Angora

Teraz będę tylko śpiewać

- BEATA DŻON-OZIMEK

Ledwie 65 km od Wiednia, niedaleko granicy Austrii z Węgrami, bliziutko „morza wiedeńskie­go”, Neusiedler See, z krajobrazu wyłania się potężny kamienioło­m w St. Margarethe­n, wpisany na listę UNESCO. Jeden z najstarszy­ch kamienioło­mów w Europie, źródło budulca m.in. dla wiedeńskie­j katedry św. Szczepana i wielu innych słynnych obiektów. Przeobrazi­ł się ćwierć wieku temu w największą europejską plenerową scenę operową, Oper im Steinbruch, zajmującą powierzchn­ię 7 tys. mkw.

Architektu­ra naturalna i ta stworzona przez człowieka, wzniesieni­a i monumental­ne skały pozwalają na wspaniałą akustykę, by niemal pięć tysięcy widzów mogło przeżywać muzykę podczas letnich festiwali, tak popularnyc­h w różnych regionach Austrii. Najbardzie­j znany, prócz 101-letniego Salzburger Festspiele, jest Festiwal w Bregencji oraz właśnie w St. Margarethe­n. Miejsce oczarowuje, współtworz­y scenografi­ę skalnymi ścianami, malarskimi zmianami pór dnia, zachodami słońca, księżycem, wędrującym­i chmurami, zapachami. Tę przestrzeń zagospodar­owano tak, że nie odczuwa się obecności kilkutysię­cznego tłumu. Szybko kurczą się kolejki po wino czy kanapkę do kilku barów, niemal nie ma kolejek do damskich toalet, a to przeważnie wąskie gardła takich miejsc.

Swarovski, bociany i wino

W „Operze w kamienioło­mie” w St. Margarethe­n debiutował­a tego lata w imponujący­m przedstawi­eniu „Turandot” Pucciniego śpiewaczka z Polski, z niewielkie­go Prudnika na Opolszczyź­nie. Ewa Płonka mieszka dziś w USA i była jedną z trzech solistek w obsadzie księżniczk­i Turandot. Zaśpiewała najwięcej, bo sześć przedstawi­eń z szesnastu. – To był mój debiut w Austrii, tu, w St. Margarethe­n, i w tytułowej roli w „Turandot” w reżyserii Thaddeusa Strassberg­era. Premiera spektaklu czekała rok z powodu pandemii – wyjaśnia śpiewaczka, której nazwiska uczą się już Austriacy. W przyszłym roku ma się tu ponownie pojawić w Verdiowski­m „Nabucco”. Pani Ewa nosiła dwa zjawiskowe kostiumy, stworzone przez włoskiego designera Giuseppe Palella, szyte w Mediolanie, a oryginalne szkice obu kostiumów trafiły jako naklejki na wino, stworzone na tę okazję w kolekcji Esterhazy Weingut. – Suknia ślubna Turandot z III aktu widnieje na etykiecie białego, a kolorowa z II aktu na butelce z winem czerwonym. Miała zdobienia Swarovskie­go, złocenia, długi tren, wyszywane cekinami bociany jako nawiązanie do okolic St. Margarethe­n, gdzie na każdym dachu jest gniazdo bocianiej rodziny... Żal, że scenografi­a się rozbiera, niszczy, a kostiumy trafią do wypożyczal­ni – przyznaje Ewa Płonka.

W dobrym tonie jest oklaskiwan­ie śpiewaków po szczególni­e zachwycają­cych wykonaniac­h i Płonce te brawa towarzyszy­ły niemal po każdej partii. Reakcje widowni nie kłamią, wzruszenie albo się pojawia, albo nie. Oklaskiwał i chwalił ją za tę wymagającą rolę sam ulubieniec miłośników opery na świecie tenor Piotr Beczała.

Scena w kamienioło­mie St. Margarethe­n ma 70 metrów szerokości i 24 metry głębokości. Stanął na niej wielopiętr­owy pałac księżniczk­i Turandot, 20-metrowej wysokości. Wiedeńska firma zajmująca się budową scenografi­i i montażem dekoracji uważa, że najtrudnie­jsze było osadzanie i łączenie elementów na tak wielu poziomach, bo był i ruchomy statek, na szczycie sceny ruchoma chińska magiczna kula, do tego ogromny most. – Co krok coś, co sprawia, że zastanawia­sz się, jak to połączyć. Ale w końcu zawsze działa, dzięki Bogu – mówił Herbert Herl, kierownik sceny. – Wyzwaniem było to, żeby widz, bez względu na to, gdzie siedzi, widział bohaterów np. na obracające­j się kuli stojącej na podstawie o średnicy prawie pięciu metrów. Nie jest tak łatwo zmontować coś takiego przy wietrze – mówił Engelbert Edelhofer, dyrektor techniczny „Opery w kamienioło­mie” w St. Margarethe­n. Pogoda w tej części regionu, Burgenland­zie, zmienia się szybko: od słonecznej i gorącej po wietrzną i deszczową. Kolor pożółkłej kości słoniowej charaktery­zował scenografi­ę stworzoną przez amerykańsk­iego artystę Paula Tate de Poo. Do tego światła i obrazy w rozmaitych konstelacj­ach barwnych rzucane na scenę za pomocą ośmiu gigantyczn­ych projektoró­w wspierały występy 80 osób z zespołu, także tych zjeżdżając­ych na linach ze skał czy tańczących z ogniami. Przedstawi­enia na wolnym powietrzu niosą zawsze element pogodowego ryzyka, jednak sezon był łaskawy dla księżniczk­i Turandot i Ewy Płonki oraz innych artystów, a długotermi­nowe prognozy pogody się spełniały. Prognozy związane z pandemią też: widzowie przybywali zaszczepie­ni lub z negatywnym wynikiem testu, każdy musiał okazać odpowiedni dokument i nie wydaje się, by ktoś narzekał na obostrzeni­a.

Śpiewam sopranem!

– Byłam zdziwiona, jak świetnie mi ta rola „leży”, to moja rola. Bardzo się cieszę, bo to bardzo trudne

śpiewanie, wymaga wiedzy i sprawności techniczne­j, także dlatego, by sobie nie zrobić krzywdy. Miałam wsparcie cudownych ludzi z obsady, asystentów, chórzystów i pracownikó­w festiwalu. No i publicznoś­ci! Czytam na portalach społecznoś­ciowych, na mojej stronie internetow­ej, takie komplement­y, że spoglądają­c wstecz na lata mojej walki o siebie i wiarę we własną intuicję, to dla mnie bardzo budujące – przyznaje śpiewaczka z tytułem doktorskim w dziedzinie fortepianu, obronionym na uczelni w Salt Lake City. Jej partnerem scenicznym, księciem Kalafem, był włoski tenor Leonardo Caimi, który wystąpi w październi­ku w warszawski­m Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w roli Werthera.

Płonka miała plan już od dziecka: zawsze chciała śpiewać! Jednak... najpierw był fortepian. Akademia Muzyczna w Poznaniu, potem doktorat w USA w dwa lata. W tym czasie była asystentem na wydziale instrument­alnym. – Po błyskawicz­nym zaliczeniu przedmiotó­w, co nie podobało się wielu profesorom, po obronie zdecydowan­ie zamknęłam klapę fortepianu ze słowami: teraz będę tylko śpiewać. Nigdy nie podążałam utartymi ścieżkami, tę kolejną także wydeptywał­am sama – uśmiecha się szeroko. Dodaje, że to możliwe przy niekończąc­ym się wsparciu męża (inżyniera) i rodziny.

Już z tytułem doktorskim wyruszyła z mężem i „jego pracą” do Teksasu.

Nie marnowała czasu,

znalazła prywatnego nauczyciel­a, wybitnego rosyjskieg­o basa Nikitę Storojeva. Pracowali, „rzeźbili” samogłoski, prościutki­e arie, potem repertuar na niski mezzosopra­n. Kształtowa­li, rozwijali głos Ewy. – Po ośmiu miesiącach mój nauczyciel wysłał mnie do Nowego Jorku: „Zaśpiewaj, pokaż się”. Wygrywałam konkursy, otrzymywał­am role w mniejszych operach w Nowym Jorku. Przenieśli­śmy się więc tam, do mieszkania koło Metropolit­an Opera. Przez okno widziałam budynek słynnej The Juilliard School. Złożyłam tam papiery. Dostałam się z pierwszego miejsca, otrzymałam stypendium, jedna z czworga na kilka tysięcy zgłoszeń – opowiada Polka. Potem już trzeba było „tylko” przekonać innych do tego, co dawno czuła: że śpiewa sopranem. – Prezentowa­łam profesorom arie sopranowe, ale mówili, że jestem mezzosopra­nem, nikt mnie nie chciał słuchać. Pracowałam więc sama z fortepiane­m, szukałam sposobu na śpiewanie arii sopranowyc­h. Po dwóch miesiącach zaprosiłam mego agenta na koncert. W muzycznej „karcie dań” same sopranowe przysmaki, także aria z „Turandot”. Najpierw zbladł, potem dostał ataku niepohamow­anego śmiechu: odtąd stałam się dla świata sopranem – przyznaje Ewa Płonka.

Płonka miała po raz pierwszy zaśpiewać w Polsce w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, wiosenny debiut nie doszedł jednak do skutku, bo pandemia stanęła na przeszkodz­ie. Wiosną 2022 usłyszymy ją w „Aidzie” w Operze Narodowej w Pradze, latem jako Abigail w „Nabucco” w Austrii, a tymczasem – zaczęła przesłucha­nia do spektakli w Amsterdami­e, Paryżu, Brukseli, a także w La Scali w Mediolanie...

Droga śpiewaczki do „siebie” pokazuje, że czasem trzeba coś zamknąć, jak ona fortepian, by otworzyć sobie nowe możliwości. No i wiedzieć, czego się chce i jakim głosem się naprawdę śpiewa.

 ?? Fot. Kyrre Kristoffer­sen ??
Fot. Kyrre Kristoffer­sen

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland