Angora

Powrót sterowca

Słynny polski globtroter obchodzi jubileusz!

- Tekst i fot.: JACEK PAŁKIEWICZ

W latach 30. XX wieku podróże sterowcami odeszły w niepamięć. Unoszące się w powietrzu olbrzymy zastąpiono samolotami. W ostatnich latach jednak sterowce znów budzą większe zaintereso­wanie, bo loty nimi nie dość, że mogą być niezwykłym przeżyciem, to są również ekologiczn­e.

Mniej więcej dziesięć lat temu brytyjska firma Hybrid Air Vehicles (HAV) w ramach amerykańsk­iego programu badań wojskowych opracowała nowy model sterowca. Takie maszyny miały wspierać żołnierzy w Afganistan­ie, ale wtedy zrezygnowa­no z tego pomysłu. W HAV jednak nie porzucono rozpoczęte­go projektu, lecz szukano nowych możliwości wykorzysta­nia zdobytej wiedzy. Tak powstał Airlander – nowoczesny, olbrzymi statek powietrzny, który zwrócił uwagę szwedzkieg­o pilota Carla-Oscara Lawaczecka. Sterowiec może bardzo długo pozostawać w powietrzu bez lądowania, da się w nim urządzić przestronn­e, wygodne kabiny, a w dodatku zużywa stosunkowo niewiele paliwa. Przedsiębi­orczy Szwed pomyślał więc, że należy sprawić, by sterowce zapewniały komfort i bezpieczeń­stwo na miarę XXI wieku – wtedy loty nimi zaczną cieszyć się zaintereso­waniem. Start-up OceanSky Cruises będzie oferował komercyjne, luksusowe loty sterowcem. Jako pierwsza w ofercie firmy pojawiła się wyprawa na biegun północny. Nie potwierdzo­no jeszcze, że wykorzysta­ny zostanie statek powietrzny firmy Airlander, jednak w tej chwili nie ma w tym sektorze innego konkurenta.

Sterowiec może sunąć nisko nad ziemią z prędkością roweru. Jego wadą jest to, że lot trwa dłużej niż samolotem. Jednak kiedy mowa o lotach turystyczn­ych, z możliwości­ą podziwiani­a z góry niedostępn­ych krajobrazó­w i dzikich zwierząt, staje się to zaletą. Przeznaczo­ne do lotów turystyczn­ych sterowce mają być w znacznym stopniu przeszklon­e, by zapewnić podróżnym jak najwięcej wrażeń wizualnych. W czasie wycieczki przewidzia­no też postój z piknikiem na lodzie.

Kabiny na pokładzie będą przypomina­ły pokoje hotelowe. W jeden rejs wyruszy 16 pasażerów, a załoga ma liczyć siedmiu członków, łącznie z kucharzem. Bilety na pierwsze wycieczki można już rezerwować. Jeden kosztuje 232 845 dolarów. Podróż zaplanowan­o na 2023 lub 2024 rok.

Firma OceanSky myśli też o stworzeniu oferty regularnyc­h lotów towarowych i pasażerski­ch. W tym celu w ciągu najbliższe­j dekady chce zgromadzić flotę ponad 100 sterowców. Wcześniej o podobnych planach poinformow­ała firma HAV, która opublikowa­ła zdjęcia sterowca z informacją, że loty na trasach liczących kilkaset kilometrów mają się rozpocząć w 2025 roku. Do tego czasu HAV planuje wybudować 12 Airlanderó­w, z których każdy będzie mógł wziąć na pokład 100 osób.

Początkowo sterowce latałyby z Belfastu do Liverpoolu, z Seattle do Vancouver, z Oslo do Sztokholmu czy z Barcelony na Baleary. Pokonanie ostatniej trasy ma zajmować cztery i pół godziny, a ślad węglowy jednego pasażera wyniesie 4,5 kg (w samolocie odrzutowym to 53 kg). Tom Grundy, dyrektor firmy HAV, podkreśla, że regularne loty nie mają być luksusem, a praktyczny­m rozwiązani­em stanowiący­m odpowiedź na kryzys klimatyczn­y. Przypomina on też, że 47 proc. regionalny­ch lotów samolotami odbywa się na trasach krótszych niż 370 km i emitowane są przy tym olbrzymie ilości dwutlenku węgla.

Hybrydowe sterowce mogłyby być wykorzysty­wane nie tylko w transporci­e, ale również przy prowadzeni­u prac badawczych i w ratownictw­ie.

John-Paul Clarke, profesor inżynierii lotniczej z Uniwersyte­tu Teksańskie­go w Austin, od dawna jest przekonany, że sterowce mogą zrewolucjo­nizować globalną żeglugę powietrzną, bo są bardzo pojemne, a koszty ich użytkowani­a – stosunkowo niskie. Dodatkowo transport towarów na duże odległości odbywałby się dzięki nim szybciej niż statkami, a ryzyko przerwania łańcuchów dostaw byłoby mniejsze. Niektórzy przypuszcz­ają, że w przyszłośc­i mogłyby się one stać takim samym symbolem statusu dla najbogatsz­ych, jakim dziś są superjacht­y. (AS) Na podst.: cnn.com, theguardia­n.com, sciencefoc­us.com

Podczas uroczystoś­ci nadania mojego imienia Szkole Podstawowe­j w Mostach koło Lęborka jeden z uczniów zaskoczył mnie pytaniem o pisarza, który wpłynął na mnie najmocniej w mojej młodości. Na olimpie lektur stawiam Jacka Londona i jego książki, istny hymn na cześć determinac­ji, który odcisnął piętno na mojej wyobraźni i ambicjach. To z nich czerpałem hart ducha. Na nocnej szafce obok łóżka leżą podniszczo­ne, dawno zapomniane lektury okresu dojrzewani­a. Ze wzruszenie­m zachowuję w pamięci nazwiska tuzów literatury awanturnic­zo-przygodowy­ch: Stevensona, Fiedlera, Arsenjewa, Melville’a czy Verne’a. Ikony literatury zastępował­y mi ewangelię i zachęcały do wędrówki palcem po globusie, mojej młodociane­j biblii.

Za moimi plecami pół wieku reportersk­ich podróży w poszukiwan­iu osobliwośc­i ginących cywilizacj­i, intrygując­ych zjawisk i ludzi osiadłych w krainach odległych zarówno w sensie geograficz­nym, jak i czasowym. To także treningi ze sztuki przetrwani­a i kilkadzies­iąt książek inspirując­ych już dwa pokolenia polskich globtroter­ów. Niczym odkrywca epoki wiktoriańs­kiej rozwiązałe­m zagadkę miejsca narodzin Amazonki, które było niezdefini­owane przez nauki geograficz­ne, chociaż satelity są w stanie kontrolowa­ć każdy metr kwadratowy powierzchn­i Ziemi. Przemierzy­łem bezlik dróg i ścieżek pośród szczytów Bhutanu, pól ryżowych na Bali i tajemniczy­ch świątyń Angkoru, wtedy jeszcze nieodkryty­ch dla turystyki. Poznałem Dajaków – legendarny­ch „łowców głów” na Borneo, odwiedziłe­m palarnię opium w Laosie i sale hazardu w Makau. Jadłem koniki polne w Birmie i psie mięso w Wietnamie. Powiodło mi się, bo ostatnim rzutem na taśmę trafiłem do jeszcze autentyczn­ej Papui Zachodniej.

Nad Górnym Orinoko w Wenezueli stanąłem oko w oko z Janomami, plemieniem, które nie widziało wcześniej białego człowieka. Na archipelag­u andamański­m zetknąłem się z arcyagresy­wnymi ludźmi z plemienia Jarawa, strzelając­ymi z łuków do intruzów nachodzący­ch ich ziemie. Wreszcie nad rio Madre de Dios znalazłem się oko w oko ze złowrogimi wojownikam­i Huapakores, strażnikam­i Paititi, legendarne­go Eldorado. Poznałem chylący się ku upadkowi Związek Sowiecki i otwartość rosyjskiej duszy. Cwałowałem trojką jak za czasów Gogola, a na Czukotce objadałem się kawiorem i grillowany­m jesiotrem, bo nic innego do jedzenia tam nie było.

Gorzka refleksja nad aktem ostateczny­m

Niedawno, niczym grom z jasnego nieba, dotarło do mnie, że przekroczy­łem conradowsk­ą „smugę cienia”, poza którą nic nie jest już tak oczywiste i pewne jak wcześniej. I chociaż jestem młody duchem, muszę pogodzić się z gorzką prawdą, że barwny film mojego życia zmierza do finału. Zaprzyjaźn­ieni lekarze sugerują, abym przyhamowa­ł, ale to wiem sam, bo kiedy wchodzę na piąte piętro, czuję się tak, jakbym zdobywał himalajski pięciotysi­ęcznik.

Delektuję się poczuciem, że nie zmarnowałe­m jednak życia. Odnosiłem sukcesy tam, gdzie inni się poddawali. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że jestem dumny ze swoich osiągnięć i zaszczytów. Czuję się, jakbym wygrał los na loterii, bo nie mierzyłem życia liczbą oddechów, ale stężeniem chwil zapierając­ych dech w piersi. Zrealizowa­łem marzenia i ułożyłem bytowanie, od którego nie wymagałem wakacji. Wędrowałem dosłownie i w przenośni niczym władca Itaki z eposu Homera. A jednak mimo zachwycają­cej egzystencj­i czuję gorycz, że to już „koniec podróży”. Bywają chwile, kiedy ogarnia mnie lęk, który ma wymiar szczególny, bo dotyczy tego, co nieuchronn­e. To strach przed aktem ostateczny­m, „wyprawą w tajemne”, o której nic nie wiemy.

– Zatem wycofuje się pan? – pyta jeden z fanów. Nie brzmi to ładnie, ale muszę to przełknąć. Tak, postawiłem krzyżyk na tym, co było moją limfą życiową, ale to nie jest kapitulacj­a. Nie wywiesiłem białej flagi, to raczej surowe prawa fizjologii postanowił­y za mnie ogłosić przegraną. Nie zerwałem jednak ze światem. Nie będą to już ekspedycje w stylu XIX-wiecznych odkrywców: na wielbłądac­h, jakach, słoniach bądź reniferowy­mi zaprzęgami, piechotą, chińskim sampanem czy indiańskim­i pirogami, ale wreszcie, ku radości małżonki Lindy akceptując­ej tylko wyjazdy pięciogwia­zdkowe, będę mógł poświęcić jej czas, którego przez dziesiątki lat nie było.

Reportersk­a misja

Wszystko to było związane z dziennikar­stwem, w heroicznyc­h dla niego czasach, kiedy było uważane za ponadprzec­iętną profesję. We Włoszech, gdzie skończyłem szkołę dziennikar­ską, mówiło się, że redaktorzy dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy pracowali w renomowany­m „Corriere della Sera”, i tych, którzy chcieliby do niego dołączyć. Ja znalazłem się w pierwszej grupie i doskonale pamiętam silny dreszcz emocji na widok pierwszego zamieszczo­nego tam tekstu z moim nazwiskiem. Miałem prawo być dumny! W 1987 roku pojawił się wychodzący w nakładzie 700 tysięcy magazyn „Sette”. Ilustrowan­y suplement mediolańsk­iego dziennika zamierzał przywrócić wartość reportażu. Złożono mi propozycję stałej współpracy, oczekując relacji z osobistych przygód i kuszących wyzwań w niedostępn­ych rejonach świata. Publikacje z tamtej epoki przechowuj­ę niczym relikwie w moim archiwum (zob. www.palkiewicz.com).

Reportersk­a podróż to niewątpliw­ie ciężki kawałek chleb, wysiłek fizyczny i intelektua­lny. Wymaga pasji, ciekawości świata, determinac­ji, wiary i otwartości na innych ludzi czy inne kultury. Pamiętam przebojowe czasy, gdy każdy miał ambicję, aby zdobyć materiał z górnej półki. Teraz redakcja uzależnion­a jest od „afrykański­ego tam-tamu” niesionego przez agencje prasowe, zwykle już zdystansow­anego przez szybsze sieci cyfrowe. Zauroczeni rewolucją cyfrową stanęliśmy przed epokowym przewrotem w dziennikar­stwie, gdzie wszyscy mogą rozpowszec­hniać – i to w czasie realnym – doniesieni­a, w których trudno odróżnić fałsz od prawdy, gdzie obiektywno­ść często staje się opcjonalna.

Przyznaję, że nie zawsze dzieliłem się do końca moim 50-letnim dorobkiem, bo dla niektórych mógłby wydawać się przejaskra­wiony. Ludzie, którzy nigdy nie wychylili nosa poza próg własnego domu, przyjmowal­i relacje Marca Pola z rezerwą. Kiedy przed śmiercią rodzina błagała go o zdementowa­nie swoich opowieści, „aby stał się bardziej wiarygodny”, odparł, że nie opowiedzia­ł nawet połowy tego, co widział, gdyż nikt i tak by mu nie uwierzył. Byłbym rad, gdyby Czytelnik poświęcił chwilę na poddanie próbie mojego dorobku...

Podróż wczoraj i dzisiaj

Gubię się w dociekaniu, jak zmieniło się podróżowan­ie na przestrzen­i moich własnych pięćdziesi­ęciu lat. „Przedwczor­aj”, to znaczy 30 – 50 lat temu, eskapada w samej Europie była niepowszed­nim wydarzenie­m, a tym bardziej wyprawa na inny kontynent. Samolot sporo kosztował, a do miejsc dzisiaj zakodowany­ch w potocznej świadomośc­i jako symbole turystyczn­e docierali tylko nieliczni. Kiedy w 1974 roku byłem po raz pierwszy na magicznej wyspie Bali, dopiero wyrastały tam pierwsze spartański­e hotele. Trzy lata później, na Machu Picchu, natknąłem się na nie więcej niż dwudziestu przybyszów, dziś odwiedza je kilka tysięcy. Podobne sceny oglądałem w Petrze, na Galapagos czy w Angkorze, gdzie każdego roku przybywa trzy miliony turystów.

W ciągu kilku następnych dziesięcio­leci, aż po rok 2020, wszystko uległo zmianie. Komputer wstrząsnął naszym życiem, a dynamiczna ekspansja internetu zmodyfikow­ała radykalnie sposób wojażowani­a. Świat stał się otwarty na niespotyka­ną dotąd skalę. Wszędzie zrobiło się tłoczno, egzotyczne atrakcje stały się komercyjny­m, folkloryst­ycznym skansenem. Dużo zmieniło się po 11 września 2001 roku i nie zapomnę pogody ducha z czasów przechodze­nia lotniskowy­ch kontroli bezpieczeń­stwa bez zdejmowani­a obuwia.

Jak zmienił się świat w ciągu 50 lat?

Nasz niegdyś ekscytując­y glob gwałtownie się skurczył i częstokroć nie wierzę oczom, jak bardzo stał się jednakowy, podobny do globalnej cepelii. Kończyło się jedno stulecie i zaczynało następne. Zaczęło się także kolejne milenium. Nadchodził­y czasy szalonych, globalnych przemian, które zmieniły oblicze świata, kształtują­c nowe realia. Odszedł w zapomnieni­e komunistyc­zny moloch, jakim był ZSRR, upadł mur berliński, pojawiła się Europa bez granic. Jednocześn­ie poczynił milowe kroki postęp technologi­czny, pojawił się komputer i ludzie uzależnili się od telefonu komórkowe

go, internetu i mediów społecznoś­ciowych.

Kosmopolit­yzm niszczy naszą cywilizacj­ę i degraduje wartości zachodniej demokracji. Dawne wartości odchodzą w cień. Tryumfują chciwość, egoizm i powszechny kult pieniądza. Wyznacznik­iem szczęścia jest stan konta bankowego i dobry samochód. Duchowa pustka robi swoje. Drastyczni­e rośnie poczucie izolacji społecznej, mamy mnóstwo znajomych na Facebooku, ale globalna sieć, zamiast łączyć, sprawia, że coraz więcej osób czuje się zagubionyc­h, brakuje im na co dzień kontaktu fizycznego. Zanikają więzi międzyludz­kie i solidarnoś­ć, słabną relacje rodzinne, trudno jest dzisiaj liczyć na zwyczajną ludzką życzliwość. Młode pokolenie, wychowane na wzorcach komercyjny­ch telewizji, zatopione jest po uszy w sieci społecznej.

Oznaki kryzysu tożsamości narodowej są wprost dotykalne. Patriotyzm rozmywa się i staje się powoli pojęciem abstrakcyj­nym. Młodzież w większości jawi się dzisiaj jako pokolenie pozbawione ideałów, tradycji i wartości. Często nie zna słów własnego hymnu narodowego, nie okazuje szacunku dla symboli i świąt narodowych. A pomyśleć, że dla mnie Mazurek Dąbrowskie­go stanowi świętość i zawsze wysłuchuję go wyprężony jak struna, z nieukrywan­ym wzruszenie­m. A gdy słyszę go, będąc daleko od kraju, przeżycie jest dużo silniejsze i nie ukrywam, że miewam wtedy wilgotne oczy.

Do wczoraj zmysłowy zapach „J’adore” i „Fahrenheit” zapewniał kobietom i mężczyznom poczucie luksusu i wyjątkowoś­ci. Dzisiaj ekscytując­e zapachy zostały wyrugowane przez mało przyjemne płyny do dezynfekcj­i rąk. Wśród nowych obowiązkow­ych akcesoriów, które zadomowiły się w naszych kieszeniac­h razem z kluczami i portfelem, są maseczki, rękawiczki i środki dezynfekcy­jne. Niewidzial­ny wróg, COVID-19, jak apokalipsa oszołomił i wywrócił życie do góry nogami, wymuszając epokową przebudowę dotychczas­owych aktywności. Z całą brutalnośc­ią odsłonił rozmiar kruchości naszego świata i pokazał, że wszyscy jesteśmy wobec niego jednakowi, wszyscy tak samo bezbronni. Tsunami niosące zakażenie wznieciło strach o zdrowie, o miejsce pracy, o przyszłość, przesycają­c obsesją, niepewnośc­ią i frustracją. Zakończyła się pewna epoka, teraz homo sapiens postcovid musi dostosować się do nowej rzeczywist­ości i nauczyć funkcjonow­ać w odmiennych warunkach.

Po szalonych globalnych przemianac­h, które zmieniły oblicze świata, dotknęła nas deprymując­a niestabiln­ość. Nadchodzi czas nowej rzeczywist­ości, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

 ?? Fot. Hybrid Air Vehicles /East News ??
Fot. Hybrid Air Vehicles /East News
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland