Wielki skok
Fajbusiewicz na tropie(553)
Wrocław – marzec 2010 roku – siedziba dużej korporacji zajmującej się przewozem gotówki przy ulicy Międzyleskiej. Teren dobrze ogrodzony, wydawałoby się, znakomicie monitorowany. Po pokonaniu potężnej bramy na podwórze pod rampę podjeżdża opancerzony bus z emblematami ogólnopolskiej firmy ochroniarskiej Solid Security. Był to biały volkswagen caddy, a w nim uzbrojeni po zęby trzej konwojenci. Jeden z nich podchodzi do niewielkiego okienka umieszczonego w ścianie budynku okalającego ową rampę. Trwa sprawdzanie dokumentów konwojentów.
Kasjer otwiera okienko i wydaje trzy średniej wielkości zaplombowane worki jutowe.
Po chwili konwój wyjeżdża, wioząc pieniądze do jednego z wrocławskich banków. Po raz pierwszy prezentowałem państwu tę sprawę w grudniu 2011 roku, bowiem policja i prokuratura trzymały ją prawie przez półtora roku w tajemnicy. Wydawało się, że sprawców skoku na 5,5 miliona złotych (tyle skradziono 15 marca 2010 roku) uda się szybko wykryć, bo musiał to zrobić ktoś z pracowników lub współpracowników firmy, ponieważ trzeba było dobrze znać zwyczaje tu panujące, by tego skoku dokonać.
Firma, nazwijmy ją B., działała na terenie Polski, miała oddział między innymi we Wrocławiu. B. pośredniczyła między firmami ochroniarskimi a bankami w zbieraniu i przekazywaniu gotówki.
Organizator tego skoku musiał bardzo dobrze znać zwyczaje i słabe strony ich działalności... A wszystko świetnie, wręcz precyzyjnie, przygotowane zdarzyło się 15 marca około godziny 8.30, kiedy do firmy B. przy ul. Międzyleskiej podjechał vw biały bus z napisami SOLIDY. Nikt nie zwrócił uwagi, że auto nie miało szyb pancernych i specjalnego przedziału do przewożenia gotówki. Na bramie okazano stosowne dokumenty, szczególnie ważne były: licencja konwojenta-inkasenta oraz specjalny druczek – zlecenie na pobranie pieniędzy. Termin 15 marca – poniedziałek – wybrano nieprzypadkowo, bowiem w poniedziałki wywożono największe kwoty pieniędzy (po sobotnio-niedzielnych utargach w centrach handlowych). Konwojenci niekiedy nie wiedzieli, jaką kwotę będą przewozić. Kiedy samochód podjeżdżał pod rampę, nikogo nie zastanowiło również to, że parkuje on tyłem do okienka kasjera, kiedy auta zawsze stawały przodem. A było to niezwykle ważne, bowiem... o tym za chwilę. Kilkadziesiąt sekund nerwówki przy sprawdzaniu dokumentów. Kasjer nie dopatrzył się, że licencja i zlecenie na konwój pieniędzy są sfałszowane. Kilkadziesiąt sekund później samochód z 5 milionami mknął ulicą Międzyleską. Nie wiadomo, czy owych fałszywych konwojentów widzieli kolejni konwojenci, którzy zjawili się pod bramą firmy B. Auto było prawie identyczne jak to, które było kilka minut wcześniej. Sprawa wyjaśniła się już przed bramą.
Strażnik: A co to, zapomnieliście czegoś, po co wracacie?
Kierowca: Nie wkurwiaj nas, pan, gumę złapaliśmy, dlatego dopiero teraz...
Strażnik: No to jak zrobiliście koło, to po co wróciliście?
Kierowca: Ty, gościu, co ty gadasz, jak wróciliśmy? Dziś pierwszy raz tu jesteśmy.
Strażnik (patrzy w dokumenty swoje zamocowane do tabliczki): Nie róbcie ze mnie wała. Piętnaście minut temu był tu ten wóz. Przecież mam wpisane numery rejestracyjne – to fragmenty dialogów z magazynu „997”. Dopiero kwadrans po tym, jak ulotnili się fałszywi inkasenci, w firmie B. zorientowano się, że zniknęło 5 milionów złotych, a przedstawione dokumenty były fałszywe. Gangsterzy wiedzieli, że przy rampie jest kamera, dlatego podjechali tyłem, aby niewidoczni byli kierowca i pozostali sprawcy, nie było też widać tablic rejestracyjnych. Tak ustawiony samochód pozwalał na szybką ucieczkę, gdyby była wpadka. A i inkasentowi udało się tak podejść do okienka, gdzie finalizowano całą operację, że nie zarejestrowała jego wyglądu żadna kamera.
Policjanci, dopiero przeglądając monitoring, stwierdzili, że ten samochód był swoistą atrapą. Nie miał bowiem kilku dodatkowych urządzeń charakterystycznych dla tego typu pojazdów – m.in. brakowało tzw. komina do wentylacji. Jedyne, co było wtedy wiadomo, to to, że fałszywy konwojent miał około 35 lat i był średniego wzrostu, szczupły. Śledztwo w tej sprawie trwało prawie cztery lata.
Wytypowano sprawców, ale brakowało dowodów. Kryminalni wpadli na trop sprawców dzięki pomocy grafologów. Stwierdzono bowiem, że konwojenta (prawdziwy miał tego dnia dzień wolny) udawał były policjant (dawny funkcjonariusz oddziałów prewencji, przykleił sobie wąsy), bo na to wskazywały jego podpisy z owej sortowni pieniędzy i dawnych służbowych teczek. Glina zaraz po aresztowaniu przyznał się do winy, ale przekonywał, że za napad dostał tylko 100 tysięcy złotych i wskazał wspólnika – Pawła O. Obaj przed sądem tłumaczyli się, że nie znają personaliów zleceniodawcy – mózgu operacji, bowiem spotykał się z nimi ukryty pod kominiarką. Rzekomo nie znali też personaliów trzeciego uczestnika tego skoku. Krzysztof i Paweł skazani zostali na kary po 10 lat więzienia. Zasądzono też od nich pół miliona odszkodowania na rzecz sortowni. Większość strat pokryła firma ubezpieczeniowa, a prawie 5,5 miliona nigdy nie odnaleziono.
Wiesz, co się stało ze skradzionymi pieniędzmi? – Napisz: rzecznik@wr.policja.gov.pl