Rysować po ludziach
SAHRAA KARIMI – reżyserka młodego pokolenia. Jako pierwsza kobieta w historii afgańskiego instytutu filmowego zajęła stanowisko dyrektor generalnej
– Studiowałeś malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, wcześniej ukończyłeś w tym samym mieście Politechnikę. Skąd w twoim artystycznym życiu wziął się tatuaż?
– To śmieszna historia. Chłopak ze studia tatuażu chciał kupić ode mnie obraz, ale nie miał na to przygotowanego budżetu. Zaproponował, że w zamian zrobi mi tatuaż. Nie miałem wtedy żadnych tatuaży, miałem do nich ambiwalentny stosunek. Przystałem na jego propozycję, ustaliliśmy, że w zamian za obraz nauczy mnie też tatuować. Wtedy nawet w największych marzeniach nie spodziewałem się, że będę rysować po ludziach.
– Pierwszy tatuaż. To nie jest chyba łatwa decyzja?
– Ile ludzi, tyle mamy opinii na ten temat. Jest 2021 rok i moim zdaniem ciało człowieka zmienia coraz bardziej rolę, jaką historycznie pełni od wieków. Staje się miejscem do eksperymentu, do wyrażania siebie. Robi to od dawna fryzura, makijaż. A tatuaż jest jak ozdoba. – A ty, jak traktujesz tatuaż? – Jak biżuterię, chociaż jest to trochę spłycanie tematu. Niektórzy decydują się na tatuaż ze względów symbolicznych, żeby upamiętnić jakieś zdarzenie. Dla wielu jest jak talizman, amulet, a inni chcą wyglądać groźniej, ciekawiej, zwrócić na siebie uwagę, wysłać swojemu otoczeniu pewien sygnał. – Jak ludzie reagują na tatuaże? – U nas w Polsce z tolerancją dla tatuażu jest różnie. Część osób przychodzi, bo szanuje tatuażystę za to, co robi. Zdarzają się sytuacje, że ludzie przychodzą i proszą o jakikolwiek wzór, nawet w dowolnym miejscu. To dosyć odważne, bo nie każdy chce mieć tatuaż w widocznym miejscu, np. na twarzy czy szyi. Trzeba wtedy porozmawiać z daną osobą i ocenić, czy nie będzie jej to przeszkadzać w życiu.
– To chyba duża odpowiedzialność?
– Często wracam myślami do tych rzeczy, które zrobiłem. Zastanawiam się, czy to było dobre, czy dobrą kreskę narysowałem, czy w ogóle był sens to tatuować. Pamiętam sytuację, gdy pokazywali w telewizji chłopaka z poprawczaka, który wytatuował sobie na czole napis „Jebać sąd”. Akurat czytałem sobie wtedy o sztuce krytycznej w Polsce. O Arturze Żmijewskim, który odnawiał tatuaż więźniowi z Auschwitz, o Dorocie Nieznalskiej, która miała sprawę w sądzie. Różne rzeczy były komentowane wtedy w mediach i pomyślałem sobie, że ten 16-latek, tatuując sobie ten napis, podjął artystyczną decyzję. To była sztuka. Nienawidził sądu i napisał sobie to w najbardziej widocznym miejscu. Trzeba jednak pamiętać, że coś, co może być dobre w danej chwili pod względem artystycznym, może później komuś przeszkadzać w życiu.
– Sam masz na ciele wiele tatuaży. Jaka jest ich historia?
– Te rzeczy wychodzą bardzo przypadkowo. Podobają mi się graficznie, często lubię danego tatuatora i chciałbym, żeby namalował coś na mnie. Mam kilkadziesiąt tatuaży, wiele pochodzi od tego samego autora. – A sam siebie tatuujesz? – Zdarzyło się kilka razy. – Technicznie to chyba bardzo trudne?
– Tak, bo człowiek skupia się na dwóch rzeczach równocześnie: żeby zrobić rysunek i żeby walczyć z bólem. Łatwiej jest tatuować inną osobę, bo wtedy się skupiamy na samym rysunku, na modelowaniu kreski. Tatuując siebie, dochodzi aspekt tego, że to boli i jest to rozpraszające.
– AIDS, wirusowe zapalenie wątroby (WZW) typu B, zwane potocznie żółtaczką wszczepienną. Czy robienie tatuaży to zajęcie bezpieczne?
– Na żółtaczkę można się zaszczepić, ale przede wszystkim trzeba podkreślić, że tatuatorowi bardzo zależy na bezpieczeństwie i nie jest to czcze gadanie. Gdyby przeniósł jakąś chorobę na swojego klienta, to byłby koniec jego kariery.
Sterylność to coś, na co zwraca się ogromną uwagę w studiu tatuażu. Zarówno dla bezpieczeństwa klienta, jak i tatuatora, bo to osoba wykonująca tatuaże może być bardziej narażona niż sam klient, bo ma kontakt z jego osoczem. Tatuator naprawdę na to zwraca uwagę. Moim zdaniem większe niebezpieczeństwo czeka na ludzi np. w studiach kosmetycznych, gdzie są piłowane i obcinane paznokcie.
– Malarz jest zazwyczaj sam w swojej pracowni. Ty jako tatuator masz człowieka, z którym nawiązujesz kontakt. To nie jest rozpraszające?
– Wszystko zależy od malarza. Może jestem cwany i nauczyłem się wykorzystywać taką sytuację? Podczas tatuowania spotykam wielu ciekawych ludzi, którzy mają swoje pomysły. Dużo od nich wysysam. Ich kreacja wpływa na mnie.
Często jestem zaskoczony kreatywnością ludzi. Oni są dla mnie jak papierek lakmusowy, który pozwala mi sprawdzić wiele rzeczy. Lubię ludzi, chociaż często ich też nienawidzę, nienawidzę siebie i całego świata. Ale to ludzie i ich emocje tworzą według mnie sztukę. Często rzeczy, które powstają w pracowni, to jedynie przypadkowe wytwory. Miałem wiele sytuacji, że chciałem coś przemalować, a po jakimś czasie sam zacząłem zauważać, że to jest jednak interesujące.
– Mówisz przemalować. W tatuażu nie ma chyba za bardzo możliwości zmiany czy poprawy?
– Tatuaże też się przerabia. Robi się blasty, czyli kolejne warstwy na tatuażu. To działa dokładnie tak, jak przemalowywanie obrazu na płótnie. Jestem zdania, że jeśli tatuaż się komuś nie podoba, to można zakryć go nowym.
– No tak, ale trudno się tatuażu pozbyć.
– Tatuaże można próbować usuwać laserowo, ale jestem przeciwnikiem tej metody. Wypalany laserem pigment dostaje się wtedy do krwiobiegu, jest rozdrabniany i wydalany potem przez nerki, co nie jest dobre dla naszego zdrowia. Jest jeszcze sposób przeszczepu skóry, a to proces pracochłonny i kosztowny.
– Rozmawiałem niedawno z profesorką jednej z najważniejszych szkół artystycznych w Polsce. Zrobiła sobie na przedramieniu kolejny tatuaż, a gdy spytałem ją o powody, to usłyszałem, że jeśli sam nie mam tatuażu, to niczego nie zrozumiem. Jest coś na rzeczy?
– Tatuaż potrafi uzależnić i to na wielu poziomach. Sam proces tatuowania łączy się z bólem, dzięki któremu można poczuć katharsis. Może to trochę masochistyczne, ale niektórzy uzależniają się od bólu, od adrenaliny, a to wszystko jest obecne podczas tatuowania. Nie trzeba mieć tatuażu, żeby docenić jego kunszt, piękno lub brzydotę, ale kontrolowana brzydota jest w sztuce czymś pięknym.
– Klienci do ciebie wracają? Robisz promocję, że np. drugi tatuaż gratis?
– (śmiech) Nie myślę o tatuowaniu jako o sposobie na zarabianie pieniędzy. Oczywiście, materiały kosztują i pewna opłata występuje, ale to nie jest komercja. Różnych ludzi tatuowałem: od muzyków, po artystów, filmowców, profesorów, prawników, lekarzy, psychiatrów. Nawet górnika miałem. Cały przekrój społeczny. Ludzie wracają. Nie wiem, czemu to robią, może podobają im się moje rysunki? Może lubią ze mną rozmawiać? Może z ciekawości? Są osoby, które mają na sobie 20 – 30 rysunków ode mnie.
– W 2018 roku zostałeś zwycięzcą ogólnopolskiego konkursu dla młodych twórców „Artystyczna podróż Hestii”. Nagroda: wyjazd do Stanów. Ta nagroda wywołała w tobie jakieś emocje?
– Na pewno jakieś zadowolenie, z drugiej strony to był konkurs studencki, czyli nic wielkiego. Urodziłem się w 1990 roku. Nie chcę też umniejszać skali tego wydarzenia, ale nie byłem jakoś super podbudowany, że świat należy do mnie, bo jadę do Nowego Jorku i dostałem nagrodę z Hestii. Wcześniej byłem już w Stanach. Zdarzyło mi się być w Nowym Jorku. Około dwóch lat mieszkałem w Kanadzie, odwiedzałem tam ciotkę, pracowałem na budowie, różne rzeczy robiłem. Może to zabrzmi samolubnie, ale nie interesuje mnie zdanie ludzi na temat moich rysunków czy obrazów, bo głównym krytykiem tego, co robię, jestem ja sam. Zacząłem ostatnio coraz więcej, szybciej i intensywniej malować. Pracuję w ten sam sposób co na początku, tylko inne motywy mnie interesują.
– W którym kierunku zmierza twoja kariera? Masz jakiś konkretny cel?
– Trudno powiedzieć. Cel i kariera brzmią, jakby to miało być zagranie komercyjne, a ja dalej chciałbym zostać wolny w tym, co robię. Nie chcę się ograniczać, chcę robić rzeczy, które uważam w danej chwili za dobre. Nie wierzę w taki romantyczny mit artysty, który siedzi w domu, w niedzielę bierze obraz i wychodzi z tego wielkie dzieło. Trzeba pracować. Nawet licząc się z tym, że nie wszystko się udaje.
– Ewakuowano cię z Kabulu niedługo po wejściu talibów do miasta. Co robiłaś, kiedy dowiedziałaś się o ich wkroczeniu?
– Byłam w banku. Na wieść o nowej sytuacji w kraju pobiegłam do domu. Nie mogłam wziąć taksówki, bo wszędzie panował chaos. Szybko spakowałam swoje rzeczy i skontaktowałam się z bratem. Na lotnisko dotarliśmy bez większych problemów, ale potem około 40 godzin czekaliśmy na samolot. Myślałam głównie o jego córkach. Dziewczynkach, które wychowały się w liberalnej rodzinie i dla nich radykalne rządy talibów oznaczałyby utratę dotychczasowego życia. Nie wiem, jak odnalazłyby się w nowej rzeczywistości i nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Od znajomych, którzy zostali w stolicy, wiem, że kobiety pozostają w domach. Wszystkie boją się wyjść, bo wiedzą, jak traktowano nas podczas poprzednich rządów talibów. To najciemniejszy czas historii Afganistanu, kiedy nie mogłyśmy się uczyć, pracować ani spacerować po mieście bez nadzoru mężczyzny.
– Teraz jesteś na Ukrainie. Jakie są twoje dalsze plany?
– Koncentruję się głównie na tym, aby pomóc mojemu bratu i jego rodzinie przedostać się do Kanady. Tam są nasza mama, siostra i bratanica. Niestety, rząd kanadyjski na razie nie podejmuje szybkich reakcji. Ja jestem w lepszej sytuacji – mam obywatelstwo Słowacji i jak tylko pomogę rodzinie, to tam wyjadę. Muszę być w miejscu, w którym mogę swobodnie pracować. Jestem głosem młodego pokolenia Afgańczyków i jako reżyserka chcę pokazywać światu poprzez filmy problemy mojego kraju.
– Już samo bycie Afganką i artystką to przełamanie konserwatywnej bariery. Jak przebiegała twoja kariera? Miałaś wsparcie od rodziny?
– Moi rodzice są otwartymi na świat ludźmi. Jestem dla nich powodem do dumy. To wcale nie jest takie oczywiste, bo bycie niezależną kobietą po studiach, z ciekawą pracą budzi u wielu ludzi w Afganistanie niechęć. Dorastałam w Iranie jako uchodźczyni w drugim pokoleniu. Tam też jako nastolatka zagrałam w filmie. W wieku 17 lat udało mi się wyjechać na festiwal filmowy do Słowacji. Potem skończyłam studia w Bratysławie. Jako jedyna Afganka na świecie uzyskałam doktorat z kina i filmu. Potem, w 2013 roku, przeprowadziłam się do Afganistanu. Była to dla mnie trudna decyzja, bo nie akceptowałam i nie rozumiałam sposobu prowadzenia polityki w ojczyźnie. To samo mogę powiedzieć o rządach i podejściu do kobiet w Iranie. Chciałam jednak żyć pośród społeczeństwa, o którym kręcę filmy. Widzieć z bliska jego absurdy i wartości. Obserwować ludzi, ich zachowania, relacje. W 2017 roku, będąc w Kabulu, nakręciłam mój pierwszy fabularny film – „Hava, Maryam, Ayesha”. W 2019 roku wybrano go na afgańskiego kandydata do Oscara. – O czym opowiada jego fabuła? – Pokazuje historię trzech kobiet, które zmagają się z problemami macierzyństwa. W Afganistanie to temat tabu. Nie ma miejsca na dyskusje o tym, czy kobieta chce zostać matką ani o problemach małżeństwa ze spłodzeniem dziecka. Jasnym obowiązkiem żony jest urodzić potomstwo. Mój film to wyraz sprzeciwu wobec takim poglądom. Podczas jego produkcji spotkałam się z wieloma trudnościami ze strony instytutu Afghan Film. Traf chciał, że niedługo potem ogłoszono konkurs na stanowisko dyrektora generalnego. – I znowu przeszłaś do historii... – Tak, zostałam pierwszą kobietą na tym stanowisku od momentu powstania całego Afghan Film w 1968 roku. Przez ten czas musiałam zmagać się z mafią, korupcją oraz leniwymi reżyserami, którzy chcieli dostawać pieniądze, ale nigdy nie przeznaczać ich na realizację filmów. Wielu starszych ode mnie mężczyzn stawiało sobie za cel pokazywanie mi swojej wyższości. Walczyłam jednak o całą tę instytucję i panujące w niej zasady, bo naprawdę wierzę w to, że kino może wpływać na pozytywne zmiany w społeczeństwie. Stworzyłam także program modernizujący cały przemysł kina afgańskiego, ale po półtora roku, ze względu na ostatnie wydarzenia, musiałam go przerwać.
– Jak do tej pory wyglądało życie w Kabulu?
– Chyba najtrafniej byłoby powiedzieć, że normalnie. Mieliśmy dużą wolność słowa, wolne media. Otwarte sklepy, kawiarnie, miejsca rozrywki. Młodzi ludzie z mojej generacji w większości spędzali swoje życie na modernizowaniu społeczeństwa. Uczyliśmy się, pracowaliśmy. Jako nacja byliśmy zdeterminowani, by naprawiać kraj. Problemem wciąż pozostawali politycy, którzy zawsze mieli te same wewnętrzne spory i chęć osobistych zysków. Do niedawna talibowie władali tylko na wsiach, między górami. Po ogłoszeniu wycofania wojsk amerykańskich urośli w odwagę i wszystko zaczęło się sypać. Wiedzieli, że nie ma nikogo, kto stanąłby im na drodze. Brak sprzeciwu był ich główną siłą i okazją do przejęcia całego kraju. – Skąd mają tylu zwolenników? – To grupa kierująca się brutalną, konserwatywną i nierozumiałą dla mnie tradycją. Interpretują prawa islamu w inny niż ja sposób. Demokrację uważają za grzech, a jako źródło edukacji akceptują tylko religię. Do tej pory werbowali młodych mężczyzn z biednych rodzin. Chłopaków bez perspektyw na dobre życie. Bycie w szeregach talibów wypełniało im czas, zastępowało pracę, a raczej jej brak.
– Uważasz, że obecnie są oni silniejszą grupą niż 20 lat temu?
– Może. Kiedyś skupiali się głównie na ideologii, a teraz mieszają się w politykę. To niebezpieczne połączenie. Wiedzą, jak manipulować ludźmi. Na dodatek w obecnych czasach mają kolejne narzędzie budowania propagandy – nowoczesne media, internet.
– Za ostatnimi zamachami w stolicy stało inne radykalne ugrupowanie, które także opowiada się za konserwatywnym rozumieniem islamu. Co ich różni?
– Ciężko tu szukać sensu. Wszyscy ci ludzie mają wypaczone myślenie o świecie i o tym, co dobre. Dla mnie nie jest ważne, kto stał za zamachami. Liczy się tylko to, że zginęli w nich kolejni niewinni ludzie.
– Wielu Afgańczyków szuka teraz schronienia w Europie. Co myślisz o krajach, które nie chcą tej pomocy udzielić?
– Wiesz, może to brutalnie zabrzmi, ale ja się im nie dziwię. Nie mam zamiaru rzucać sloganami. Pominę kwestię uchodźców z innych krajów i skoncentruję się tylko na sytuacji mojej ojczyzny. Europa jest zmęczona ciągłym obarczaniem jej odpowiedzialnością za błędy nieudolnych polityków z Afganistanu. Nasi rządzący nie zrobili nic, by rozprawić się z talibami. Mieli wiele okazji. Koncentrowali się na osobistych korzyściach i udawali, że temat talibów nie istnieje. Przez tę bezczelność i bierność teraz cierpią tysiące ludzi. To USA powinny rzucić koło ratunkowe. One są jedną ze stron konfliktu prowadzonego na terenie naszego kraju. To nie była nawet nasza wojna domowa. Nasze było głównie terytorium prowadzenia walk. Amerykanie podjęli głupie decyzje, zniszczyli nasz kraj, a teraz umywają ręce.
– Strach przed uchodźcami też cię nie dziwi?
– Staram się go rozumieć, chociaż to bolesne. Ludzie zostali po prostu zalani falą informacji o brutalnych radykałach islamskich i automatycznie upraszczają to w swoich skojarzeniach. Opuszczenie domu, kraju i rozstanie się z rodziną nie jest dla nikogo łatwym przeżyciem. To nie zwykła decyzja, tylko ultimatum potrzebne do ratowania siebie i bliskich. Nie mogę jednak wymagać od wszystkich ludzi na świecie, by czytali książki o historii Afganistanu, uczyli się naszej kultury i traktowali ją jako coś normalnego. Bez wątpienia potrafili odróżniać dobro i zło, które mają miejsce tysiące kilometrów od ich codziennego życia.
– Jaką masz odpowiedź dla tych, którzy uważają, że młodzi, silni ludzie powinni zostać i walczyć o swoją ojczyznę.
– Nasz rząd uciekł, armia się poddała. Przepraszam, ale czym i jak cywile mają walczyć? Nie mają broni, nie są wyszkoleni. To nie był ich cel i marzenie życia. Talibowie nienawidzą całej wykształconej generacji Afgańczyków. Nie cierpią ich wolności, edukacji, sztuki, kontaktu z zagranicą. Chcą zabić bądź zniewolić intelektualistów, artystów, kobiety... Ta nienawiść nie pozwala na negocjacje, a wyłącznie na czystą rzeź. Jeśli chcesz, mogę to w mocny, obrazowy sposób przedstawić Polakom. Użyję jednego słowa – Holocaust. To, co się dzieje w Afganistanie, to Holocaust, który wydarza się w innym czasie, w innym miejscu, wobec innej nacji.