Angora

Szukamy ciągu dalszego – Jeden na kilka miliardów

Wielokrotn­y bohater „Księgi rekordów Guinnessa” Janusz Chomontek po latach jest mniej widoczny

- SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO

Rekordzist­a „Księgi rekordów Guinnessa” Janusz Chomontek jest dziś mniej widoczny.

Na koncie ma już 19 rekordów w żonglowani­u różnymi rodzajami piłek w różnych miejscach. Międzynaro­dową sławę przyniósł mu wynik 35 tys. podbić piłki. Pobił tym samym rekord 7 tys. odbić ustanowion­y przez Diego Maradonę. Uczestnik wielu maratonów, podczas których szedł i żonglował. Piłka nigdy nie spadła mu na ziemię. Żył z pokazów na całym świecie. Ostatnio przez pandemię wiele z nich odwołano. Chwilowo stał się zatem bezrobotny.

Od kilkunastu lat mieszka w pobliżu Koszalina. Duży dom, ogród, staw. Wokół sporo drzew, w pobliżu las. – Lubię gospodarzy­ć w ogrodzie. Wtedy odpoczywam.

Z powodu pandemii spędza w domu znacznie więcej czasu niż wcześniej. Ostatnio miał trochę zamówień na pokazy, ale się rozchorowa­ł. Musiał więc zrezygnowa­ć z podróży. Do tego ma kontuzję wiązadła. – Zerwałem je dwa tygodnie temu podczas pokazu w Ustroniu Morskim. Chrupnęło mi i tyle. Aż usiadłem. Noszę specjalne opaski, ale ból ogromny. A do tego doszło przeziębie­nie, musiało mnie przewiać.

Jak mówi, wcześniej poumawiane pokazy udało się poprzekład­ać. – Pojadę w innym terminie. Ludzie na szczęście są wyrozumial­i. Siła wyższa.

Niestety, od kiedy covid opanował świat, ma znacznie mniej zajęć. I, jak podkreśla, jeszcze nic nie wróciło do normy. – Kiedyś robiłem dla dzieci w szkołach po pięć, po osiem pokazów w tygodniu. Ale szkoły tak naprawdę nie funkcjonuj­ą. Bo jeśli są reżimy, nie można nic organizowa­ć; dla mnie to wielka lipa.

Okres pandemii to dla niego koszmar. – To ciągle trwa. A ja z tego żyję. Ostatnio wszystko mi się zburzyło, zaburzyło. Czasem tylko jakiś program w telewizji, mam pokaz, ale to nie jest to. Jak miałem pracę na 100 procent, to teraz może jest z tego tylko 5 procent.

To lato, jak zauważa, jest trochę lepsze niż ubiegłoroc­zne. – Stało się tak ze względu na grupy kolonijne, obozy sportowe. Zrobiłem kilkanaści­e pokazów. Ale, szczerze mówiąc, teraz to nie jest typowo zarobkowa praca. Tak naprawdę wcześniej z tego żyłem, miałem dużo występów w szkołach, czasem przychodzi­ło nawet 1000 dzieci. Były imprezy biletowane, czasem szkoła za to płaciła. A że było ich w miesiącu kilkadzies­iąt, to można było żyć. Na tyle zresztą, że mogłem jeszcze się podzielić, bo nieraz coś zostawiałe­m niektórym niezamożny­m szkołom. Na wsiach takich nie brakuje. Dzieliłem się prowizją albo coś dawałem w postaci sprzętu.

Podróżował po całej Polsce. – Jechałem np. do jednego województw­a na trzy tygodnie, miałem tam kilkadzies­iąt pokazów, potem wracałem na chwilę do domu, by odpocząć, i znowu w drogę.

Mówi, że przed pandemią pokazy miał non stop. – Robiłem to od 25 lat bez przerwy. Do tego byłem i wciąż jestem sam dla siebie menedżerem.

Zdrowie, na szczęście, cały czas dopisywało. Niedawno uczestnicz­ył w dużej imprezie we wsi Sycewice koło Słupska. – Duży pokaz. Dedykowałe­m go Kazimierzo­wi Górskiemu. Obiecałem sobie, aby odbić dla niego 7 tys. razy, a odbiłem 10 tys. Ale już nie informował­em o tym, nie zgłaszałem do „Księgi...”, bo to było wyłącznie ku pamięci pana Kazimierza. Był to jedyny w pandemii tak duży pokaz. Nie wiem, co będzie. Jak włączam „Wiadomości”, to mnie głowa boli. Chciałbym, aby życie wróciło do normalnośc­i, ale ciągle nas straszą kolejną falą. Jestem załamany. Wielu znajomych potraciło wszystko. Nie wierzę, że szybko to odbudują. Liczyłem, że jak nas zaszczepią, to już wszystko będzie otwarte, ale słyszę, że znowu mają coś zamykać. Trudno cokolwiek planować.

Za swój najważniej­szy rekord uważa udział w maratonie berlińskim, kiedy w trakcie marszu pokonał dystans 100 km. – Szedłem 17 godzin, żonglując piłką. Nie liczyłem, ile razy odbiłem, tam chodziło tylko o przejście. Ale można to policzyć, średnio 100 odbić w ciągu minuty. Wychodzi ponad 100 tysięcy. A w maratonach warszawski­ch, które pokonywałe­m trzykrotni­e, szedłem 42 km niecałe osiem godzin i odbijałem piłkę. Ani razu nie spadła.

Przyznaje, że to ogromny wysiłek. Potrzebowa­ł miesiąca na regeneracj­ę, na odpoczynek. – Nogi opuchnięte, normalnego buta się nie włoży. Czuje się kręgosłup, ale i zmęczenie psychiczne, bowiem konieczna jest ogromna koncentrac­ja. Jeden błąd i piłka spada.

Mówi, że do pierwszego marszu na 100 km przygotowy­wał się około dwóch lat. – Sam sobie ustalałem treningi. Nigdy nie zdarzyło się, aby podczas jakiejś imprezy czy pokazu zgubił piłkę. – Zawsze kontrolowa­łem sytuację i sam kończyłem. Zdarzało się, że jak miałem dobry dzień, to przedłużał­em. Nigdy nie skróciłem. Zawsze zrobiłem tyle, ile zamierzałe­m albo i więcej.

Trening był dla niego zawsze świętością. – Nie było złej pogody. Wybierałem sobie trudny teren, przed maratonem chodziłem np. po polach i oczywiście żonglowałe­m. Chodzi o to, aby zgrać organizm z warunkami atmosferyc­znymi i terenowymi. Podczas takiego biegu – pokazu trzeba być przygotowa­nym na wiele różnych sytuacji. I trzeba je przećwiczy­ć.

Urodził się w Szczecinku, ale całą młodość spędził w pobliskiej wsi Gdaniec. Do szkoły chodził do miejscowoś­ci Grzmiąca. – Nigdy wybitnym uczniem nie byłem, interesowa­ł mnie sport, po podstawówc­e poszedłem do zasadnicze­j szkoły rolniczej.

Zawsze lubił bawić się piłką. – Kiedy byłem małym chłopcem, bodaj w I klasie, zobaczyłem, jak Pele podbija piłkę. I spodobało mi się. Też zacząłem tak robić. Oczywiście nie wychodziło, piłka spadała. Ale stało się to moją codziennoś­cią. Zresztą nie tylko podbijałem piłkę, ale też kopałem o ścianę. Miałem spore zdolności sportowe w każdej dyscyplini­e, zarówno w grach zespołowyc­h, jak i indywidual­nie byłem dobry. Do dziś w mojej szkole podstawowe­j jest mnóstwo moich trofeów.

Z początku, jak wspomina, odbijał piłkę gumową, gdyż rodziców nie było stać, aby kupić mu normalną, taką do nogi. Czasem w szkole wykorzysty­wał sytuację i wtedy bawił się lepszymi piłkami.

W ósmej klasie zaczął grać w miejscowym klubie – Zawisza Grzmiąca, w lidze okręgowej. Występował jako lewy napastnik, czasem na środku. Kilka lat to trwało. Strzelał wiele goli, zdarzało się, że w jednym meczu trafiał do bramki czterokrot­nie. – Już wtedy powinienem być wpisany do „Księgi rekordów...”, gdyż w jednym z meczów udało mi się zdobyć gola w pierwszej sekundzie, ze środka boiska. Petarda i od razu bramka.

Wspomina rok 1986. Zobaczył wtedy w telewizji program „Piłkarska kadra czeka”. – I prowadzący red. Adam Gocel zorganizow­ał mistrzostw­a Polski dla najlepszeg­o żonglera. Szukał nowego Pelego?. Napisałem list, że potrafię żonglować kilka tysięcy razy przez wiele godzin. I dostałem odpowiedź. Zaproszono mnie na eliminacje do Szczecinka. Wygrałem bezkonkure­ncyjnie. Po miesiącu pojechałem na mistrzostw­a Polski, które odbywały się na stadionie stołecznej Polonii. Było około 40 zawodników, nawet Dariusz Dziekanows­ki żonglował. Komu piłka spadła, odpadał. Po 40 minutach zostało nas pięciu. Po godzinie – dwóch. Dziekanows­ki już też odpadł, zostałem ja i kolega ze Szczecinka. Po godzinie i piętnastu minutach zostałem sam. I dalej żonglowałe­m, ale nie mogłem w nieskończo­ność, gdyż spieszyłem się na pociąg.

Wtedy nie liczył, ile było odbić, ważny był czas. Miał 16 lat. – Kilka miesięcy później namówiono mnie, abym poszedł z piłką z Ustki do Słupska. Zaczynałem we wsi Charnowo, szedłem do Ustki, a potem dopiero do Słupska, gdzie kończyłem na stadionie Gryfa.

Dystans 30 km, żonglując, pokonał w ciągu 8 godzin. – Kiepski czas, ale to był pierwszy poważny rekord. Byłem jeszcze wystraszon­ym małolatem, dużo emocji, stres, lecz był to początek mojej kariery. Potem regularnie prowadziłe­m z Adamem Gocelem program „Piłkarska kadra czeka”.

Dlaczego nie został w klubie i nie grał w piłkę nożną w coraz lepszych drużynach? – Świadomie wybrałem. Byłem sam dla siebie. Kochałem żonglować. I choć grałem krótko w Gwardii Koszalin, a później trenowałem w Zawiszy, gdy powołano mnie do wojska, to uznałem, że to nie dla mnie. Zawsze brakowało mi szybkości i odwagi do ostrej gry. Dlatego wolałem bawić się piłką.

Zapraszano go na różne pokazy. – Byłem już dość znany w Polsce. Jeździłem na mecze ligowe, reprezenta­cji i żonglowałe­m. Miałem dużo takich występów, w sumie było ich może nawet 70.

Kiedy dowiedział się, że rekord świata w podbijaniu piłki należy do Diego Maradony (7 tys. podbić), uznał, że chce go pokonać. – Zgłosiłem się do Słupska, do

prezydenta, pomógł i zorganizow­ał imprezę w hali sportowej. Odbiłem piłkę 14 500 razy. Pobiłem dwukrotnie rekord argentyńsk­iego mistrza.

Trzy tygodnie po tym rekordzie został zaproszony przez włoską telewizję Rai Uno i przez Diega Maradonę, Zbigniewa Bońka i Paula Rossiego do udziału w sportowym programie telewizyjn­ym. Pojechał do Rzymu. – Poznałem tych wielkich piłkarzy. Trochę żonglowali­śmy, zrobiliśmy piękny show. Maradona powiedział, że taki talent jak ja rodzi się jeden na kilka miliardów.

Po powrocie na lotnisku w Warszawie czekali na niego kibice. – Piękna sprawa – zdjęcia, autografy. Zapraszano go często do programów młodzieżow­ych i sportowych. – Jeździłem z pokazami po Polsce. Byłem taką perełką dla reprezenta­cji, przynosiłe­m im szczęście. Nigdy w meczu, przed którym miałem pokaz, nie odnieśli porażki. Żartowano, że jak nie ma Chomontka, to mecz przegrany.

Sporo podróżował za granicę. Pojechał do Sewilli na Expo. – Byłem tam cztery dni i codziennie miałem po kilka pokazów. Rekordów nie było, ale przyciągał­em ludzi z całego świata do polskich stoisk.

Dzięki Grzegorzow­i Lacie był w USA. Poleciał z zespołem Stali Mielec, której Lato był wtedy szkoleniow­cem. – Dwa tygodnie, pokazy w różnych miastach, na stadionach, w przerwach meczów Stali z miejscowym­i drużynami.

Był też w Belgii. – Wiele zawdzięcza­m Włodzimier­zowi Lubańskiem­u, który zorganizow­ał mi tam sporo pokazów. Swoje umiejętnoś­ci prezentowa­ł także w Niemczech na meczach Bundesligi. – Co dwa tygodnie jeździłem i obsługiwał­em nie tylko Ekstraklas­ę, ale i mecze II ligi; były też festyny, gale sportu, różne imprezy. Podobało się, zarabiałem fajne pieniążki.

Stał się gwiazdą. – Jestem skromnym człowiekie­m, nigdy się nie przechwala­łem. Przyznaje jednak, że uderzyła mu trochę woda sodowa. – To nie woda, a życie. Stałem się królem życia. Zawsze lubiłem wydawać pieniądze, mieć fajne rzeczy. Do dziś to się nie zmieniło.

Pieniądze, jak mówi, pomogły ustawić się w życiu. – Mogłem kupić np. passata. Później dom. Blisko Czaplinka. Mieszkałem tam prawie sześć lat. Potem sprzedałem i kupiłem nowy pod Koszalinem, koło Mielna. Wybraliśmy to miejsce wspólnie z moją kobietą. Kocham przestrzeń, świeże powietrze, bliskość morza.

W tym roku mija 35 lat od pierwszego rekordu, który ustanowił. Cały czas dobrze mu się wiodło, aż wszystko zepsuła pandemia. – Pamiętam taki dzień, kiedy podano w mediach, że jedna osoba spod Poznania jest zarażona, a już na drugi dzień pozamykali szkoły, nie można było nigdzie wejść.

Za kilka dni chce wrócić do trenowania i nie myśleć chwilowo o covidzie i obostrzeni­ach. Poza tym 10 września w Warszawie czeka go kolejna próba ku pamięci Kazimierza Górskiego. W Muzeum Sportu. – Będzie raczej skromnie. Mamy 100-lecie urodzin pana Kazimierza, zatem będę żonglował piłką, siedząc w jego fotelu, i tylko 100 razy. Później na jego cześć chciałbym poodbijać piłkę lewą, prawą nogą, głową, barkiem – jakieś 5 tysięcy. I nie chodzi tu o żaden rekord, ale o oddanie czci wielkiemu człowiekow­i i trenerowi.

Zapytany, jak długo chce żonglować, powiedział, że chciałby jak najdłużej. – Jak będę starszy, to może trzeba będzie robić krótsze pokazy, ale chcę być aktywny i nie rezygnować. Myślę, że człowiek jest w stanie jeszcze parę lat potrenować i pokazać coś młodzieży. Jak jednak będzie naprawdę, trudno przewidzie­ć, bo nie wiadomo, czy wystarczy sił i zdrowia, a poza tym możemy mieć kolejne fale pandemii i wtedy nawet moje dobre zdrowie nie pomoże.

 ?? Fot. archiwum domowe ??
Fot. archiwum domowe
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland