Co z tym Czesławem?
Telenowela z wyborem trenera reprezentacji Polski wreszcie dobiegła końca. Prezes PZPN Cezary Kulesza powierzył najważniejsze stanowisko w naszym futbolu Czesławowi Michniewiczowi. Oficjalna prezentacja selekcjonera podczas pierwszej konferencji prasowej na Stadionie Narodowym przebiegła w atmosferze skandalu. Utytułowanemu na krajowym podwórku szkoleniowcowi wypomniano „słynne” 711 połączeń telefonicznych z uznawanym za szefa piłkarskiej mafii „Fryzjerem”, odpowiedzialnym za ustawianie meczów w Polsce na początku XXI wieku. W jakim stopniu skaza na wizerunku trenera – choć ten nigdy nie został nawet oskarżony przez prokuraturę – wpłynie na pracę z naszą kadrą?
Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia Paulo Sousa niespodziewanie poinformował prezesa PZPN, że nie zamierza dłużej być trenerem reprezentacji Polski. Nad jego dezercją nie ma sensu się więcej rozwodzić i najlepiej byłoby raz na zawsze zapomnieć o „siwym bajerancie” z Portugalii, który wykazał się nie tylko brakiem profesjonalizmu, porzucając zespół kilka miesięcy przed kluczowymi barażowymi meczami w walce o awans na zbliżający się mundial w Katarze. Przede wszystkim Portugalczyk pokazał obłudę i brak szacunku wobec piłkarzy, kibiców, dziennikarzy oraz PZPN-u. Czasu do poskładania rozbitej drużyny jest niewiele, a wybór następcy Sousy był najpoważniejszym zadaniem Cezarego Kuleszy, który od niespełna połowy roku pełni funkcję prezesa związku. Kulesza, mający renomę twardego negocjatora i prężnie działającego biznesmena, w ostatnich tygodniach działał jednak bardzo chaotycznie.
Karuzela z potencjalnymi nazwiskami nowego selekcjonera wirowała w zawrotnym tempie. Wymieniano wielu polskich i jeszcze więcej zagranicznych kandydatów. Rozsądek nakazywał postawić na Adama Nawałkę, którego należy uznać za najlepszego selekcjonera Biało-Czerwonych w XXI wieku. Głównym atutem Nawałki było to, że dobrze zna się z większością piłkarzy – a zwłaszcza z tzw. starszyzną – bowiem prowadził ich jeszcze w 2018 roku podczas mundialu w Rosji. Dopiero po klęsce na wielkiej imprezie stracił stanowisko, które piastował przez pięć lat, od 2013 roku. Co więcej, 64-latek zadeklarował natychmiastową gotowość ponownego przejęcia naszej drużyny. Kulesza jednak postanowił szukać dalej, interesując się m.in. zagranicznymi trenerami. Najwyraźniej zależało mu, aby podjąć w pełni własną decyzję, a nie taką, którą narzuciło mu piłkarskie środowisko w Polsce.
19 stycznia miał być graniczną datą, do której mieliśmy poznać następcę Sousy. Wówczas odbywał się zjazd działaczy PZPN-u. Ku ich zaskoczeniu Kulesza zakomunikował, że potrzebuje... jeszcze więcej czasu. Okazało się, że do roli faworyta urósł słynny były wybitny ukraiński piłkarz, laureat „Złotej Piłki”, Andrij Szewczenko. Początkowo uznawano te rewelacje za plotki niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Niedługo później, gdy popularny „Szewa” stracił pracę we włoskiej Genoi, o negocjacjach 45-latka z PZPN-em zrobiło się głośno nie tylko w Polsce, lecz także na Ukrainie. Tamtejsi dziennikarze przyjęli za pewnik, że to właśnie Szewczenko poprowadzi Biało-Czerwonych. Zdeterminowany Kulesza był gotowy zaoferować mu rekordowy i absurdalnie wysoki, jak na nasze reprezentacyjne realia, kontrakt sięgający 2,5 miliona euro rocznie. Parafowanie umowy rzekomo było na ostatniej prostej...
Wtedy przeżyliśmy kolejny zwrot akcji. Negocjacje ostatecznie zakończyły się fiaskiem (głównym problemem był wciąż nierozwiązany kontrakt Ukraińca z Genoą) i do łask Kuleszy wróciła kandydatura Nawałki. Obaj panowie spotkali się i dograli szczegóły przyszłej współpracy. Zadowolony stary-nowy selekcjoner zaczął już kompletować swój sztab szkoleniowy, a Kulesza zaprosił dziennikarzy na konferencję prasową (28 stycznia), podczas której miał uroczyście przedstawić trenera. „Przegląd Sportowy” zdążył opublikować okładkę ze zdjęciem Nawałki, okraszoną podpisem „PEWNIAK”. Dziś wiemy, że jedyne, co było pewne w działaniach prezesa PZPN-u, to... brak jakiejkolwiek pewności. A przynajmniej brak chęci dzielenia się swoimi wizjami z żądnymi informacji dziennikarzami, którzy wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni byli wyprowadzani w pole. W weekend poprzedzający poniedziałkową konferencję prasową Nawałka otrzymał nieprzyjemny telefon od Kuleszy. Usłyszał, że do zatrudnienia jednak nie dojdzie. Co się stało, że w ostatniej chwili prezes wycofał się z danego słowa? Tego nie wiemy. Można jedynie przypuszczać, że znów wygrała chęć podjęcia autorskiej decyzji na przekór wszystkim.
Kandydatem z ostatniej chwili – choć prezes i trener mieli wstępnie rozmawiać już zaraz po rozwiązaniu umowy z Sousą – stał się Czesław Michniewicz. 51-latek jest doświadczonym fachowcem, który przez lata prowadził z mniejszymi i większymi sukcesami polskie kluby. Zdobył Puchar i Superpuchar Polski z Lechem Poznań oraz krajowe mistrzostwa z Zagłębiem Lubin i Legią Warszawa. Prowadził także m.in. gdyńską Arkę, łódzki Widzew i szczecińską Pogoń. Dał się poznać jako świetny motywator, który potrafi na przedmeczowych odprawach dać istny show. Jest zafiksowany na punkcie taktyki, a kluczem do dobrze grających zespołów jest według niego porządek w defensywie. Ponadto uchodzi za człowieka, który futbolem żyje przez 24 godziny na dobę. Co więcej, przez ponad trzy lata (2017 – 2020), za kadencji Zbigniewa Bońka na stanowisku prezesa PZPN, był trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski. Z kadrą U-21 pokonał w barażach do mistrzostw Europy Portugalię. Jego podopieczni potrafili wygrywać także z Danią, Belgią, Włochami, Rosją czy Serbią. Trudno zatem przyczepić się do trenerskiego dorobku Michniewicza, a jego CV wydaje się spełniać wszystkie kryteria do objęcia najważniejszej posady w polskiej piłce. Prawie wszystkie...
Dopiero gdy 28 stycznia Michniewicz u boku Kuleszy wkroczył na salę konferencyjną Stadionu Narodowego, jasne stało się, że to on zostanie selekcjonerem. Kolejnej niespodzianki nie było, ale wyczekiwana konferencja prasowa była jedną z najdziwniejszych w historii polskiej piłki. Dotąd opanowany w kontaktach z mediami prezes był wyraźnie zestresowany, trząsł mu się głos, mówił o nowym trenerze „kadry PZPN”, zamiast reprezentacji Polski. Szybko nerwy puściły także Michniewiczowi, gdy został zapytany przez Andrzeja Janisza (Polskie Radio) i Szymona Jadczaka (Wirtualna Polska) o bliską znajomość z „Fryzjerem” i „słynne” 711 połączeń telefonicznych oraz o bezpośredni udział w ustawianiu meczów. Wściekły szkoleniowiec natychmiast zagroził Jadczakowi pozwem sądowym o zniesławienie. Gęstniejącą z minuty na minutę atmosferę paradoksalnie podkręcili inni żurnaliści, którzy w przedziwnym, propagandowym stylu rodem z PRL-u zaczęli wychwalać pod niebiosa Michniewicza i gratulować Kuleszy najlepszego wyboru.
Żeby zrozumieć, o co chodziło w awanturze, do której doszło na
konferencji prasowej, trzeba cofnąć się co najmniej o dobre kilkanaście lat. Na początku XXI wieku – a i wcześniej – nasz ligowy futbol był skorumpowany do granic możliwości. Na potęgę meczami handlowali działacze, piłkarze, trenerzy, a łaszący się na łapówki sędziowie potrafili często bez najmniejszego skrępowania ustawiać spotkania. To bez wątpienia najbardziej paskudna, czarna karta w historii polskiej piłki nożnej. Wrocławska prokuratura w czasie długiego śledztwa oskarżyła ponad 600 osób! W korupcyjny proceder miały być zaangażowane aż 52 kluby. Na czele piłkarskiej mafii stał niejaki „Fryzjer”, czyli Ryszard F. Pseudonim zawdzięcza swojej profesji, gdyż przez lata pracował jako więzienny fryzjer w Zakładzie Karnym we Wronkach. Następnie został działaczem sportowym związanym z Amicą Wronki. Za jego nieformalnych rządów klub z małej miejscowości stał się jednym z najsilniejszych w Ekstraklasie. Amica trzykrotnie triumfowała także w Pucharze Polski. O „czystości” tamtych sukcesów krążą legendy, bowiem „Fryzjer” potrafił wszystko z każdym załatwić. Wypracował sobie na tyle silną pozycję, że nikt ani myślał mu się sprzeciwić. F. rządził i dzielił klubowymi rozgrywkami. Później piął się po szczeblach w strukturach Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej, którego został wiceprezesem. Mówi się, że „Fryzjera” znali wszyscy, a jeśli ktoś się tego wypiera, to prawdopodobnie kłamie lub po prostu miał niewiele do powiedzenia...
Gdy korupcyjne szambo wybiło, a sprawą zainteresowały się media oraz prokuratura, do Wrocławia w celu składania wyjaśnień odnośnie do znajomości z „Fryzjerem” kilkukrotnie jeździł Czesław Michniewicz. Śledczy ustalili, że panowie przez ponad dwa lata odbyli 711 (!) połączeń telefonicznych. Precyzując, nie chodzi o same rozmowy, a połączenia, na co mogą składać się też te nieodebrane. Niemniej jednak nieodłącznie kojarząca się z Michniewiczem liczba 711 i tak pozostawia nie najlepsze – delikatnie mówiąc – wrażenie. Patrząc jednak obiektywnie, kluczowy dla sprawy, która po latach wraca i odbija się szerokim echem, jest fakt, że Michniewiczowi nie postawiono ani jednego zarzutu. Z drugiej strony tak duża zażyłość z F. budzi niemałe wątpliwości, czy powinno się go zatrudnić na prestiżowym stanowisku i czy powinien on przewodzić dziś reprezentacji Polski.
Świeżo upieczony selekcjoner – gdy opadły emocje po pierwszej konferencji prasowej – postanowił rozmówić się z przeszłością. Udzielił kilku wywiadów, nie unikając trudnego tematu. W Kanale Sportowym temat 711 połączeń był motywem przewodnim trwającej przeszło dwie i pół godziny audycji. Czy Michniewiczowi udało się przekonać widzów do swoich racji? Nie do końca. Przed kamerami charyzmatyczny 51-latek imponował wręcz nieprawdopodobną pamięcią. Przywoływał nie tylko wyniki meczów sprzed wielu lat, ale też rozpisywał na tablicy składy poszczególnych drużyn. Niestety, na konkretne pytania, o czym mógł rozmawiać z „Fryzjerem”, np. tuż przed meczami, w których prowadził Lecha Poznań, nabierał wody w usta. Najczęściej jednak odpowiadał: „Nie pamiętam”. Wspominał wprawdzie, że F. kiedyś pomagał mu w zakupie samochodu czy przyszedł z pomocą, gdy jego żona miała problemy zdrowotne. Bo przecież „Fryzjer” wszystko mógł. Wiemy zatem, że obecny selekcjoner i były szef piłkarskiej mafii dobrze się znali, może nawet przyjaźnili. Nie jest to oczywiście przestępstwem, a w świetle prawa Michniewicz nie ma żadnych korupcyjnych zarzutów. Pozostaje dylemat. Czy drążyć to, czego ewentualnie nie doszukała się prokuratura? Czy może skupić się na teraźniejszości i dać trenerowi szansę na spokojną pracę?
Tymczasem sam Michniewicz domaga się – co zrozumiałe – zakończenia wałkowania drażliwego wątku ze swojej przeszłości. Apeluje, aby wszyscy dobrze życzyli reprezentacji w przygotowaniach do zbliżającego się boju z Rosją (Moskwa, 24 marca). Wygrana nie zapewni nam upragnionego awansu na mundial, bo przecież będziemy musieli pokonać jeszcze zwycięzcę drugiej barażowej pary (Szwecja – Czechy). Jak zwykle pewny siebie trener uważa, że w Moskwie to Biało-Czerwoni będą faworytem. Po tym, jak prezentował się nasz zespół pod wodzą Sousy, trudno podzielać jego optymizm. Warto jednak odnotować, że Michniewicz błyskawicznie wziął się do roboty. Zapowiedział, że przez najbliższe tygodnie będzie niedostępny dla mediów. W tym czasie zamierza spotkać się z większością reprezentantów. Na początku, przez trzy godziny, rozmawiał w Monachium o drużynie z jej kapitanem Robertem Lewandowskim. W planie ma kolejne podróże, a w głowie – podobno – gotową taktykę i dokładny plan na „mecz o wszystko” z Rosjanami. Jeśli uda mu się awansować na mundial, to nie tylko zapewni sobie dalszą pracę z najważniejszą drużyną w kraju, ale także zmyje plamę po portugalskim poprzedniku. Ponadto osiągnie życiowy sukces. I nie chodzi tylko o sportowy wynik. Może wtedy w oczach wielu przestanie być wyłącznie Czesiem „711”...