Wyciągamy z bezdomności
Pan Artur trafił do piwnicy jednej z kamienic w śródmieściu Warszawy. Dziesięć lat temu znalazł się na bruku w wyniku dzikiej reprywatyzacji. W jego sprawie zadzwonił do mnie kumpel, który szefuje wspólnocie mieszkaniowej. Lokatorzy chcieli, żeby bezdomnego z piwnicy wyrzucił, ale on wolał kupić mu buty i zainteresować się losem pana Artura. Na pytanie, dlaczego nie uda się do jakiegoś przytułku, odpowiedział, że tam go nie traktują jak człowieka. A on nie czuje się gorszy. Jest z zawodu mechanikiem obróbki skrawaniem, ale imał się różnych fachów. Pracował na budowie, był jubilerem, a nawet rolnikiem. Teraz zbiera puszki, ale wbrew stereotypom nie jest uzależniony od alkoholu. Czasem wypije parę piw, ale ja też czasem piję piwo, mówi mi kumpel, który przysłał Artura, żebym mu pomógł.
Zaczęliśmy od zrobienia zdjęcia do dowodu, bo poprzedni mu ukradli. Szukamy używanej komórki, żeby mieć z człowiekiem stały kontakt. Umówiliśmy też spotkanie w zarządzie dzielnicy Śródmieście, aby objąć pana Artura programem wychodzenia z bezdomności. Teraz najpilniejsze jest znalezienie jakiegoś lokum, żeby mógł się ogarnąć i pójść do jakiejś pracy. To najtrudniejsza część zadania. Czynsze są bajońsko wysokie, nawet za zwykły pokój, a możliwości zarobkowe człowieka u progu wieku emerytalnego nie tak znowu duże. Ale szukamy też porządnej roboty.
Mam nadzieję, że w którymś kolejnym felietonie będę mógł Państwa poinformować, że pan Artur stanął już na nogi. Zwłaszcza że miasto st. Warszawa wielokrotnie zapewniało, że będzie pomagać ofiarom reprywatyzacji.
Przyjąłem także przysłanego przez stowarzyszenie Patronat (opiekuje się byłymi więźniami) pana Roberta, który od trzech lat mieszka w prowadzonym przez stowarzyszenie schronisku dla bezdomnych i stara się bezskutecznie o wpisanie na listę osób oczekujących na pomoc mieszkaniową miasta. Mężczyzna jest schorowany, ale i tak pracuje na pół etatu w schronisku. Odmawiają mu włączenia do programu wychodzenia z bezdomności, bo miał udział w jakiejś biedachatce w Bieszczadach. Tyle że on się tego udziału już zrzekł, a w Warszawie mieszka od 1992 roku. Na razie to my mamy dług wdzięczności wobec pana Roberta, bo zacinał nam się zamek w Kancelarii i nasz petent go wymienił.
Zbudowali bloki, w których mieszkają, ale lokale nie należą do nich. Kiedy ich zakłady pracy upadły, całe budynki przeszły w prywatne ręce. Obecni właściciele narzucają mieszkańcom czynsze, których ci nie są w stanie płacić. – Są u nas tacy lokatorzy, których emerytura wynosi 1300 złotych, a czynsz 1700. Popadają w długi, a w konsekwencji są eksmitowani – mówi Longin Nawrocki ze Stowarzyszenia Obrony Lokatorów i mieszkaniec jednego z bloków. – Tu mieszkają głównie osoby 70 plus – dodaje.
Bloki, o których mowa, zlokalizowane są m.in. przy ulicach Ślicznej, Zaułek Rogoziński czy Mochnackiego. Pan Longin mieszka właśnie w bloku przy ul. Ślicznej. – W połowie lat 70. w moim zakładzie pracy powstał fundusz mieszkaniowy. Dobrowolną składkę pracowniczą, którą ja i moi koledzy wówczas płaciliśmy, przeznaczono na budowę bloku, w którym teraz mieszkamy – opowiada.
Po upadku zakładu, w którym pracował pan Longin, ówczesny wojewoda dolnośląski przekazał mieszkania zakładowe Pafawagowi, który był wówczas spółką państwową. Został jednak sprywatyzowany i zaczął wyprzedawać „niepotrzebne” nieruchomości. Jedną z nich był blok na Ślicznej.
Blok kupiło trzech mężczyzn, którzy posiadają go do dziś. – Od tamtej pory rosną nam czynsze. Dziś w naszym budynku jest to kwota 30 zł/mkw. Zdarza się więc, że niektórzy lokatorzy płacą za mieszkanie 1700 złotych, podczas gdy ich emerytura wynosi 1300. Zadłużają się, a z czasem są eksmitowani – mówi pan Longin.
Podobna sytuacja spotkała mieszkańców ul. Zaułek Rogoziński. – Tam budynek należał do zakładów zbożowo-młynarskich – wspomina Longin Nawrocki. – Od tych zakładów mieszkania wraz z lokatorami nabyła wrocławska spółka, która dość szybko ogłosiła upadłość. Zanim się tak jednak stało, właściciele firmy przepisali lokale na swoje rodziny.
Po ogłoszeniu przez spółkę upadłości do bloku wszedł syndyk. – Mieszkańcy proponowali, że odkupią od niego mieszkania, oferując dwa i pół razy wyższą kwotę za metr kwadratowy niż ta, którą zaproponował urzędnik – opisuje pan Longin. – Syndyk jednak się nie zgodził, a mieszkania powędrowały w prywatne ręce osób, na które zostały one wcześniej przepisane – mówi.
Dziś czynsz w Zaułku Rogozińskim wynosi nawet 52 zł/mkw., co daje horrendalne kwoty przy niewielkich mieszkaniach. Koszmar mieszkańców związany z podwyżkami i eksmisjami ciągnie się od 1999 roku. – Przeżyliśmy już 18 projektów ustaw, które miały pomóc rozwiązać nasz problem. Z każdym wiązaliśmy wielkie nadzieje. Niestety, wciąż jesteśmy w punkcie wyjścia... – podsumowuje pan Longin.
– Ostatnią osobą pomagającą nam dotrzeć do papierów z lat 90., dzięki którym mogliśmy skonkretyzować nasze działania, był były wojewoda dolnośląski Paweł Hreniak. W tym czasie poprosiliśmy także o dostęp do papierów, które mogłoby posiadać miasto. W UM usłyszeliśmy, że... wszystkie zaginęły.
Z dokumentów pozyskanych od byłego wojewody wynika jednak jasno, że lokatorzy za własne pieniądze zbudowali bloki, które potem kupiły osoby z zewnątrz.
Lokatorzy uznali więc, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli miasto wykupi ich mieszkania, co zapobiegnie dalszym eksmisjom. – Podczas spotkania z wiceprezydentem Sebastianem Lorencem w roku 2019 pytaliśmy, czy miasto mogłoby odkupić nasze bloki, abyśmy uniknęli podwyżek czynszów i eksmisji na starość – relacjonuje pan Longin. – Usłyszeliśmy wówczas, że miasta na to nie stać. Zaproponowano nam także mieszkania socjalne.
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że mowa tu o osobach w wieku 70 i więcej lat, które w lokalach „zakładowych” mieszkają niemal od pół wieku! Wielu mieszkańców 110 lokali zakładowych w międzyczasie po prostu zmarło, a część tych żyjących nie jest już w stanie uczestniczyć w spotkaniach czy protestach. Nikt też nie chce się wyprowadzać.
Choć liczba lokatorów mieszkań zakładowych topnieje, nie tracą oni jednak ducha walki. Na czwartek (27 stycznia) zaplanowali kolejny protest, pod Dolnośląskim Urzędem Wojewódzkim. – Chcemy, by państwo odzyskało dla nas nieprawnie sprzedane mieszkania lub wypłaciło odszkodowania, jeśli będziemy musieli się wyprowadzić.
– Liczymy na to, że nas ktoś w końcu zauważy. Że uda się wymyślić taką ustawę, która nas uwolni od tego trwającego od przeszło 20 lat koszmaru. Albo że jednak państwo kupi nasze lokale, które i my z czasem będziemy mogli odkupić i przepisać na wnuki. Lub po prostu, że sprawą zajmie się może prawnik, który zna się na rzeczy – mówi Longin Nawrocki.