Telefon z nielegalnym niedosłuchem
Michał Ogórek przeczyta wszystko
Pojedynczym człowiekiem nikt się nie interesuje, choć jednocześnie wszystko o nim wiadomo. Śledzenie i pochylanie się nad jednostką dokonuje się w trybie jej całkowitego odhumanizowania.
Trzeba być ślepym i głuchym, aby nie widzieć, jak mają nas wszystkich na muszce (i myszce), a równocześnie, jak mają nas gdzieś. Zainteresowanie nami przez służby jest tylko przejawem lekceważenia.
Śledzą „mnie” nie jako „mnie”, tylko jako jakąś jednostkę statystyczną. Jacyś mityczni „oni” siedzący w komputerze wszystko o mnie wiedzą i nic ich to nie obchodzi. System szpiegowania ma już o nas tak dość informacji, że właściwie marzyłby o tym, aby nic nie usłyszeć. Ciekawie unaoczniło się to już w stanie wojennym, kiedy ostrzeżenie w telefonie (jeszcze stacjonarnym!) „rozmowa kontrolowana” miała na celu zapobieżenie jej przez samych rozmówców i osiągnięcie stanu, w którym nie będzie czego podsłuchiwać, bo nic ważnego nie powiedzą.
Postęp technologiczny polega na coraz bardziej wyrafinowanym traktowaniu nas jak stada debili. Jak ktoś ma nieszczęście zakupić czapkę w internecie, zostaje automatycznie zakwalifikowany jako maniakalny kolekcjoner czapek, bowiem wszystkie „nośniki” zaczynają mu proponować następne, pomimo że już właśnie ją ma. Aż chciałoby się od systemu szpiegowskiego, żeby potraktował nas jak kogoś normalnego i w tej sytuacji zaczął oferować szalik lub rękawiczki. Ale nie.
Kiedy czytałem w sieci artykuł o kanibalu, przez system szpiegowski nie zostałem wyhaczony jako potencjalny degenerat, tylko podsyłał mi on oferty jedzenia z dostawą do domu. Każdy z nas może dorzucić jakieś własne przykłady, jak nieważne i bezsensowne jest to nasze podsłuchiwanie i podglądanie, choć tak szczelne i bezwzględne.
To dlatego chyba tak nie wiemy, jak podchodzić do tych wszystkich szpiegowskich systemów, pegasusów i innych: czujemy, że jest w tym coś obrzydliwego, ale już teraz sami nie wiemy z jakiego powodu. W Tygodniku Powszechnym wyjaśniono, że „na podstawie danych, jakie dostaje (tak ogólnych – przyp. MO), sędzia może nawet zaakceptować podsłuchiwanie samego siebie”. W wyniku jego własnej decyzji mogą go potem aresztować. Sędzia represjonowany za swoją nieświadomą zgodą – oto ideał praworządności.
Według Tygodnika w Niemczech istnieje obowiązek „po 12 miesiącach od zakończenia infiltracji powiadomienia podsłuchiwanego, że był obiektem zainteresowania”. U nas nic by się nie zmieniło, gdyby podsłuchiwanego powiadomiono na 12 miesięcy przed początkiem infiltracji, bo on się tego przecież domyśla.
Ewentualna sejmowa komisja śledcza w sprawie inwigilacji miałaby ją zbadać na przestrzeni lat 2005 – 2022, a więc prawie z dwudziestoletnim opóźnieniem wobec Niemiec. Być może chodzi nie tylko o to, aby podsłuchiwacze przez ten czas już ogłuchli, ale nawet, że w ogóle nic nie usłyszą (a szczególnie zarzutów). Jak dowiedziałem się z Polityki, „dyrektor pionu techniki operacyjnej CBA, który instalował system Pegasus, zmarł w ubiegłym tygodniu” i o tym, co miałby do powiedzenia, słuch na zawsze zaginął.
Wszystko to jest to takie kręcenie się wokół własnego ogona, bo metodą na lekkie podszantażowanie do powołania sejmowej komisji śledczej w sprawie inwigilacji stało się właśnie ujawnienie podsłuchów rozmowy Pawła Kukiza, jej jedynego – przynajmniej w obecnym układzie sił w parlamencie – możliwego przewodniczącego. To, co Kukiz mówił, ujawnił akurat ktoś, do kogo sam dzwonił, więc według obecnych standardów nie był to żaden podsłuch, ale rozsłuch.
Przykładów na to, że nic nie wynika z tego, że wszyscy jesteśmy inwigilowani od dwudziestu razy po 12 miesięcy, jest aż nadto. Ponieważ okazało się, że omikrona nie potrafi wyszpiegować nawet izraelski Pegasus, rząd chce wprowadzić obowiązek śledzenia zarazków przez Polaków, którzy zostali zarażeni, i ustalania oraz donoszenia właściwym władzom, przez kogo konkretnie. To nie sanepid ma wyśledzić podejrzewanych zarażonych, tylko zarażony ma wyśledzić sanepid. Służby – tak wszystko o nas wiedząc i inwigilując na bieżąco – jak przychodzi co do czego, zdają się na starożytną metodę donosów sąsiedzkich.
Newsweek podaje, że „Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (powinno być chyba „ochrony konkurencji konsumentów” – przyp. MO) uruchomił specjalny adres e-mail, na który klienci mają przesyłać donosy, wskazując sklepy, w których ceny nie spadły po obniżce VAT”. Przeczesując internety i wszystkie telefony, nikt nie jest w stanie ustalić, po jakiej cenie sprzedają w którym sklepie i w tym celu należy powiadamiać urzędy jeszcze ekstra, a odpowiednie programy komputerowe będą – jak to się teraz mówi – dedykowane donosom.
Pozostaje wierzyć w przypadki: żeby senator Brejza poszedł akurat ze swym telefonem do sklepu sprawdzić ceny albo też czy ktoś tam nie zaraża, a jego osprzętowienie samodzielnie przekazałoby te informacje dalej. Widać, jaką wielką rolę w zbieraniu informacji ma tu opozycja.
PS Zbigniew Hołdys pozdrowił mnie w swoim pięćsetnym felietonie w Newsweeku, więc Go tym bardziej odpozdrawiam i gratuluję. Zwrócił mi tym uwagę, że i tych felietonów w Angorze zebrało się już z pięćset. Felietoniści 500 plus!