ciasteczka okażą się twarde, a na nietrzepanym od dawna dywanie ujrzycie niedopałki papierosów. Możecie to uznać za oznaki nieporządku, ewentualnie obudzonej niespodziewanie weny twórczej. Kto próbował swoich sił w literaturze, ten wie, o czym mówię. Kiedy spływa fala natchnienia, kto by tam przejmował się drobiazgami i pamiętał o istnieniu odkurzacza albo szczotki do zamiatania?
W „nieprawdziwych” domach takich odkryć raczej nie dokonacie. Bo „nieprawdziwe” są domy bez gospodarza, który dawno przeniósł się do wieczności, a pracownię, w której stworzył swe dzieła, zamieniono na muzeum. Tu wszystko jest bardzo porządnie ułożone, podłoga zapastowana, parkiet wycyklinowany i wyczyszczony do połysku, w umytych niedawno szybach przegląda się słońce. Żadnej plamki, żadnej skazy, bo codziennie pojawiają się panie uzbrojone w miękkie ściereczki i delikatne płyny. Na biurku nie znajdziecie rozlanej kawy, są rękopisy przyciśnięte grubym szkłem, może nawet kałamarz i pióro, obrazy i grafiki na ścianach, starannie ułożone książki, których nikt już nie czyta...
„Nieprawdziwe” domy pisarzy są częścią kultu otaczającego największe zjawiska literackie – coś również komunikują, ale prawdę mówiąc, stanowią również zagadkę. Bo to wcale nieprawda, że przestrzeń dostarcza nam jakiegoś klucza, że wszystko wyjaśnia. Przypomnijmy sobie wyciszony korkiem gabinet Marcela Prousta. Czy w innych warunkach powstałaby wielotomowa powieść W poszukiwaniu straconego czasu? Albo wieża Rilkego, daleka od luksusu otaczającego zwykle poetę. Czy dopiero tam mógł autor Elegii duinejskich i Sonetów do Orfeusza osiągnąć duchowe skupienie?
Jakże ubogie wydają się wnętrza, w których rodziły się pierwsze arcydzieła Mickiewicza! Poeta chyba nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi ani do stroju, ani do materialnych warunków życia. Patrząc na portret Aleksandra Fredry w gustownie urządzonym gabinecie, chyba nie kojarzymy gospodarza tego domu ze sztuką komediopisarską. Wydaje się nam raczej historykiem, filozofem, mędrcem, może pamiętnikarzem? Wszystko jest tu bardzo oficjalne i pełne powagi.
Gabinet Sienkiewicza przypominał natomiast komnatę, na ścianach szable i kobierce, obrazy i ryciny, mnóstwo antyków, wygodne meble, pamiątki z przeszłości. Niewiele wolnej przestrzeni, więc chyba to raczej stylizacja niż autentyczny obraz. W takich warunkach można było pokusić się o napisanie dzieła ukazującego malowniczą wizję przeszłości. Mieszkanie Marii Dąbrowskiej na Polnej wydaje się znacznie bardziej przestronne, ale oczywiście pochodzi już z innej epoki. Kosztowny dywan, biblioteka, dużo światła – wszystko w sam raz dla zwiedzających, bo jednak za życia pisarki te pokoje wyglądały na pewno inaczej.
Wyłączając spotkanie ze Sławomirem Mrożkiem w Nicei, książka Marzeny Mróz-Bajon Domy pisarzy dotyczy wyłącznie miejsc, w których znajdziemy co najwyżej mniej czy bardziej cenne pamiątki. W hierarchii turystycznych atrakcji oceniane są one bardzo rozmaicie i do niektórych trudno nawet trafić. Pejzaż literacki, jaki wyłania się z tej publikacji, nie dostarcza zbyt wielu powodów do euforii. Wiedza o arcydziełach i ich twórcach to rzadki przywilej niewielkiej grupy czytających – topniejącej nawet w Europie czy Ameryce Północnej. Cóż dopiero, gdy dotrzemy do miejsc bardziej egzotycznych, gdzie najchętniej czyta się reklamy, a w najlepszym razie gazety i komunikaty internetowe.
Oczywiście, „dom” to pojęcie umowne, bo oznaczać może budynek albo mieszkanie, a niekiedy po prostu ziemię ojczystą, kraj lat dziecinnych, przestrzeń zapisaną albo zmitologizowaną w tekstach. Jak się zdaje, książki są trwalsze od rzeczywistości podlegającej nieustannym przemianom, co, niestety, nie oznacza, że są wieczne. Dolina Issy Miłosza mówi więcej o świecie noblisty niż odbywana po stu latach podróż po śladach autora, która kończy się fiaskiem. Nie ma domu, w którym poeta spędził dzieciństwo, nie ocalał nawet ogród. Przetrwał budynek szkoły w Szetejniach, ale dwór Kunatów (nazwisko panieńskie matki Miłosza) i okoliczne wioski „zrównano z ziemią”. Ostatecznie w burzliwym wieku XX któż troszczyłby się o pamiątki po niepokornym artyście?
Tak się często zdarza, że pisarz rodzi się i żyje w niezgodzie z głównym nurtem historii. Novalis powiadał, że tam, gdzie przychodzi na świat poeta, rozkwita również poezja. Może miał rację, ale nie wszyscy podzielają tę opinię. Kiedy autorka książki pragnie zwiedzić dom Kawafisa w Aleksandrii, tłumaczą jej najpierw, że Aleksandria to nie Egipt. A do Egiptu przyjeżdża się, jak wiadomo, by zobaczyć Sfinksa i piramidy – w obliczu tych starożytnych cudów któż chciałby zajmować się poetą, który nie był w ogóle Egipcjaninem? No owszem, wpadają tu Grecy, podobno raz na miesiąc...
A w Kolumbii Gabriel García Márquez powinien chyba znaczyć mniej więcej tyle, co w Anglii Szekspir, czy nie mam racji? Bez złudzeń, wiem, niestety, z relacji moich przyjaciół, że najchętniej ogląda się tu mecze piłkarskie i tasiemcowe seriale. Miłość w czasach zarazy czy Jesień patriarchy to powieści czytane chyba częściej w Europie niż w ojczyźnie autora. W Domach pisarzy następuje konfrontacja Stu lat samotności z otoczeniem, w którym żył przez dłuższy czas noblista. A jej rezultat skłania do melancholii, bo przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że miejsca
związane z życiem artysty traktujemy niczym sanktuaria. Tak jest w Polsce, we Francji, może jeszcze w Anglii i w Niemczech. W innych krajach i na innych kontynentach bywa rozmaicie. Czy zresztą powinniśmy się dziwić, że Macondo Márqueza – podobnie zresztą jak Yoknapatawpha Faulknera – żyje głównie w wyobraźni pisarza, której zawdzięczamy genialne stronice?
W Indiach jest tyle do zobaczenia, że właściwie dom Rabindranatha Tagore to dla przybysza z Europy zaledwie drobny epizod. Pamiętam, że pierwszą książkę tego hinduskiego poety i prozaika czytałem jeszcze w liceum, ale dziś został on chyba prawie zupełnie zapomniany. Wydawano go w okresie międzywojennym i sporadycznie jeszcze po wojnie, do Polaków odnosił się z sympatią. A jego dom? No cóż, każdy może tu wejść, byle przedtem zdjął buty...
Te domy są dziś puste, ale znacznie popularniejszy moskiewski dom Bułhakowa też rodzi pewne wątpliwości. Czy to dom genialnego autora, czy raczej muzeum Mistrza i Małgorzaty? Czytałem ten fragment z nieco mieszanymi uczuciami, bo nie tylko Rosjanie uważają Bułhakowa za „swojego” pisarza. Ukraińcy myślą podobnie – ich zdaniem znakomity prozaik i dramaturg to przede wszystkim twórca Białej gwardii. Mam w swoich zbiorach piękny album Kijów Bułhakowa. Zachowało się mnóstwo zdjęć, które warto zobaczyć, pisząc o życiu i twórczości tego artysty. Byłem w Kijowie w muzeum Bułhakowa urządzonym w jego domu i miałem wrażenie, że żaden z eksponatów nie jest tu autentyczny. Przewodniczka wykręcała się, może lampa, powiedziała w końcu. Może jeszcze ta skrzypiąca podłoga, dodałem ze smutkiem...
Zdarza się, że pisarza coś rzuca po świecie, głód przygody, żądza wrażeń, potrzeba poznawania nowych miejsc i ludzi. W XX wieku nie brakowało zapalonych podróżników, a najbardziej medialnym z nich był zapewne Ernest Hemingway. Urodził się co prawda w Oak Park na przedmieściu Chicago, ale później mieszkał w Toronto i w Paryżu, przebywał w Austrii i Hiszpanii, w Afryce i na Karaibach, próbował osiąść na Kubie, wreszcie powrócił do USA. Gdzie szukać domu Hemingwaya? Ja sfotografowałem się przed bramą budynku, w którym twórca Pożegnania z bronią przyszedł na świat – tak zwykle robią turyści, którzy opowiadania i powieści amerykańskiego pisarza czytają zresztą coraz rzadziej.
Niezupełnie z własnego wyboru błąkał się natomiast po świecie Oscar Wilde, prozaik i dramaturg, którego homoseksualne skłonności stały się powodem nie tylko obyczajowego skandalu, ale nawet sądowego procesu zakończonego wyrokiem pozbawienia wolności. Marzena Mróz-Bajon prowadzi nas do Dublina i do Paryża, lecz omija więzienie w Reading, które – dzięki literaturze oczywiście – stało się chyba najsławniejszym miejscem związanym z życiem Wilde a. Miejscem – tak, ale przecież nie domem, mimo wszystko...
Domy pisarzy nie są oczywiście relacją historyka literatury, któremu los umożliwił podróż po wszystkich niemal kontynentach. Ich autorka jest dziennikarką i jej książka ma charakter reporterskiej relacji – arcydzieła poezji i prozy są tu raczej punktem wyjścia, a nie przedmiotem interpretacji. Interesuje ją zwłaszcza to, co egzotyczne, niezwykłe, zagadkowe. Potrafi dostrzegać drobiazgi, pejzaże, potrawy, zdarzenia z pozoru błahe. Jak to możliwe, że w dalekiej Kolumbii możemy skosztować polskiej sałatki jarzynowej z majonezem – takiej samej, jaką podaje się u nas podczas rodzinnych uroczystości? Czy to nie dziwne, że w Peru policjanci muszą pilnować samotnej kobiety, która ma ochotę na plażę i kąpiel? Skąd wziął się najbrzydszy pies na świecie, który prowadzi polską turystkę ulicami Kalkuty? A w Paryżu, jednej ze stolic cywilizacji zachodniej, która dziś tak wstydzi się swojej kolonialnej przeszłości, walizki nosi ciągle czarny chłopiec z Senegalu. I tylko on wie (albo tak mu się zdaje), gdzie umarł naprawdę Oscar Wilde.
W gruncie rzeczy nic nie szkodzi, że po domach pisarzy pozostało tak niewiele – jakieś muzealne imitacje, jakieś resztki wątpliwej autentyczności, a nawet strzępki zachowane jedynie w pamięci topniejącej garstki świadków. Bo przecież królestwem artysty jest jego imaginacja, a prawdziwym domem – jego dzieło. Czasem nawet (jak w przypadku Prousta) wspaniałą katedrą!
Prawie codziennie mijam kamienicę na rogu Ordynackiej i Nowego Światu, gdzie mieszkał Leopold Staff. Chyba jeszcze w szkole czytałem jego wiersz Podwaliny z tomu Wiklina: Budowałem na piasku I zwaliło się. Budowałem na skale I zwaliło się. Teraz budując zacznę Od dymu z komina. Ten niezwykle oszczędny w słowach liryk doczekał się wielu interpretacji, lecz chyba nie będzie błędem sugestia, że dotyczy on również pisarzy, których domy już nie istnieją albo niszczeją w zapomnieniu. Bo nawet hołdując mieszczańskim upodobaniom, zbierając cenne meble, dzieła sztuki, stare książki czy porcelanę, artysta zawsze chodzi z głową w chmurach. A nieśmiertelny bywa tylko we własnych dziełach, niematerialnych i opierających się wciąż nowym modom.