Japończyk po amerykańsku (Angora)
Toyota Highlander.
Toyota Highlander to kolejny z dużych SUV-ów, który trafił ostatnio na europejski rynek. Szalenie popularny za oceanem model imponuje wielkością, przestronnym wnętrzem i hybrydowym napędem, z jakiego słynie japońska marka. Gorzej wypada pod kątem wykończenia wnętrza czy systemu multimedialnego. Siedmioosobowego olbrzyma docenią zarówno duże rodziny, jak i ci, którzy lubią rzucać się w oczy na drodze...
Efektowny biały, perłowy lakier testowanego Highlandera potęgował wielkość japońskiego SUV-a. Byłem przekonany, że to auto ma spokojnie ponad 5 metrów długości. Highlander – gdy po raz pierwszy „spotkałem” go na żywo – szczelnie wypełniał miejsce parkingowe na ciasnym placu pod siedzibą Toyoty. Manewrowanie samochodem o zdecydowanie ponadprzeciętnych gabarytach nie należało do najprostszych i potrzebowałem trochę czasu, żeby oswoić się z jego bryłą. Po przejrzeniu danych technicznych okazało się, że nie jest aż tak olbrzymi, na jakiego wygląda. Jasne, 496 centymetrów plasuje go gdzieś pomiędzy BMW X5 a Audi Q8, więc mowa tu o naprawdę dużych SUV-ach. Jest dość podobny do mniejszej siostry – RAV4 – hitu sprzedaży w Polsce, wygląda jednak od niej bardziej szlachetnie. Mówiąc wprost, czuć, że jest autem z wyższej półki. I nie chodzi mi tylko o sam rozmiar. Do linii nadwozia nie mam najmniejszych zarzutów i elegancki projekt uznaję za jedną z największych zalet tego wozu. Od frontu budzi respekt masywnym grillem, którego nie sposób przeoczyć, natomiast patrząc z boku, możemy spodziewać się masy miejsca w środku...
I tak właśnie jest w kabinie Highlandera. Z przodu siedzi się na szerokich i miękkich fotelach, które wprawdzie nie gwarantują dobrego trzymania w zakrętach, ale w długiej, spokojnie pokonywanej trasie sprawdzą się doskonale. Były pokryte grubą skórą i miały możliwość wentylacji, czyli opcję, którą szczególnie doceniam w upalne dni. W drugim rzędzie przestrzeni też jest cała masa. Na tym jednak nie koniec, bo do dyspozycji mamy także rozkładany opcjonalnie trzeci rząd. Tam szału nie ma i wygodnie podróżować będą mogli jedynie najmłodsi, ale pewnie dla wielodzietnych rodzin może być to rozwiązanie na wagę złota. Przy szóstce pasażerów (plus kierowca) bagażnik oferuje 268 litrów. Natomiast ze złożonym szóstym i siódmym siedzeniem kufer ma aż 658 litrów. Highlander może przekształcić się też w małego dostawczaka, bowiem złożona środkowa kanapa powoduje, że za tylną klapą zmieścimy... 1909 litrów. Potęga! Wnętrze bardzo fajnie rozświetla panoramiczny dach, który można otworzyć. Jest on na liście wyposażenia bogatszej wersji „Executive”, jaką jeździłem przez ostatni tydzień. Znajdziemy w niej także m.in. dobrej klasy system audio z 11 głośnikami czy duży (12,3 cala), dotykowy ekran odpowiadający za multimedia. Wówczas Highlander kosztuje ponad 250 tysięcy złotych. Tańsza, bazowa dla tego modelu Toyoty – ale wcale nie biedna – odmiana „Prestige” wyceniona jest obecnie na 216 tysięcy. Patrząc na konkurentów z klasy premium, którzy będą znacznie drożsi, cena nie jest wygórowana. Jednak to wciąż mnóstwo pieniędzy, dlatego kilka mniejszych i większych wad irytuje.
Po pierwsze, multimedia. Odświeżony system Toyoty pracuje sprawnie, ale wciąż wygląda jak z poprzedniej epoki. Prezentuje się po prostu brzydko, a grafiki są archaiczne. System kamer, mający pomagać w manewrowaniu japońskim olbrzymem, także zawodzi. W słoneczny dzień przeszkadza tylko kiepska, pikselowa jakość obrazu, z czym od biedy można by się pogodzić. Gorzej jest, kiedy pada. Podczas wieczornego deszczu na ekranie nie było wiele widać. O ile obecność analogowych wskazówek tuż za wieńcem kierownicy może cieszyć w dobie coraz bardziej powszechnych tzw. wirtualnych kokpitów, o tyle w tym wypadku radości z patrzenia na tradycyjny prędkościomierz nie miałem. Czas w Highlanderze zatrzymał się dobrych kilka lat temu, co widać też po samym projekcie deski rozdzielczej, który – delikatnie mówiąc – nie idzie w parze z elegancką linią nadwozia. Być może to kwestia gustu, aczkolwiek u konkurencji (i to wcale nie tej z półki premium) jest o niebo nowocześniej i atrakcyjniej. Wystarczy chociażby przymierzyć się do nowej Kii Sorento. Minusem była także obecność metalowego „patyka” zamiast teleskopowych siłowników wspomagających otwieranie ciężkiej maski, pod którą kryje się silnik.
Sam hybrydowy zestaw napędowy o mocy 248 KM, będący jedyną dostępną w Europie opcją, należy bardzo pochwalić. 2,5-litrowy motor, wspomagany elektryczną jednostką, świetnie pasuje do Highlandera. Nie robi wprawdzie z niego demona prędkości, ale niezła elastyczność i przyspieszenie do setki w 8,3 sekundy wystarcza do sprawnej jazdy. O dziwo, tym razem nie drażniła mnie nawet bezstopniowa skrzynia biegów, na którą zwykle narzekam. Toyota niezmiennie proponuje hybrydy, których nie musimy sami ładować z wtyczki, co jest wielką wygodą niosącą zaskakujące korzyści, jeśli chodzi o spalanie paliwa. Wielki SUV na autostradzie zużywa około 8 litrów benzyny na 100 kilometrów. Bardzo przyzwoicie. Rewelacyjnych rezultatów możemy się spodziewać po miejskiej jeździe, gdzie udało mi się utrzymać poziom lekko przekraczający 6 litrów. Biorąc pod uwagę, z jak dużym autem miałem do czynienia, taki wynik jest naprawdę świetny. W dłuższej trasie wspomagałem się dobrze dopracowanym adaptacyjnym tempomatem. Ten patent sprawdza się także w miejskich korkach, choć Toyota po zatrzymaniu się nie ruszy sama przed siebie. Trzeba jej w tym pomóc lekkim dotknięciem pedału gazu.
Amerykańscy kierowcy, którzy uwielbiają Highlandera i jemu podobne duże SUV-y, mają trochę inne preferencje niż Europejczycy. Nie zwracają aż tak mocno uwagi na wykończenie wnętrza. Jak to w Stanach, przede wszystkim rozmiar ma znaczenie i dopiero około 5-metrowe auto uznawane jest za rodzinny wóz. Codzienna jazda największą Toyotą bywa uciążliwa, choćby ze względu na problem z zaparkowaniem jej na ciasnych parkingach pod centrami handlowymi. Za to w trasie odwdzięczy się wygodą. No i nie zapominajmy, że pomieści szóstkę pasażerów. Gdyby tylko do aranżacji kabiny Japończycy się bardziej przyłożyli lub gdyby cena Highlandera była niższa, być może Toyota mogłaby się cieszyć z kolejnego hitu sprzedaży. A tak obawiam się, że podzieli los Forda Explorera (jeszcze droższego i jeszcze większego), który również niedawno pojawił się na Starym Kontynencie. Jeden i drugi model wciąż są rodzynkami na naszych drogach i przypuszczam, że tak pozostanie... Zapraszam też do słuchania podcastu
„Garaż Angory”
raki, ale w Nantui urastają one do rangi symbolu. Są tym, czym kogut dla kuchni portugalskiej, bigos dla polskiej czy pierś kaczki dla południowo-zachodniej Francji.
Do dzieła
Nie wiadomo, gdzie dokładnie narodziła się ta potrawa. Jedni twierdzą, że nad Loarą, inni, że w okolicach Lyonu (wiadomo – stolica kucharzy), a są tacy, którzy utrzymują, że w Delfinacie bądź w Sabaudii. Jedno jest pewne – „sos rakowy” może pochodzić tylko i wyłącznie z Nantui. To nie pozostawia żadnych wątpliwości. Oddzielamy dwa żółtka od białek. Filetujemy szczupaka... No, chyba że mamy zaprzyjaźnionego „rybaka” w sklepie i wtedy on to za nas zrobi, ale i tak będziemy musieli starannie wyjąć wszystkie ości. Jeśli sami przygotowujemy filety, to końcem noża tak jak cyrklem nacinamy półokrąg dookoła łba. Następnie nacinamy rybę na grzbiecie i przyciskając wnętrzem dłoni, ślizgamy ostrzem noża po kręgosłupie. To samo po drugiej stronie. Każdy filet nacinamy koło ogona, przytrzymujemy palcem i „jedziemy” po skórze, poruszając nożem w prawo i w lewo, delikatnie oddzielając filet od skóry. Miksujemy filety. Masę, która nam powstała, przenosimy do miski. Dodajemy trzy całe jajka i energicznie mieszamy, najlepiej drewnianą łychą. Teraz powolutku, białko i śmietanę. Ciągle mieszamy. Szczypta morskiej soli. Nieco świeżego pieprzu i cayenne. Prawie cała kostka masła. Znów z energią zabieramy się do mieszania. Także masłem – może być to, które zostało na papierku – „pomadujemy” całą patelnię łącznie z bokami. Umieszczamy tam farsz, który przygotowaliśmy. Fajnie jest do tego posłużyć się łyżeczką do herbaty, bo to będzie akurat taka porcja, jaka nam jest potrzebna. Teraz farsz zalewamy bulionem z ryby, ale w takiej ilości, by wszystko było dokładnie przykryte i milutko dla ucha bulgotało. Tak z 10 minut na wolnym ogniu. Jak farsz zacznie unosić się ku górze, wypływać, to już jest dobry. Mam fantastyczny koreański cedzak, ale z braku laku każdy inny będzie dobry. Odcedzamy zatem nasz farsz i umieszczamy jego porcje na papierowych ściereczkach wchłaniających tłuszcz. Teraz sos. Rezygnujemy z barbarzyńskiego sposobu miażdżenia małych żywych krabów tłuczkiem w garnku na oleju. Wystarczy nam mięso kraba, nawet z puszki, lub mrożonego homara. Łycha śmietany. Teraz nieco masła. Raki obrane ze swoich chitynowych pancerzyków. Zielona kolendra. Rozgnieciony jałowiec. Kilka ziaren pieprzu syczuańskiego. I parę gałązek estragonu. Posiekanego. Sos jest. Pierożki też. Krągłości – nie wiem. Zasiadamy do stołu, a na nim potrawa z Nantui. Dolina Rodanu i Alpy. Więc może pełne bukietu kwiatów alpejskich hal i uprawiane w zaledwie 16 wsiach wytrawne białe apremont. Boskie. Czuję się, jakbym jadł pysznego szczupaka i widział Mont Blanc.