Strzał szczęścia
– Według mnie warto nakręcić o pani film albo zrobić radiowy reportaż dokumentalny. Może się z tym zmierzę...
– Zaskoczył mnie pan, nie wiem, czy opowieść o mnie byłaby tak ciekawa.
– Historia dziewczyny pochodzącej z Łysej Góry.
– To malutka wioska w Małopolsce i warto mówić, że nawet pochodzący z takiej miejscowości człowiek może osiągać sukcesy i spełniać swoje marzenia.
– Gdzie wisi srebrny medal z Tokio – w rodzinnym domu w Łysej Górze czy na Majorce, czyli tam, gdzie pani obecnie mieszka?
– Pewnie pana zaskoczę, ale medal ciągle podróżuje ze mną. Nie odwiedziłam jeszcze wielu moich znajomych, dlatego noszę go ciągle przy sobie, bo z każdym chciałabym podzielić się moją radością. Przecież gdyby moja koleżanka wywalczyła medal na igrzyskach, to nie wyobrażam sobie, bym nie mogła go dotknąć, pogłaskać, nacieszyć się nim. To piękny medal i docelowo zostanie chyba w Łysej Górze. – Płakała pani ze szczęścia? – Zaraz po przekroczeniu mety w ostatnim wyścigu były łzy radości. Na podium ogarnęło mnie niezwykłe wzruszenie, że to wszystko się stało, że chwile szczęścia mogę dzielić z Agnieszką Skrzypulec, z którą jestem bardzo mocno zaprzyjaźniona. To nie było szlochanie, ale płacz przeszczęśliwej kobiety.
– Pierwsze słowa po zakończonym wyścigu?
– Krzyk szczęścia, spuszczenie emocji. Moja przyjaciółka z Argentyny, Cecilia Carranza Saroli, złota medalistka z Rio w konkurencji Nacra, podbiegła do mnie z gratulacjami i szepnęła do ucha: „Jolu, staraj się teraz pamiętać, co będzie się działo wokół ciebie. Ja z Rio nie pamiętam nic i żałuję, że nie potrafię odtworzyć wyjątkowych chwil. Nie popełnij mojego błędu, wdychaj szczęście, to jest twój moment”. Posłuchałam, starałam się przeżyć każdą kolejną chwilę, byłam świadoma swoich uczuć. Doznałam wielkiej euforii, starałam się uchwycić wyjątkowy czas. – Świat należał do waszej załogi? – Uczucie spełnienia. Ostatnie miesiące były dla nas bardzo ciężkie, przeszłyśmy wiele trudów – kontuzja Agnieszki, przygotowania do igrzysk zakłóciła pandemia. Dlatego medal przyniósł ulgę. Mogłyśmy sobie powiedzieć: Kurczę, przy tych wszystkich problemach naprawdę jesteśmy wicemistrzyniami olimpijskimi! Nie wiem, jak czuje się człowiek „na haju”, ale mówi się, że dotyka go początkowo strzał szczęścia. Nas właśnie taki trafił i przyznam, że nie wyobrażam sobie większego ładunku radości.
– Nie było w was nawet minimalnego niedosytu, że mogło być złoto?
– Nie, żeglarstwo jest wyjątkowo trudną dyscypliną, utrzymać koncentrację na najwyższym poziomie jest wielką sztuką. Trafił nam się jeden gorszy dzień, ale złote medalistki, czyli Brytyjki, to nasze bardzo dobre znajome. Hannah Mills była na moim ślubie, jesteśmy wielkimi kumpelami i obiektywnie stwierdzam, że były od nas lepsze. W sporcie trzeba umieć docenić rywala, a tym bardziej wtedy, gdy dotyczy to przyjaciół, trzeba cieszyć się razem z nim.
– Świetnie rozpoczęłyście olimpijskie regaty. Wygrałyście wyścigi, byłyście liderkami.
– Nie dzieliłyśmy skóry na niedźwiedziu podczas regat. Byłyśmy dobrze przygotowane, świetnie się czułyśmy, nie pompowałyśmy żadnej złotej bańki, bo to jest w sporcie bardzo zgubne. Oczywiście cieszyłyśmy się, że zaczęłyśmy bardzo dobrze, podbudowałyśmy się, ale żółte koszulki liderek nie ciążyły, nie parzyły, nie wywoływały stresu.
– Co to znaczy gorszy dzień w regatach?
– W żeglarstwie są takie dni, gdy nie czuje się dobrze wody, wiatru, nie ma flow z żywiołem. – Była złość tego dnia? – Nie. Z Agnieszką podeszłyśmy do regat bardzo dojrzale – ona ma 33 lata, ja 39, a razem 72. Tworzymy bardzo doświadczoną załogę. Po wyścigach płynęłyśmy do portu początkowo w potwornej ciszy. Każda musiała przetrawić w sobie słabszy występ, nikt przecież nie lubi przegrywać. Było nam bardzo przykro, że dotknął nas słabszy dzień. Był żal, że sobie nie poradziłyśmy, ale odpoczęłyśmy, obejrzałyśmy wyścig i wyciągnęłyśmy wnioski. Wyczyściłyśmy głowy.
– Łódką dowodzi Agnieszka Skrzypulec?
– Można tak powiedzieć, że jest kapitanem, bo trzyma stery, jest wykonawcą wszystkich naszych pomysłów. Tworzymy jednak jeden organizm, jesteśmy silne razem. – Żeglarstwo to dla pani wolność? – Bez dwóch zdań! Daje ogromne poczucie wolności. Ciężko opisać to uczucie, kiedy twoim największym przyjacielem staje się wiatr, woda i przestrzeń dookoła.
Na łódkę nie ciągnie się problemów świata. Jest się sam na sam z żywiołem. – Bała się pani kiedykolwiek? – Tak, czasami czułam strach w czasie sztormu. Odczuwałam konieczność przetrwania, by nic się nie stało, by bezpiecznie dobrnąć do portu. Strach powodował potworny ucisk w brzuchu. Wody nie wolno nigdy lekceważyć, trzeba mieć zawsze przed nią respekt. Wyciskamy z łódki maksimum możliwości, często pływamy na granicy wywrotek, ale dajemy radę z Agnieszką w trudnych chwilach. Nigdy jednak nie ignorujemy zagrożenia. – Dotyka panią choroba morska? – Bardzo dotyka! Jestem góralką niskopienną, nie wychowałam się na żadnych wodach, mam sporą chorobę morską. Na szczęście wypracowałam sobie już sposób, by jej się nie bać i by mi nie dokuczała. Można z tą chorobą żeglować i przeżywać ogromną frajdę. Dzisiaj zażywam stosowne tabletki, ale przed laty, kiedy nie byłam tak bardzo świadoma, często wymiotowałam na łódce. – Jaką nazwę ma wasza łódka? – „Show must go on”. Nazwa nietypowa, bo z reguły łódki noszą kobiece imiona, ale jest bardzo adekwatna do sytuacji naszej załogi, a także do warunków, w jakich rozgrywano igrzyska olimpijskie.
Mimo pandemii przedstawienie musiało trwać. – Kończycie karierę? – Nie będzie już kobiecych załóg w klasie 470. Na igrzyskach w Paryżu rywalizować będą miksty. Planujemy starty na łódce 49er. Jest większa, będzie dla nas wyzwaniem, ale lubimy je z Agnieszką. Przekażemy doświadczenie młodym gniewnym mikstom w klasie 470, ale chcemy spróbować czegoś nowego.
– Trzy lata temu, w poprzednim wywiadzie dla tygodnika „Angora”, opowiadała pani o swoim szczęśliwym związku z Hiszpanką Hill. Niedługo będzie pani mamą.
– Moja żona rzeczywiście jest w ciąży, poród przewidziany jest na początek grudnia. Córeczka będzie miała na imię Hunter, spolszczam na... Hania. Wytłumaczyłam żonie, że w Polsce imię Hunter może raczej nie przejść. Nosił je mały bohater ulubionego filmu mojej żony – „Paryż, Teksas”. Nie mogę doczekać się narodzin, czuję pewien niepokój, stresuję się, bo nie mam kompletnie doświadczenia z małymi dziećmi. Nauczymy się, obie mamy bardzo dobry instynkt i na pewno podołamy.
– To była trudna decyzja o macierzyństwie?
– Nie chodzi nawet o naszą orientację seksualną, ale każda decyzja o posiadaniu dziecka nie jest łatwa. Powinna być przemyślana. My doszłyśmy do wniosku, że damy radę i będziemy w stanie stworzyć kochającą rodzinę, a to jest najważniejsze dla dziecka.
– W czasie igrzysk pojawiała się myśl o dziecku?
– Moja kochana żona jest dla mnie ogromnym wsparciem. Przekonywała mnie cały czas, że igrzyska zmuszają do koncentracji i startu nie powinna zmącić inna, nawet ważna, sprawa. Powiem szczerze i bardzo egoistycznie, niestety, sport wyczynowy jest pod tym względem potworny. Drugie medale powinny otrzymywać nasze kochane połówki za to wszystko, co z nami przechodzą. W czasie startów sportowcy są megaegoistyczni, skupiamy się tylko na sobie, na wyniku. Bardzo często mamy nikłą świadomość tego, co dzieje się u naszych rodzin. W najbliższym czasie każdą kolejną decyzję co do moich występów sportowych podejmę wspólnie z żoną. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.
– Szukają u pani wsparcia zwłaszcza osoby młode?
– Żyjemy w świecie, w którym występuje olbrzymi hejt. Dotyka nas cyberprzemoc, bardzo łatwo zranić drugiego człowieka, a młodzi ludzie często są kruchymi istotami. Jeśli mój przykład może sprawić, że chociaż jedna osoba poczuje odwagę, to wspieram natychmiast. Otrzymuję przejmujące listy od zranionych, przestraszonych, którzy nie weszli jeszcze w dorosłe życie, a jest w nich już wiele obaw. Przed nimi wyboista droga. Odpisuję, podnoszę na duchu, nie daję jednak rad. Mogę być tylko przykładem, że można się otworzyć, normalnie żyć i osiągać sukcesy.