PiS bełta w głowach swoim wyborcom
Rozmowa z OLGIERDEM ŁUKASZEWICZEM – aktorem, założycielem Fundacji im. Wojciecha B. Jastrzębowskiego „My Obywatele Unii Europejskiej”
Nr 6 (31 I – 6 II). Cena 7,50 zł
– Cztery lata temu powiedziałeś, że nie odpuścisz, i założyłeś fundację na rzecz Europy. Nie po to zagrzewałeś rodaków do udziału w referendum i do wstąpienia do Unii, aby teraz biernie patrzeć, jak projekt europejski jest rozmywany. Pracowałeś nad podziw, ale czy nie czujesz rozczarowania, że antyeuropejski kurs PiS się wzmaga, a opozycja chyba nie zdaje sobie sprawy ze skali zagrożeń?
– Ludzie nie wiedzą, czym jest pisowski program Europy ojczyzn. PiS celowo zaciera różnicę między Unią Europejską a tzw. Europą ojczyzn. Jarosław Kaczyński mówi: Nie wychodzimy z Unii Europejskiej, ale chce ją przekształcić we wspólnotę narodów Europy, czyli taką, w której poszczególne kraje mają absolutną swobodę w ustalaniu wewnętrznych reguł prawa. Wyraźnie zostało to powiedziane na konferencji w Świątyni Opatrzności Bożej, niestety, pod patronatem kard. Nycza. Instytut Myśli Schumana z prof. Zbigniewem Krysiakiem na czele próbował wmówić, że Schuman był przeciwnikiem federacji europejskiej – choć to całkowicie sprzeczne z jego deklaracją z roku 1950.
W programie PiS co prawda mowa jest o poszanowaniu traktatów, ale ta formacja ma na widoku nowe traktaty i nową organizację. PiS bełta w głowach swoim wyborcom. Niby deklaruje, że trwa przy Unii, jednak prowadza się z Marine Le Pen, Orbánem i Salvinim.
Trzeba wyjaśnić wyborcom PiS, że nie jest możliwe zdemontowanie tej Unii, jak chce tego PiS, cofnięcie się do EWG, jak sugeruje Konfederacja – EWG była stowarzyszeniem państw bogaczy, nie proponowała słabszym pomocy, funduszy spójności ani wspólnego rynku.
Pytałem premiera Buzka, dlaczego informacja ze strony proeuropejskich ugrupowań pomija różnice między EWG i Unią – pewnie dla europosłów to oczywiste. Trzeba ostrzec rolników, że skończą się dopłaty. Trzeba ostrzec biznes, że skończy się wolny rynek. – Kto ma to robić? – W tym sęk. Fundacja i kilku entuzjastów nie dadzą rady.
– Sytuacja jest jasna: dążenie do wzmocnienia więzi w Unii w stronę federacji zderza się z dążeniem do rozmontowania Unii. Czarzasty rzucił niedawno takie hasło: Na początku chodziło o to, żeby było więcej Polski w Europie, teraz chodzi o to, żeby było więcej Europy w Polsce.
– To hasło całkowicie pasuje do mojej fundacji, od początku wypowiadałem się w tym duchu. Chodziło o to, żeby każdy sobie uświadomił, że jest obywatelem Europy. Obywatelstwo europejskie gwarantują traktaty. Ale można zapytać, kto jest obywatelem. Wedle Jastrzębowskiego, patrona naszej fundacji, obywatelem jest ten, kto przyczynia się do dobra całego społeczeństwa. Ten, kto myśli o dobru wspólnym, jest obywatelem. Tak jak nasza konstytucja zobowiązuje obywateli do posłuszeństwa prawu, tak samo każdy nasz obywatel musi przestrzegać traktatów europejskich. Konstytucja w art. 91 ppkt 3 stanowi, że prawo traktatowe – jeśli jest w kolizji z ustawami – ma przed nimi pierwszeństwo. Zabełtano nam w głowie, że jest jakaś sprzeczność między prawem europejskim a konstytucją, gdy tymczasem zdarza się sprzeczność między ustawami a prawem europejskim.
– To dlatego, nim przystąpiliśmy do Unii, trwały prace nad przystosowaniem polskich przepisów do prawa europejskiego.
– I dlatego poprosiłem Jana Truszczyńskiego, który nas wprowadzał do Unii Europejskiej, aby odpowiedział na pytanie, do czego zobowiązała się Polska, wstępując do Unii. Powstała w ten sposób broszurka z wykładem pana Truszczyńskiego.
– Problemem jest, kto tę broszurkę przeczyta.
– I trzeba zadać pytanie, jakimi narzędziami dysponujemy w dialogu obywatelskim, by tę wiedzę przekazać. Gdybyśmy mieli telewizję, moglibyśmy to stopniowo wyjaśniać, ale jej nie mamy. Ja działam razem z ekspertami. Odbyłem ponad 100 spotkań w kraju – jeździłem sam i mówiłem, że jestem w identycznej sytuacji jak państwo zebrani w tej sali. Potem postanowiłem się skoncentrować na województwie mazowieckim – w naszej siedzibie wisi mapa, na której widać, w ilu miejscach byliśmy z własnej woli, a wymagało to rozmów z burmistrzami i samorządami z prośbą, aby zorganizowali dzień europejski. Program wyglądał zwykle tak, że z kolegą inscenizowaliśmy fragmenty „Konstytucji dla Europy” Jastrzębowskiego, a potem odbywała się rozmowa z ekspertem, np. Jerzy Stępień był z nami w Jedlance Starej koło Iłży. Przez ponad godzinę pan sędzia wyjaśniał, na czym polega praworządność i w jaki sposób jest ona w Polsce łamana. Podczas kolacji sołtys z sąsiedniej wsi szepcze mi do ucha: „Panie Olgierdzie, a czego te sądy chcą? Chcą być drugą władzą w Polsce?”. Czyli nie odrobiliśmy lekcji, jak jest skonstruowana demokracja, nie odrobiliśmy trójpodziału władzy. – Czyli co: orka na ugorze? – To wszystko, co robię, można opisać w dwóch kategoriach: judymowskiej i w kategorii manifestacji, bo jestem znanym aktorem. Manifestacja ma na celu zwrócenie uwagi tych, którzy mogliby coś w tej sprawie zrobić, że wyrwa, która powstała po likwidacji Komitetu Integracji Europejskiej, nie została w żaden sposób wypełniona. Uznano, że weszliśmy do Europy, więc koniec z procesem integracji. A wiadomo było, że ta integracja jest zadaniem.
– Tymczasem minister Czarnek w proponowanym szkołom programie podkreśla niepokojące zjawiska w Unii i radzi nauczycielom zwracać na nie uwagę. Raczej więc stawia na dezintegrację niż integrację.
– Zaraz, zaraz. Nie wyjaśniono niewykształconej części naszego społeczeństwa, co to znaczy integracja. Szkoda, że nie zastąpiono jej polskim słowem, np. scalanie, jednoczenie, które pokazywałoby, na czym polega ten proces. Dzisiaj, kiedy szaleją ceny, wielu ludzi nie wie, co to znaczy inflacja, chociaż dotyczy to ich kieszeni. Wszyscy, którzy chcą racjonalnie rozmawiać z Zachodem, stoją przed zadaniem typowo pozytywistycznym. Doprowadziłem do tego, że marszałek Adam Struzik powołał Radę do spraw Europejskich – na naszą prośbę w prezydium jest prof. Roman Kuźniar, który wspiera urząd marszałkowski w sprawach proeuropejskich, zwłaszcza w tematach gorących, jest m.in. przeciw podziałowi Mazowsza. Członkowie rady, a są wśród nich naukowcy, byli ambasadorzy, artyści, dziennikarze, mieli być swego rodzaju emisariuszami, którzy jeżdżą po województwie i spotykają się z miejscową ludnością. Marszałek Struzik zaapelował do samorządowców o organizowanie dni europejskich, ale w czasach pandemii planowane spotkania nie mogły dojść do skutku. – Wszystko zostało zawieszone? – Edukacja pozostała zadaniem – na pierwszym posiedzeniu rady od razu padł postulat: szkoły. Swoją drogą, zżymam się, kiedy słyszę, że edukacja dotyczy wyłącznie dzieci, skoro dorośli nie rozumieją podstawowych słów. Jedyną odpowiedzią jest edukacja permanentna.
Sama fundacja nie jest w stanie objechać wszystkich szkół. Trzeba było pójść do Mazowieckiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli i zachęcić centrum do udziału w edukacji europejskiej. Dzisiaj na portalu internetowym centrum można znaleźć materiały pomocne w tej edukacji, a wśród nich materiały filmowe związane z konstytucją Jastrzębowskiego.
Ściągnąłem podstawy programowe wiedzy o społeczeństwie dla szkół podstawowych i udowodniłem, że jeśli tylko nauczyciel chce, może oprzeć się na nich, by tłumaczyć, że postawy patriotyczne spełniają się w dwóch obywatelstwach: polskim i europejskim, i nie ma tu żadnej sprzeczności. Nauczyciel jest zobowiązany wyposażyć ucznia w argumentację, żeby był gotów dyskutować o Unii Europejskiej. I teraz jest pytanie, kto chce z tego skorzystać, a kto się zasłania: Czarnek, Czarnek. I to już polega na odwadze cywilnej.
Ale jest pewien kłopot. Burmistrz Żoliborza zachęcił mnie do spotkania w szkole im. Sempołowskiej, rozmawiamy na podwórku, bo covid, jest 20 osób, i podczas rozmowy podpowiadamy młodym ludziom, że na Żoliborzu mają skarb. Mianowicie mieszkaniec Marymontu wymyślił zjednoczoną Europę: idźcie jego śladem na Marymont. I cóż się okazało?
Młodzież myślała, że ja chcę prowadzić kółko teatralne. Ja na to: chętnie wam urządzę „Dziady” w parku Kaskada, w miejscu, gdzie znajdował się Instytut Agronomiczny, w którym przez 22 lata wykładał Jastrzębowski, możemy tam zrobić inscenizację w duchu „Nocy listopadowej”, ale jak będziecie wiedzieli, o czym to jest. Przygotujmy się przez ileś miesięcy do tej treści, bo główną tego osnową będzie „Konstytucja dla Europy” Jastrzębowskiego. Utwórzmy szkolny Klub Europejski. Tych klubów istniało bardzo dużo w Polsce. Kiedy już było po referendum, kluby wymarły.
– Jak mawiał Czepiec w „Weselu” Wyspiańskiego o panach: „Duza by już mogli mieć,/Ino oni nie chcą chcieć”.
– Otóż to. Najważniejsze pytanie brzmi: co zrobić, aby nasi samorządowcy, bo to w nich ostatnia nadzieja, stali się motorem upowszechnienia świadomości europejskiej? Polska ma swoją tradycję zjednoczeniowej myśli europejskiej. Dlatego wymyśliliśmy w ubiegłym roku wielkie samorządowe czytanie „Konstytucji dla Europy” Jastrzębowskiego, w którym wzięli udział prezydent Kwaśniewski, prezydent Komorowski, czytając ze wstępu „Wolne chwile żołnierza polskiego”, i 50 samorządowców.
Apelowałem na konwencie marszałków w Lubniewicach, żeby jako beneficjenci – może uszczuplonych przez rząd – funduszy europejskich przyłożyli się do świadomości europejskiej obdarowanych na swoim terenie. I właściwie mój apel znowu jest bez echa. Chodziłoby o utworzenie instytucji łączącej co najmniej kilka samorządów, o charakterze ponadregionalnym, która promowałaby działania proeuropejskie. Czyli to samo, co robi fundacja. Tyle że fundacja dysponuje kwotą 20 tys. zł, a nawet gdybyśmy się starali o projekt europejski i nasz wkład własny stanowiłby jedną trzecią, nie byłyby to środki oszałamiające. Za takie pieniądze nie da się prowadzić poważnej promocji i edukacji.
– Chodzi więc o instytucję, która byłaby w stanie wywierać rzeczywisty wpływ ze względu na skalę sił i środków. – Rząd tego nie zrobi. – Przynajmniej nie ten. – A poprzednie rządy zupełnie tego zaniechały.
– Bo badania pokazywały, że 80 proc. Polaków kocha Unię, więc po co?
– Kocha, ale wybiera potem do Sejmu partię antyeuropejską. W Sokółce po spotkaniu ze mną pewien starszy pan z pięknym zaśpiewem podlaskim pyta: „A czemu ty nam pan opowiadasz o tej Unii, my to wiemy, my tu wszyscy jesteśmy za Unią, ta choćby droga tu, wszystko dzięki Unii”. Wtedy ja zapytałem: „To dlaczego wybieracie antyunijną partię?”. Tego nie wytłumaczyli nawet kandydaci na prezydenta. Podczas debaty telewizyjnej przed wyłączeniem kamer tylko pan Bosak zdążył obiecać swoim wyborcom: „Wyprowadzę Polskę z Unii”. – Trzeba bić na alarm? – Dzwony już biją dookoła. Robię, co mogę. Nawet kandydowałem do europarlamentu, mimo że cztery lata temu zarzekałem się w wywiadzie dla „Przeglądu”, że nigdy nie będę próbował zostać posłem. Ale przekonano mnie, że to wzmocniłoby moją pozycję w walce o świadomość europejską. Kandydowałem, ale nie wydrukowałem ani jednego plakatu, byłem na dziesiątym miejscu na liście Wiosny, na pierwszym była Wanda Nowicka, którą cenię za jej walkę o prawa kobiet – wspierałem ją, m.in. czytając podczas spotkań przedwyborczych fragmenty konwencji stambulskiej, nie wiem dlaczego tak odrzucanej i lekceważonej. Okazuje się, że jest słabo znana, a zawiera ważne zalecenia, mówi np. o tworzeniu przez samorządy izb dla kobiet prześladowanych przez mężów – notabene tworzenie takich izb postulował przed laty Bolesław Prus. Ten postulat Wiosny uznano teraz za zbyt radykalny, lewicowy, a lewica stała się straszakiem. – Kto straszy? – Prawica. – A Kościół? – Mam na pieńku z Kościołem – zbyt często wykorzystują ambonę do celów politycznych. Budzi to mój sprzeciw.
– Nawet kiedy Kościół wspierał przystąpienie do Unii podczas referendum?
– Wspierał w sposób szczególny. Oto co powiedział po pierwszym dniu referendum prymas Glemp – przypomniał, że „niedziela to Dzień Zesłania Ducha Świętego, trzeba się modlić do Ducha Świętego, by oświecił umysły”. Tak do dzisiaj trzeba by się modlić o oświecenie umysłów episkopatu. Jeżdżąc po Mazowszu, przypominałem fragmenty przemówienia Jana Pawła II, które brzmią przejmująco: „Po obaleniu jednego muru powstał drugi mur. Z lęku przed wyznawcami innej religii, przed ludźmi innego koloru skóry”.
– Czy wir misji, którą podjąłeś z własnej woli – nawiązuję do tytułu naszej książki „Seksmisja i inne moje misje” – nie oddala cię od misji twojego życia, czyli aktorstwa? I od ZASP-u, któremu przez wiele lat prezesowałeś?
– Przede wszystkim nie zgadzam się z linią, którą obrał ZASP, uznając, że jest głównie organizacją zbiorowego zarządzania. To całkowicie sprzeczne z moimi intencjami – starałem się zbudować w ZASP-ie myślenie o charakterze związkowym, oparte na instytucjach teatralnych. Tymczasem dorobek telewizyjny, audiowizualny zepchnął te instytucje na dalszy plan.
Moi poprzednicy związani byli z etosem profesji aktora, poświęcenia się sztuce. Czuli się obywatelami, brali udział w życiu narodu. Żadnej misji nie wytworzy organizacja zbiorowego zarządzania, dlatego dzisiaj jestem do niej zdystansowany. Ale płacę składki oczywiście.
A moje osobiste aspiracje artystyczne i możliwości dorabiania do emerytury? Zachowuję aktywność. Dzięki serialom coś zarabiam. Krystyna Janda – zdziwiona, że jestem wolny – zaprosiła mnie do „Alei Zasłużonych” w Teatrze Polonia, rola niewielka...
– ...Ale jak tam pięknie mówisz wiersz! Zachwycająco.
– Teraz Krzysztof Warlikowski zaprosił mnie do spektaklu „Francuzi” – obejmuję rolę zmarłego Zygmunta Malanowicza. Rola nie jest duża, ale przysporzyła mi szumu w głowie, cieszę się na towarzystwo tak znanych koleżanek i kolegów. Niemniej jednak to wszystko jest na drugim planie. Życia mam tyle, ile mam. Muszę poważnie myśleć, co zostanie po mnie. Kiedy wnuk będzie mnie odwiedzał w domu starców, może mi zadać kłopotliwe pytanie: Dziadek, Polska stawała się nacjonalistyczno-katolickim, zamkniętym, zacofanym krajem. Co wtedy robiłeś?
*** Olgierd Łukaszewicz – aktor, założyciel Fundacji im. Wojciecha B. Jastrzębowskiego „My Obywatele Unii Europejskiej”
Wojciech Bogumił Jastrzębowski – polski przyrodnik, pedagog i krajoznawca, profesor botaniki, fizyki, zoologii i ogrodnictwa w Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa na Marymoncie koło Warszawy, wcześniej Instytutu Agronomicznego i Leśniczego. Jeden z twórców ergonomii, powstaniec listopadowy, autor jednego z najwspanialszych w historii projektów jedności Europy – „Konstytucji dla Europy 1831 r.”.
– Po wejściu w życie nowelizacji ustawy Prawo o ruchu drogowym obserwujemy spore zmiany. Czy obawy polskich kierowców przed wysokimi mandatami są uzasadnione?
– Nie ma powodu do strachu. A czy ktoś boi się kary dożywocia za zabicie człowieka? Raczej nie, bo nikt normalny nie planuje przecież morderstwa. Teraz mi całą pensję zabiorą – pisze młody kierowca w internecie. Moja rada jest taka: Jeździj, człowieku, zgodnie z przepisami, a nikt nie wyciągnie ręki po twoją wypłatę.
– Jaki jest podstawowy grzech uczestników ruchu drogowego w Polsce?
– Według policyjnych statystyk główną przyczyną wypadków powodowanych przez kierowców jest nieudzielenie pierwszeństwa przejazdu. Głównym grzechem natomiast nadmierna prędkość. Wpływa ona nie tylko na powstanie wypadku, ale i na jego tragiczne skutki.
– Według nowego taryfikatora za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o ponad 30 km/godz. trzeba zapłacić mandat w wysokości co najmniej 800 zł. Ponadto maksymalna wysokość grzywny urośnie z 5 do 30 tys. zł. Czy to dobry kierunek, aby poprawiać bezpieczeństwo na drogach?
– Podoba mi się surowe karanie za przekroczenie o 30 km/godz. Mandat 800 zł to dość dużo, ale kara powinna być przecież dolegliwa. Szczególnie wysokie mandaty powinny być tam, gdzie obowiązuje ograniczenie prędkości, np. w okolicach szkół czy przedszkoli. W takich miejscach kierowcy łamiący przepisy powinni być karani jeszcze surowiej, jak dzieje się np. w Norwegii.
– Wielu uważa, że po podwyżce mandatów dogoniliśmy już Zachód, a pensje mamy jednak dużo niższe. Co pan na to?
– Sporo podróżuję po Europie. Odwiedziłem niedawno Svalbard (przyp. red. – norweska prowincja w Arktyce), gdzie zarobki są trzy razy wyższe niż u nas. Kiedyś pytam kolegę mieszkającego tam od lat, jak tu jest z kontrolą radarową? Kontrola to jak wygrana w totolotka. Rzadko się trafia, ale wygrane są wysokie – usłyszałem. Miał rację, bo kilka dni potem przekroczyłem prędkość o 6 km/godz. i dostałem mandat w wysokości 6 tys. koron norweskich, czyli ok. 2,7 tys. zł. – Czyli co? Mandaty w Polsce są za wysokie? – Tego nie powiedziałem. Pensje nam urosły, a stawki mandatów przez kilka lat w ogóle nie były zmieniane. Wypadków mamy rekordowo dużo i moim zdaniem wyższe mandaty poprawią bezpieczeństwo. Można się pomylić o 5 km/godz., a nie o 30. Jechanie o 30 km/godz. za szybko to naprawdę nie jest przeoczenie.
– Skąd u nas w Polsce upodobanie do szybkiej jazdy?
– Kierowcom, zresztą nie tylko u nas, brakuje wiedzy i świadomości. Na kursie prawa jazdy nikt nie mówi o tym, że różnica prędkości nawet 10 kilometrów może być zabójcza. Jeden samochód zdąży wyhamować, a ten jadący szybciej potrąci dziecko idące poboczem do szkoły. Tragedia gotowa. Dla dziecka, jego rodziny, ale też dla kierowcy i jego bliskich.
– Jako policjant widział pan na polskich drogach niejedno...
– Wielu z nas myśli, że jesteśmy nieśmiertelni jak Batman. To błędne podejście. Prowadziłem dochodzenia w sprawie wypadków drogowych. Jeździłem do wypadków ze skutkiem śmiertelnym, także tych z udziałem VIP-ów. Policzyłem, że przez wszystkie lata służby byłem na około 600 takich zdarzeniach. Tych tragedii było mnóstwo. Pamiętam, gdy Rada Warszawy debatowała nad ograniczeniem wjazdu tirów do stolicy, wydarzył się wtedy przerażający wypadek. Zginęło 7-letnie dziecko. Chłopca najechał zawracający tir, kiedy z mamą przechodził przez pasy. Musiałem powiadomić ojca. Przez lata służby musiałem robić to wielokrotnie. To potężne dramaty. Czasami trzeba było nawet taką osobę przytulić i dać jej się wypłakać w mankiet.
– Informacja o wysokich mandatach poszła w miasto. W Chyżnem kierowca pędził 192 km/godz. w miejscu, gdzie było ograniczenie do 90. Został ukarany mandatem 2,5 tys. zł.
– I bardzo dobrze. Taki mandat boli, przed zmianami dostałby 500 zł. Podoba mi się też dwukrotne podwyższenie stawki mandatu dla recydywisty, mowa o tym samym wykroczeniu popełnionym w ciągu dwóch lat. Poza tym bardziej niż mandatów kierowcy boją się punktów karnych, które będą kasować się dopiero po dwóch latach od popełnienia wykroczenia. A dotychczas wystarczył rok. Podczas policyjnej kontroli kierowca może obecnie dostać 15 punktów, a było 10. Do limitu dopuszczalnych 24 punktów już naprawdę niedaleko, a po ich zebraniu trzeba ponownie iść na egzamin. – Co te nowe przepisy mogą zmienić? – Wielu kierowców jeżdżących agresywnie, niechlujnie, ale też i tych mniej doświadczonych, zacznie bardzo szybko tracić uprawnienia do kierowania pojazdami.
– Nie wszystkim od razu prawo jazdy jest potrzebne, żeby prowadzić samochód. Piotr Kraśko bez uprawnień jeździł przez 6 lat. Jak to w ogóle możliwe?
– To efekt tego, że na naszych drogach brakuje regularnych, policyjnych kontroli. Policjanci jeżdżą do niegroźnych stłuczek, gdzie otarły się dwa lusterka. W wielu krajach takie sprawy załatwia ubezpieczyciel, a nie policja. Niedawno uczestniczyłem w spotkaniu dotyczącym młodych kierowców. Znany dziennikarz motoryzacyjny pytał: Dlaczego mam być kontrolowany, jeżeli nie popełniłem wykroczenia? Właśnie po to, żeby ludzie nie jeździli po 6 – 10 lat bez prawa jazdy. Inna sprawa, że za jazdę bez uprawnień mandat wynosi 200 zł. Chyba coś tu nie gra?
– A co będzie ze szkoleniami redukującymi punkty karne?
– Mają zniknąć we wrześniu 2022 roku i to moim zdaniem nie jest dobry pomysł. Oczywiście, chodzi głównie o pozbycie się punktów, ale ludziom zawsze coś w głowach zostaje. Trzy godziny z psychologiem transportu, trzy godziny z policjantem to nie jest zmarnowany czas. To nie jest tylko straszenie zdjęciami z rozwałkowanymi ciałami, ale pokazanie konsekwencji złych decyzji na drodze. Nieraz słyszałem: Dlaczego tego nie mówią podczas kursu na prawo jazdy?
– Na co poza prędkością powinniśmy jako kierowcy zwracać jeszcze uwagę?
– Nowe przepisy dostrzegają też pieszych. Ginie ich w Polsce zbyt wielu, w 2021 to aż 515 osób. Pieszych nie chroni blacha oraz poduszki powietrzne i dlatego pochwalam podwyższenie mandatów za nieprawidłowe zachowania w stosunku do nich.
W ubiegłym roku zmieniły się przepisy dotyczące bezpieczeństwa pieszych. Do tej pory pieszy znajdujący się na przejściu miał pierwszeństwo, a teraz już ma pierwszeństwo, wkraczając na przejście. Kierowcy, aby zatrzymać pojazd przed przejściem, decyzję o hamowaniu muszą podjąć już w momencie, gdy pieszy dochodzi do przejścia. W innym wypadku może być za późno.
– Kierowcy zaczynają wczuwać się w sytuacje pieszych?
– Jest coraz lepiej, ale piesi też muszą zachować szczególną ostrożność i nie mogą wchodzić pod nadjeżdżający pojazd, patrząc w ekran swojego smartfona. Za coś takiego na pieszego czeka mandat.
– A smartfony w samochodzie? Ludzie giną, bo ktoś wysyłał SMS-a w trakcie jazdy.
– Potwierdzam, takich spraw w sądach jest coraz więcej. Większość osób nie zdaje sobie sprawy, że używanie telefonu komórkowego podczas jazdy potrafi wydłużyć czas reakcji aż do czterech sekund. Przy prędkości 90 km/godz. w czasie jednej sekundy pokonujemy 25 metrów. I nie ma tu znaczenia, czy telefon jest w zestawie głośnomówiącym, czy trzymamy go w ręku. Nasz mózg jest zajęty rozmową i nie zareaguje na czas, a od tego może zależeć np. życie dziecka, które wraca ze szkoły do domu. – Co to w ogóle znaczy być dobrym kierowcą? – Szanować innych, nie nadużywać klaksonu, bo niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie popełnił błędu. Dobry kierowca jest kulturalny na
drodze i poznaje nowe przepisy. Jeśli dodamy do tego jeszcze sporo życzliwości, to mamy ideał. Czy trudno nim być? Uważam, że nie.
– Czy po zmianie wysokości mandatów i zasad karania kierowców tych wypadków będzie mniej?
– Wszystko na to wskazuje. Nie jest jednak sztuką wystawić jak najwyższy mandat. Trzeba go przecież jeszcze potem wyegzekwować. Kierowcy muszą wiedzieć, że kara jest nieuchronna. Tu jest jeszcze sporo do zrobienia.
Znam dane z pierwszych dwóch tygodni 2022 roku. Wypadków, zatrzymanych praw jazdy i przekroczeń prędkości o 50 km/godz. w obszarze zabudowanym było zdecydowanie mniej. To optymistyczne, choć oczywiście trudno już teraz wyciągać jakieś konkretne wnioski.
– Wiem, że jest pan zapalonym żeglarzem, pływa pan głównie po morzach. Czy między bezpiecznym żeglowaniem a bezpieczeństwem w ruchu drogowym są jakieś podobieństwa?
– Liczne. Bezpieczeństwo w ruchu drogowym i bezpieczeństwo w żeglarstwie to moje dwie wielkie pasje. Często zdarza się, że gdy podczas żeglugi część załogi dowiaduje się, że byłem gliniarzem ruchu drogowego, to wtedy dużo słyszę na temat bezsensu ograniczeń i kontroli prędkości. Zadaję wówczas swoim rozmówcom pytanie: dlaczego w sztormie nie postawią wszystkich żagli, tylko je refują, stawiają małego kliwra? Przecież jacht biłby wówczas rekordy prędkości. Słyszę, że to niebezpieczne, grozi wypadkiem, połamaniem masztów, wywrotką, a nawet śmiercią załogi. Na wodzie ludzie dbają o bezpieczeństwo, przestrzegają reguł, a na lądzie wielu o tym zapomina.