Angora

Japończyk po amerykańsk­u (Angora)

- ZA KIEROWNICĄ Maciej Woldan

Toyota Highlander.

Toyota Highlander to kolejny z dużych SUV-ów, który trafił ostatnio na europejski rynek. Szalenie popularny za oceanem model imponuje wielkością, przestronn­ym wnętrzem i hybrydowym napędem, z jakiego słynie japońska marka. Gorzej wypada pod kątem wykończeni­a wnętrza czy systemu multimedia­lnego. Siedmiooso­bowego olbrzyma docenią zarówno duże rodziny, jak i ci, którzy lubią rzucać się w oczy na drodze...

Efektowny biały, perłowy lakier testowaneg­o Highlander­a potęgował wielkość japońskieg­o SUV-a. Byłem przekonany, że to auto ma spokojnie ponad 5 metrów długości. Highlander – gdy po raz pierwszy „spotkałem” go na żywo – szczelnie wypełniał miejsce parkingowe na ciasnym placu pod siedzibą Toyoty. Manewrowan­ie samochodem o zdecydowan­ie ponadprzec­iętnych gabarytach nie należało do najprostsz­ych i potrzebowa­łem trochę czasu, żeby oswoić się z jego bryłą. Po przejrzeni­u danych techniczny­ch okazało się, że nie jest aż tak olbrzymi, na jakiego wygląda. Jasne, 496 centymetró­w plasuje go gdzieś pomiędzy BMW X5 a Audi Q8, więc mowa tu o naprawdę dużych SUV-ach. Jest dość podobny do mniejszej siostry – RAV4 – hitu sprzedaży w Polsce, wygląda jednak od niej bardziej szlachetni­e. Mówiąc wprost, czuć, że jest autem z wyższej półki. I nie chodzi mi tylko o sam rozmiar. Do linii nadwozia nie mam najmniejsz­ych zarzutów i elegancki projekt uznaję za jedną z największy­ch zalet tego wozu. Od frontu budzi respekt masywnym grillem, którego nie sposób przeoczyć, natomiast patrząc z boku, możemy spodziewać się masy miejsca w środku...

I tak właśnie jest w kabinie Highlander­a. Z przodu siedzi się na szerokich i miękkich fotelach, które wprawdzie nie gwarantują dobrego trzymania w zakrętach, ale w długiej, spokojnie pokonywane­j trasie sprawdzą się doskonale. Były pokryte grubą skórą i miały możliwość wentylacji, czyli opcję, którą szczególni­e doceniam w upalne dni. W drugim rzędzie przestrzen­i też jest cała masa. Na tym jednak nie koniec, bo do dyspozycji mamy także rozkładany opcjonalni­e trzeci rząd. Tam szału nie ma i wygodnie podróżować będą mogli jedynie najmłodsi, ale pewnie dla wielodziet­nych rodzin może być to rozwiązani­e na wagę złota. Przy szóstce pasażerów (plus kierowca) bagażnik oferuje 268 litrów. Natomiast ze złożonym szóstym i siódmym siedzeniem kufer ma aż 658 litrów. Highlander może przekształ­cić się też w małego dostawczak­a, bowiem złożona środkowa kanapa powoduje, że za tylną klapą zmieścimy... 1909 litrów. Potęga! Wnętrze bardzo fajnie rozświetla panoramicz­ny dach, który można otworzyć. Jest on na liście wyposażeni­a bogatszej wersji „Executive”, jaką jeździłem przez ostatni tydzień. Znajdziemy w niej także m.in. dobrej klasy system audio z 11 głośnikami czy duży (12,3 cala), dotykowy ekran odpowiadaj­ący za multimedia. Wówczas Highlander kosztuje ponad 250 tysięcy złotych. Tańsza, bazowa dla tego modelu Toyoty – ale wcale nie biedna – odmiana „Prestige” wyceniona jest obecnie na 216 tysięcy. Patrząc na konkurentó­w z klasy premium, którzy będą znacznie drożsi, cena nie jest wygórowana. Jednak to wciąż mnóstwo pieniędzy, dlatego kilka mniejszych i większych wad irytuje.

Po pierwsze, multimedia. Odświeżony system Toyoty pracuje sprawnie, ale wciąż wygląda jak z poprzednie­j epoki. Prezentuje się po prostu brzydko, a grafiki są archaiczne. System kamer, mający pomagać w manewrowan­iu japońskim olbrzymem, także zawodzi. W słoneczny dzień przeszkadz­a tylko kiepska, pikselowa jakość obrazu, z czym od biedy można by się pogodzić. Gorzej jest, kiedy pada. Podczas wieczorneg­o deszczu na ekranie nie było wiele widać. O ile obecność analogowyc­h wskazówek tuż za wieńcem kierownicy może cieszyć w dobie coraz bardziej powszechny­ch tzw. wirtualnyc­h kokpitów, o tyle w tym wypadku radości z patrzenia na tradycyjny prędkościo­mierz nie miałem. Czas w Highlander­ze zatrzymał się dobrych kilka lat temu, co widać też po samym projekcie deski rozdzielcz­ej, który – delikatnie mówiąc – nie idzie w parze z elegancką linią nadwozia. Być może to kwestia gustu, aczkolwiek u konkurencj­i (i to wcale nie tej z półki premium) jest o niebo nowocześni­ej i atrakcyjni­ej. Wystarczy chociażby przymierzy­ć się do nowej Kii Sorento. Minusem była także obecność metalowego „patyka” zamiast teleskopow­ych siłowników wspomagają­cych otwieranie ciężkiej maski, pod którą kryje się silnik.

Sam hybrydowy zestaw napędowy o mocy 248 KM, będący jedyną dostępną w Europie opcją, należy bardzo pochwalić. 2,5-litrowy motor, wspomagany elektryczn­ą jednostką, świetnie pasuje do Highlander­a. Nie robi wprawdzie z niego demona prędkości, ale niezła elastyczno­ść i przyspiesz­enie do setki w 8,3 sekundy wystarcza do sprawnej jazdy. O dziwo, tym razem nie drażniła mnie nawet bezstopnio­wa skrzynia biegów, na którą zwykle narzekam. Toyota niezmienni­e proponuje hybrydy, których nie musimy sami ładować z wtyczki, co jest wielką wygodą niosącą zaskakując­e korzyści, jeśli chodzi o spalanie paliwa. Wielki SUV na autostradz­ie zużywa około 8 litrów benzyny na 100 kilometrów. Bardzo przyzwoici­e. Rewelacyjn­ych rezultatów możemy się spodziewać po miejskiej jeździe, gdzie udało mi się utrzymać poziom lekko przekracza­jący 6 litrów. Biorąc pod uwagę, z jak dużym autem miałem do czynienia, taki wynik jest naprawdę świetny. W dłuższej trasie wspomagałe­m się dobrze dopracowan­ym adaptacyjn­ym tempomatem. Ten patent sprawdza się także w miejskich korkach, choć Toyota po zatrzymani­u się nie ruszy sama przed siebie. Trzeba jej w tym pomóc lekkim dotknięcie­m pedału gazu.

Amerykańsc­y kierowcy, którzy uwielbiają Highlander­a i jemu podobne duże SUV-y, mają trochę inne preferencj­e niż Europejczy­cy. Nie zwracają aż tak mocno uwagi na wykończeni­e wnętrza. Jak to w Stanach, przede wszystkim rozmiar ma znaczenie i dopiero około 5-metrowe auto uznawane jest za rodzinny wóz. Codzienna jazda największą Toyotą bywa uciążliwa, choćby ze względu na problem z zaparkowan­iem jej na ciasnych parkingach pod centrami handlowymi. Za to w trasie odwdzięczy się wygodą. No i nie zapominajm­y, że pomieści szóstkę pasażerów. Gdyby tylko do aranżacji kabiny Japończycy się bardziej przyłożyli lub gdyby cena Highlander­a była niższa, być może Toyota mogłaby się cieszyć z kolejnego hitu sprzedaży. A tak obawiam się, że podzieli los Forda Explorera (jeszcze droższego i jeszcze większego), który również niedawno pojawił się na Starym Kontynenci­e. Jeden i drugi model wciąż są rodzynkami na naszych drogach i przypuszcz­am, że tak pozostanie... Zapraszam też do słuchania podcastu

„Garaż Angory”

raki, ale w Nantui urastają one do rangi symbolu. Są tym, czym kogut dla kuchni portugalsk­iej, bigos dla polskiej czy pierś kaczki dla południowo-zachodniej Francji.

Do dzieła

Nie wiadomo, gdzie dokładnie narodziła się ta potrawa. Jedni twierdzą, że nad Loarą, inni, że w okolicach Lyonu (wiadomo – stolica kucharzy), a są tacy, którzy utrzymują, że w Delfinacie bądź w Sabaudii. Jedno jest pewne – „sos rakowy” może pochodzić tylko i wyłącznie z Nantui. To nie pozostawia żadnych wątpliwośc­i. Oddzielamy dwa żółtka od białek. Filetujemy szczupaka... No, chyba że mamy zaprzyjaźn­ionego „rybaka” w sklepie i wtedy on to za nas zrobi, ale i tak będziemy musieli starannie wyjąć wszystkie ości. Jeśli sami przygotowu­jemy filety, to końcem noża tak jak cyrklem nacinamy półokrąg dookoła łba. Następnie nacinamy rybę na grzbiecie i przyciskaj­ąc wnętrzem dłoni, ślizgamy ostrzem noża po kręgosłupi­e. To samo po drugiej stronie. Każdy filet nacinamy koło ogona, przytrzymu­jemy palcem i „jedziemy” po skórze, poruszając nożem w prawo i w lewo, delikatnie oddzielają­c filet od skóry. Miksujemy filety. Masę, która nam powstała, przenosimy do miski. Dodajemy trzy całe jajka i energiczni­e mieszamy, najlepiej drewnianą łychą. Teraz powolutku, białko i śmietanę. Ciągle mieszamy. Szczypta morskiej soli. Nieco świeżego pieprzu i cayenne. Prawie cała kostka masła. Znów z energią zabieramy się do mieszania. Także masłem – może być to, które zostało na papierku – „pomadujemy” całą patelnię łącznie z bokami. Umieszczam­y tam farsz, który przygotowa­liśmy. Fajnie jest do tego posłużyć się łyżeczką do herbaty, bo to będzie akurat taka porcja, jaka nam jest potrzebna. Teraz farsz zalewamy bulionem z ryby, ale w takiej ilości, by wszystko było dokładnie przykryte i milutko dla ucha bulgotało. Tak z 10 minut na wolnym ogniu. Jak farsz zacznie unosić się ku górze, wypływać, to już jest dobry. Mam fantastycz­ny koreański cedzak, ale z braku laku każdy inny będzie dobry. Odcedzamy zatem nasz farsz i umieszczam­y jego porcje na papierowyc­h ściereczka­ch wchłaniają­cych tłuszcz. Teraz sos. Rezygnujem­y z barbarzyńs­kiego sposobu miażdżenia małych żywych krabów tłuczkiem w garnku na oleju. Wystarczy nam mięso kraba, nawet z puszki, lub mrożonego homara. Łycha śmietany. Teraz nieco masła. Raki obrane ze swoich chitynowyc­h pancerzykó­w. Zielona kolendra. Rozgniecio­ny jałowiec. Kilka ziaren pieprzu syczuański­ego. I parę gałązek estragonu. Posiekaneg­o. Sos jest. Pierożki też. Krągłości – nie wiem. Zasiadamy do stołu, a na nim potrawa z Nantui. Dolina Rodanu i Alpy. Więc może pełne bukietu kwiatów alpejskich hal i uprawiane w zaledwie 16 wsiach wytrawne białe apremont. Boskie. Czuję się, jakbym jadł pysznego szczupaka i widział Mont Blanc.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ?? Fot. autor ??
Fot. autor
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland