Remis, który dodał skrzydeł
Po blamażu na Euro 2020 wrześniowe mecze eliminacji do nadchodzących mistrzostw świata (Katar 2022) miały być kluczowe dla dalszych losów drużyny prowadzonej przez Paula Sousę. Styl gry reprezentacji, mimo dwóch wysokich wygranych z Albanią i San Marino, wciąż pozostawiał wiele do życzenia. Dopiero remis z Anglią, po świetnym, pełnym walki spotkaniu w Warszawie, pozwolił z optymizmem patrzeć w przyszłość. Dziś nikt nie zastanawia się, czy warto kontynuować współpracę z Portugalczykiem. Odżyły za to nadzieje, że będący w przebudowie zespół stać nie tylko na awans na mundial, ale także na równą walkę z najsilniejszymi ekipami.
652 dni. Tyle trwał rozbrat naszej reprezentacji ze Stadionem Narodowym. Ostatni raz Biało-Czerwoni zagrali w swoim domu 19 listopada 2019 roku. Niedługo później PGE Narodowy został przekształcony w tymczasowy szpital mający przyjmować pacjentów zmagających się z koronawirusem. O graniu w piłkę na pięknym obiekcie nie było mowy przez długie miesiące. Wiadomość o wrześniowym powrocie na wyjątkowy dla naszego futbolu stadion to świetna informacja nie tylko dla kibiców i dziennikarzy, ale przede wszystkim dla drużyny, która na Narodowym potrafi wznosić się na wyżyny. Nie bez powodu mówi się o „twierdzy narodowej”, gdzie rywalom jest szalenie trudno o dobry wynik. Nie inaczej było tym razem.
Pierwszym akcentem wrześniowego „trójmeczu” było spotkanie z Albanią w obecności ponad 38 tysięcy kibiców. Wynik? 4:1. Jeśli ktoś bez oglądania meczu spojrzałby na sam rezultat, mógłby dojść do wniosku, że potyczka z niezbyt renomowanym przeciwnikiem była spacerkiem dla Biało-Czerwonych. Tymczasem spotkanie z 2 września było jednym z najdziwniejszych, jakie Polacy rozegrali w ostatnich latach. To Albańczycy prezentowali się zdecydowanie lepiej na tle pogubionej i chaotycznej drużyny prowadzonej przez Sousę. W przerwie meczu, mimo korzystnego wyniku – przy stanie 2:1 – nie brakowało słów o żenującym poziomie i braku koncepcji na boiskowe poczynania. Na swoim iście genialnym poziomie grał jedynie Robert Lewandowski. Nasz kapitan dwoił się i troił, żeby stwarzać okazje kolegom z zespołu. Drugie 45 minut wyglądało niemal identycznie. Waleczni przybysze z Bałkanów wciąż mieli inicjatywę, natomiast piłkę do bramki posyłali... już tylko Polacy. Poza niezawodnym Lewandowskim 2 września ta sztuka udała się jeszcze debiutującemu w koszulce z orłem na piersi Adamowi Buksie, a także Grzegorzowi Krychowiakowi i Karolowi Linettemu. O ile występ Buksy i Linettego należy zapisać na plus, o tyle to, co wyprawiał na boisku „Krycha”, wołało o pomstę do nieba. 31-latek, będący do niedawna liderem środka pola w naszej drużynie, w niczym nie przypominał charakternego piłkarza, jakiego pokochaliśmy. Prędzej jawił się jako gracz marzący o tym, żeby jak najprędzej zejść do szatni. Brutalnej oceny nie zmienia nawet zdobyta bramka. Złośliwi komentowali, że to nie pomocnik, a „Lewandowski strzelił gola Krychowiakiem”. Faktycznie, całą robotę przy tym trafieniu wykonał „Lewy”, popisując się kapitalnym rajdem przez pół boiska, a „Krycha” jedynie dołożył nogę, pakując piłkę do pustej bramki. Nie było jednak większego sensu dalej pastwić się nad postawą Polaków. Przecież – teoretycznie – zwycięzców się nie sądzi, a poza tym najtrudniejszy egzamin, czyli mecz przeciwko Anglikom, był dopiero przed drużyną. Podcinanie skrzydeł naszym piłkarzom nikomu w tym momencie by nie pomogło.
Zanim doszło do wyczekiwanego i zawsze prestiżowego starcia z Anglikami, Polacy udali się jeszcze do San Marino, aby przywieźć kolejne trzy punkty. Nie ma się co oszukiwać – przegrana, a nawet remis, w konfrontacji z kopciuszkiem europejskiej piłki nie wchodziła w grę. Dla reprezentujących raptem 34-tysięczne państwo piłkarzy olbrzymim sukcesem był sam fakt, że udało im się strzelić gola. A właściwie skorzystać z prezentu, jaki podarowali gospodarzom nasi obrońcy. Choć Polacy odpowiedzieli aż siedmioma trafieniami (warto odnotować klasycznego hat tricka Adama Buksy, który podczas wrześniowego zgrupowania miał „wejście smoka” do drużyny), to stracona bramka jest powodem do wstydu. Zresztą nasza defensywa za kadencji Sousy „słynie” z traconych seriami goli i błędów, które nie przystoją na reprezentacyjnym szczeblu.
Dlatego trudno było o optymizm przed starciem z będącymi w wybornej formie Wyspiarzami. Anglicy po wywalczeniu wicemistrzostwa Europy nie zwalniają tempa i przez eliminacje do mundialu idą jak burza (do meczu z Polakami mieli komplet punktów i pewne prowadzenie w grupie). Pesymiści twierdzili, że należało modlić się o najniższy wymiar kary. Jednak 8 września znowu zadziałał czar Stadionu Narodowego, który bez wątpienia jest magicznym miejscem dla Biało-Czerwonych. Tym razem w środowy wieczór na trybunach w Warszawie zameldował się komplet kibiców (ponad 56 tysięcy) wyczekujących wielkich emocji. Atmosfera była o niebo lepsza i bardziej podniosła niż kilka dni wcześniej, gdy mierzyliśmy się z Albańczykami. Przede wszystkim przyczynili się do tego nasi piłkarze, dając kibicom impuls do głośnego dopingu. Nie sposób było narzekać na grę. Przeciwnie, drużyna Sousy była nie do poznania, a świetna pierwsza połowa zakończona bezbramkowym remisem (to my mieliśmy zdecydowanie więcej bramkowych okazji!) rozpaliła apetyty na historyczne zwycięstwo. Historyczne, bo z Anglikami wygraliśmy tylko raz, w... 1973 roku. Brylował – jak zwykle – Lewandowski, który potwierdził, że nie jest przesadą mówienie o nim jako o jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Odrodził się także krytykowany wcześniej Grzegorz Krychowiak. Stary, dobry „Krycha” do spółki z filarem defensywy Kamilem Glikiem co rusz pokazywali gościom z Anglii, że nie mają co liczyć na taryfę ulgową. Sędzia pozwalał na ostrą, charakterystyczną dla angielskiego stylu grę, w której – o dziwo – dużo lepiej czuli się Biało-Czerwoni. W obliczu kontuzji wielu podstawowych zawodników (z urazami zmagają się m.in. Piotr Zieliński, Mateusz Klich, Arkadiusz Milik i Krzysztof Piątek) portugalski trener musiał postawić na dublerów, którzy nie zawiedli. Absolutnie nie było czuć zapowiadanej przepaści między naszą a angielską drużyną. Dlatego stracony w 72. minucie gol zabolał tak bardzo. I kiedy wydawało się, że w myśl starego powiedzenia – „graliśmy jak nigdy, przegraliśmy jak zwykle” – przyjdzie nam pogodzić się z porażką, w doliczonym czasie udało się zrobić to, o co Polacy dzielnie walczyli przez cały mecz. Piłka wpakowana do siatki przez 26-letniego Damiana Szymańskiego (dla środkowego pomocnika był to zaledwie drugi mecz w reprezentacji) po pięknej asyście harującego przez cały mecz Lewandowskiego spowodowała, że Narodowy oszalał z radości!
Nie przegraliśmy, pokazaliśmy charakter i umiejętności, a wyszarpany tuż przed ostatnim gwizdkiem remis nie był dziełem przypadku, lecz w pełni zasłużonym wynikiem, co cieszy najbardziej. Oby takie spotkanie było przełomem dla kadry Sousy, niczym pamiętny triumf reprezentacji Adama Nawałki nad Niemcami w 2014 roku, do którego także doszło na PGE Narodowym. Jasne, droga do Kataru jest jeszcze długa i kręta. Najpierw musimy wygrać wszystkie pozostałe w tym roku mecze. U siebie z San Marino i Węgrami oraz na wyjeździe z Albanią i Andorą. Niemniej tak wielki zastrzyk pozytywnej energii, po boju z Anglikami, powinien przerodzić się w pewność siebie mozolnie i często wręcz niezrozumiale budowanej przez Paula Sousę ekipy. Oby!