Uczta u Faridy
Jest wersja mięsna – z jagnięciną i kulkami wołowiny. W tej mieszanej tym razem na środku rozłożystego stołu ląduje wielki półmisek pachnących z daleka, chrupiących udek kurczaka. W wegetariańskiej można trafić na: kabuli palaw (narodowe danie afgańskie z marchewką i migdałami), lublia chalaw (czerwona fasola z ryżem) albo bolani (pieróg ziemniaczany z oryginalnymi przyprawami). Na każdej przebojem jest bakłażan z jogurtem. Jego polską nazwę Farida wymawia już bezbłędnie, a specjalnie duszone płaty znikają w pierwszej kolejności w czeluściach żołądków ucztujących.
Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Kolejny raz dwa tygodnie później. Trzeba się spieszyć z rezerwacją, bo wystawiane na facebookowym profilu „Uczta Faridy” przez Agatę terminy są natychmiast obstawiane i wykupywane.
Wokół stołu za każdym razem siada 10 osób. No, chyba że ktoś złapie nagle katar lub kaszel. Żeby być fair wobec potencjalnych współbiesiadników, zostawia wtedy puste krzesło, ale chętnie przychodzi po swój udział w wersji „na wynos”. Cena, w zależności od menu, od 50 do 100 zł za osobę.
– Zgłaszają się już grupami, rodzinami. Niektórzy nawet czwarty czy piąty raz – mówi skromnie Agata, wysoka, szczupła blondynka o ujmującym uśmiechu.
To jej uporowi, pomysłowości i kontaktom Farida zawdzięcza, że jako uchodźczyni z Afganistanu buduje swój drugi dom we Wrocławiu.
– Zupełnie inna kultura, środowisko. Jedynie klimat zbliżony. I dużo ludzi serdecznych, jak u nas – odpowiada niezmiennie Farida gościom, którzy pytają, jak jej tutaj jest.
W Afganistanie pracowała w szkole jako nauczycielka biologii. W ramach projektów pilotowanych przez Polskę i Słowację, a finansowanych przez UE, włączyła się w pomoc afgańskim kobietom. Chciała im ulżyć, tym spędzającym od wieków swoje noce i dni w warunkach bezwzględnego patriarchatu. Jeździła po wsiach i małych miejscowościach, doradzała i szkoliła, jak na domowych przetworach czy wyrobach rękodzielniczych mogą zarobić pierwsze, swoje własne, pieniądze. Albo jak przedłużać przerwy pomiędzy kolejnymi ciążami. Tak się stawia kroczki ku większej samodzielności.
Farida pochodzi z dobrej perskiej rodziny. Była znana i lubiana, jak na afgańskie standardy zamożna, wszystko poukładane...
Pół roku temu, jako czynna zwolenniczka poprzedniego porządku i władzy, musiała nagle uciekać z Afganistanu. Ofensywa talibów i błyskawiczne zajęcie Kabulu, a właściwie poddanie się, wywróciło jej życie. Jaką dla zwycięzców ma wartość, poczuła boleśnie miesiąc wcześniej. Jechała ze znajomą samochodem. Prowadził mąż. Zatrzymali ich talibowie. W większości to Pasztuni. Gorzej wykształceni, agresywni i roszczeniowi. Brytyjczycy w myśl starej zasady „Divide et impera” („Dziel i rządź”), oddając Afganistanowi niepodległość w roku 1919, tak skonstruowali system, aby mniejszości (afgańscy Persowie stanowią zaledwie 1,7 proc. mieszkańców) nie mieli za wiele do powiedzenia. Kiedy talibski patrol brutalnie odniósł się do pasażerek, mąż Faridy, były policjant, stanął w ich obronie. Zastrzelili go z zimną krwią.
Oglądam go na zdjęciu ze ślubu jednej ze starszych córek. Ubrany w tradycyjny strój, stoi dumnie z boku. Wysoki, przystojny, z wąsem. – Był bardzo dobrym człowiekiem – mówi Farida ze ściśniętym gardłem. Żeby ją ratować, urzędnikom w ambasadzie udało się wpisać ją na listę 1500 szczególnie zagrożonych osób, które Polska pospiesznie ewakuowała wojskowymi samolotami z kabulskiego lotniska. W tamtych pamiętnych dniach równało się to z piekłem. Zabrała ze sobą dwójkę najmłodszych dzieci: 17-letniego Jamala i 21-letnią Farhundę. Według rozdzielnika trafili do ośrodka dla uchodźców pod Grudziądzem.
Codzienność spowita w niepewność. Oczekiwanie, aby w urzędowym młynku przemieliły się procedury. Na uzyskanie statusu uchodźcy trzeba czekać do 15 miesięcy. Nic dziwnego, że duża część imigrantów ucieka dalej, do innych krajów w Europie. Ona tego nie chciała. Czuła, że z bezczynności więdnie. Bała się, że powoli, po cichu, tam zginie. Jej stan pogarszała cukrzyca, którą w takich miejscach nikt się nie przejmuje.
Wtedy zadzwoniła do mieszkającego we Wrocławiu znajomego Afgańczyka, który według niego jest bardzo otwarty, zwłaszcza dla przyjezdnych. Farida nie wiedziała nic o Polsce. Nie musiał jej specjalnie przekonywać. Wtedy skontaktował się ze Stowarzyszeniem Nomada i ludźmi, którzy działają w koalicji „Wrocław wita uchodźców”. Informację o potrzebującej pomocy rodzinie znalazła w internecie Agata Tannenberg-Ratajczak. Właśnie wróciła znad granicy polsko-białoruskiej. Z poczuciem żalu i beznadziei, a jednocześnie przekonaniem, że każda pomoc ma głęboki, ludzki sens. Włączyła turbodoładowanie. Kiedy znalazło się mieszkanie, wychodziła od miasta roczną opłatę czynszu. W MOPS-ie proszą, by tego nie rozgłaszać, bo co będzie, jeśli inni też tak będą chcieli? Agnieszka z Nomady jakimś sposobem załatwiła, że dyrektorka prywatnej szkoły przyjmie Jamala za połowę czesnego. Lepiej trafić nie mógł, bo mają tam doświadczenie w nauce cudzoziemców.
– Agata to mój dobry polski duch. Moja siostra – mówi Farida.
Pierwsze piętro w przeciętnym bloku, niedaleko poniemieckiego bunkra, który teraz służy jako galeria sztuki współczesnej. Wejście trudne do odnalezienia dla tych, którzy przychodzą pierwszy raz. Dlatego Agata wysyła każdemu SMS-em szczegółowy opis.
Nie było tu nic, gołe mury. W reakcji na ogłoszenie Agaty na FB ludzie w ciągu doby poprzynosili stół, krzesła, szafki, sprzęt kuchenny, telewizor. I nadal znoszą... A to komplet nowych talerzy, a to garnek, chopinowską kawę żołędziową, śliwkowe powidła od Marty i świeżo upieczony przez Wojtka chleb. W ciągu dwóch tygodni na Zrzutka.pl uzbierało się 15 tys. na roczną, systematyczną naukę polskiego dla całej rodziny. Farida za wszystko dziękuje, z uśmiechem nieśmiało dobrotliwym, przyciskając ręce do piersi.
Pomysł na domowe afgańskie uczty zrodził się w głowie Agaty podczas jednej z burzy mózgów. Farida gotuje wyśmienicie. To rodzinne. Kiedy zmarła jej mama, żałobne przyjęcia dla kilkuset osób zgodnie ze zwyczajem trwały wiele dni.
Teraz Farida, która uczyła samodzielności afgańskie kobiety, miała sprawdzić to na sobie. W Sulistrowicach pod Ślężą znaleźli hodowcę wyśmienitych jagniąt. Trochę tylko za mało tłuste. Przypominający makaron długi pakistański ryż i przyprawy sprowadzają z Berlina, gdzie od lat kwitną różne emigracyjne wspólnoty. Kłopotem było zdobycie odpowiednio dużego garnka – patelni do przyrządzania flagowego dania: jagnięciny z ryżem, ale i z tym sobie poradzili.
Farhunda pomaga Faridzie w kuchni, choć na obracanie garnka na gazie, aby ryż się nie przypalił, jest jeszcze za młoda. Jamal podaje do stołu. Goście od pierwszej chwili czują się tu swobodnie. Nie znali się wcześniej, a po paru chwilach stają się sobie bliscy. Nikogo nie dziwi, że gospodyni jedzenie nakłada palcami. Tak się robi i je w Afganistanie.
– Wtedy czujesz temperaturę i prawdziwy smak – mówi przyjaciel Afgańczyk. Przychodzi na uczty, aby tłumaczyć perski na angielski.
Kiedy afgańskim chlebkiem wycieram miseczkę z sosem, Farida patrzy uważnie. – Robisz to jak mój brat, który tam został.
Codziennie kontaktują się z rodziną za pośrednictwem WhatsAppa, przesyłają sobie zdjęcia i wiadomości, godzinami rozmawiają.
– Bardzo tęsknię za nimi. Mam nadzieję, że kiedy los pozwoli, uda mi się wrócić – mówi. – Miałam dużo szczęścia, że trafiłam na tak dobrych ludzi w Polsce. To, że gotuję dla nich, to moja forma wyrażenia wdzięczności.
Do deseru koniecznie herbata. Nakarmieni jadłem i wiedzą o nieznanym świecie goście wstają od stołu.
– Jeśli ktoś głodny, usmażę jeszcze jajka – śmieje się Farida. Przypominam sobie nagle, że przecież tak mówi też moja mama. Ponieważ przypominam Faridzie brata, zaprasza jutro, już prywatnie, na przysmak ekstra – baranią głowę.
– Kiedy to jesz, czujesz się jak w raju. Nie kupisz tego w żadnej restauracji, za żadne pieniądze – powie znad tej głowy, którą oczywiście obrabiamy palcami, zaprzyjaźniony Afgańczyk.
PS W niedzielę 23 stycznia miejsca na zaplanowane na najbliższe dwa tygodnie „Uczty Faridy” rozeszły się w kilkanaście minut. Chętni mają się dowiadywać. – Chyba jest sukces – mówi Agata. Może za kilka miesięcy uda się otworzyć małą prawdziwą afgańską restaurację...